Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Enduro Trophy Brenna - 20.08.2011

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · Komentarze(7)
Będę szczery - tyle co napisałem oficjalną relację, która pojawiać się będzie w necie. Nie chce mi się pisać kolejnej :) Jak ktoś będzie chciał poszukać szczegółów trasy - znajdzie. Ja tymczasem zapraszam do zdjęć, których jest dość sporo. Może w opisach fotek trochę się odblokuję - bo nawet nie wiem od czego by tu zacząć...


Baza zawodów jak zwykle, w Hotelu Kotarz. Dobre miejsce, blisko centrum miasta, blisko startu i mety i chyba nas tam lubią. Rano niewielka obsuwa ze względu na rejestrujących się w ostatniej chwili.


Dojazdówka do pierwszego OS. Dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę z ET szła nieco inaczej chyba. Teraz była krótsza i stromsza, czego skutek widoczny jest na zdjęciu. Skutkiem ubocznym takiego poprowadzenia trasy był fakt, że na starcie podjazdu można było zameldować się dość szybko :)


To już podjazd właściwy. Nieco dłuższy niż w edycjach minionych, jednak zbyt krótki by nazwać go inaczej niż sprint. Do podjazdu w Bielsku może się schować. Może ORGi wydepczą do przyszłego toku jakąś ścieżkę w górę?


Miałem przyjemność fotografować czołówkę. Tylko na dwóch pierwszych odcinkach, potem sytuacja wróciła do normy :) Tutaj: Tomek Dębiec przy pracy.


Dawniej, ten fragment był już dojazdówką. W tym roku wypluwaliśmy tu resztki płuc. No, ci co się spinali to wypluwali ;)


OS2 - czyli kultowy już Harcerz. Znacznie prostszy niż w roku ubiegłym, przynajmniej tak mi się wydawało. Czyżby skil się poprawił? Na fotce stały bywalec podium - Marcin Motyka (w lajkrze pomyka)...


Koleżanka po fachu (czyli bikestatsowiczka) - Czarna Mamba. Nieźle jej poszło :) Ma zadatki na "bycie enduro" :D Tylko ten makaron z kukurydzą...


Rów z rzeczką wzbudzał skrajne emocje - od niewypowiedzianej złości...


...po chęć przytulenia się do Matki Ziemi :D Wyglądało to groźnie, rower sekundę później śmignął gdzieś w dół w kamloty. Jak ktoś nie wierzy plastikowi niech uwierzy - sprzęt (Ibis Mojo HD) wyszedł bez szwanku, jedynie kierownica przekręciła się na mostku (nie była słabo dokręcona - we dwójkę nie daliśmy rady jej poprawić, trza było popuścić śruby).


Odcinek trzeci - trawers. Tutaj pozwolę sobie zacytować Harrego: "my NIE jeździmy szutrówką. Nasze trasy to chaszcze, zarośla, największe dziadostwo!"


Michu z moją byłą. Prowadzi, bo jej oczko poleciało. Znaczy się Ardent nie wytrzymał starcia z brutalną beskidzką rzeczywistością.


W dalszym ciągu trawers. Ciężki ten odcinek był, nie ma co. Ale im dalej od zawodów tym bardziej mam ochotę tam wrócić :) W tej wąskiej na koło błotnistej na maksa ścieżce był olbrzymi potencjał.


Kolega bez numerka to Marusia z BS. Zajrzyjcie do niego, porobił świetne foty. Na trawersie walczył dzielnie, jednak oponki 1.9 o fakturze pilnika do metalu nie pomagały mu zbyt wiele.


To już OS4 - kolejny rewelacyjny zjazd. W sumie, można by powiedzieć, że każdy zjazd w Brennej jest bardzo wyrazisty. Czarna Góra jest ciężka, Bielsko jest szybkie (prócz wyrazistych agrafek na Gaikach). W Brennej każdy zjazd oferuje inne atrakcje.


2/3 czwartego zjazdu to single. Miejscami takie właśnie sielankowe.


Gładka nawierzchnia, raczej łagodne zakręty...


I za chwilę wjazd w rzeczkę :) Kilkaset metrów solidnej dawki hardkoru.


Ostatni odcinek w Brennej, to zjazd z Horzelicy, czyli szuter :)


Może trochę przesada, szuter jest tylko przez połowę trasy. Potem kawałek singla, trochę stoku narciarskiego i takie właśnie kamienie jak na focie.


Zbyt wolna jazda - i miota człowiekiem jak swetrem w pralce. Łatwo wtedy o błąd. Lepiej się skupić i przejechać to szybko.


Wreszcie dekoracja - na początek dziewczyny. 3 miejsce - Beata, 2 - Kika, 1 - Mamba. Mamy taką tradycję, że Kondi...


...podrzuca każdą panią z podium do góry. Na pierwszy ogień miejsce pierwsze ;)


Faceci, klasyfikacja zjazdowa. Powiew świeżości wniósł tu Kuba Jonkisz, który bez pardonu wepchał się na drugie miejsce w zjazdach...


...oraz pierwsze (ex aequo z Brianem) w generalce. Drugi był Tomek Dębiec, trzeci Marcin Motyka - niestety musiał zmywać się tuż po zawodach, nie został nawet na wręczanie nagród.


Po dekoracji losowanie gadżetów od sponsorów (kask Urge wylosowałem :D), po czym spadam do domu. Przyjechała po mnie Kasia, gdyby nie ona... nie wiem jakbym after przeżył, w zeszłym roku było cięęęężko :D

Pozdrawiam i do następnego. Krynica już za 3 tygodnie :D

Żywiecka dwu i pół dniówka

Piątek, 12 sierpnia 2011 · Komentarze(8)
Prolog

Krótki acz treściwy. Szybkie pakowanie, poprawki przy rowerze, dojazd PKP do Katowic, skąd już samochodem (dzięki Tato! :) ) do Jaworzna. Tam przykręcenie nowego dampera, piwko i spać. O 3.00 świder budzika w ucho, śniadanko i w drogę. Mniej więcej o 6.00 jesteśmy już na przełęczy, gdzie zaczynamy...

Etap 1: Z rzadka uczęszczany szczyt

Ponad 700 metrów w pionie boli. Musi boleć. W szczególności, że większość pokonujemy z buta.


Lecimy do góry. Pchanie na zmianę z noszeniem roweru. Cisza, spokój, las. Zero widoków póki co.


Na niecałych 1400 m n. p. m. zaczynają się widoki. Zaczyna się też możliwość jazdy, choć nadal mocno ograniczona. W związku z widokami i przerwami na zdjęcia tempo utrzymujemy raczej piesze :)


Pogoda, wbrew wszelkim zapowiedziom dopisuje. Widoczność mogła by być lepsza, ale już trudno.


Z tego cypelka fotografujemy góry. Spędzamy tu kilka minut i ruszamy w dalszą drogę.


Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Mgły pomału idą do góry, temperatura także - nie pomaga to w dalekosiężnych obserwacjach.


Na północ i północny zachód nieco lepiej, ale te widoki wydają się obecnie takie powszednie ;)


Po jakimś czasie osiągamy kolejny cypelek, z którego świetnie widać poprzedni cypelek :)


Atakujemy przedostatni szczyt na drodze do zwycięstwa. Da się jechać!


Na samą górę nie podjadę, nie da rady :)


Rower na plecy i jazda.


Nemo znęca się jeszcze na dole nad widokami.


Jednak czas leci nieubłaganie, a trasy od robienia zdjęć nie ubywa. W końcu zbiera się i też atakuje skały.


W końcu u góry! Ponad 1.7 km nad poziomem morza. Chmury się nieco rozjechały i można było dopatrzeć się zębów Tatr. Bez rewelacji jednak.

Na górze dłuższa przerwa, śniadanko itp. W końcu zbrojenie się, podczas którego wychodzi na jaw, że ochraniacze Nema dzielnie spisują się... w bagażniku samochodu. Life is brutal. Rzucamy jeszcze okiem na to co nas czeka:


Wygląda to nieźle.


Nawet bardzo nieźle :)


Wszystkie podobne, ale nie wiadomo na co się zdecydować :)

W końcu atakujemy. Atak szybciej się kończy niż zaczyna, zjazd z tej kupy kamieni jest niemożliwy dla zwykłych śmiertelników.


W końcu da się jechać. Wyglądało nieźle, rewelacji pod kołami jednak nie ma. Kupa kamieni, regularne dup-dup-dup-dup...


Niżej nieco lepiej, przynajmniej jest trochę miejsca obok kamiennego chodnika. Pod prawym łokciem nawet bardzo dużo miejsca...


Docieramy na przełęcz. Widok za plecami robi wrażenie. Duma rozpiera. Przed nami jednak kolejne pchanie...

Fota powyżej była ostatnią z mojego aparatu w pierwszym dniu. Zjazd z kolejnego szczytu okazał się równie rewelacyjny co nielegalny - aż żal było się zatrzymywać. Potem zegarek nagle przyspieszył i nie było za wiele czasu na robienie zdjęć. Do tego nachodził mnie kryzys za kryzysem i zwyczajnie nie miałem ochoty zastanawiać się nad kadrami. W końcu, przy ostatnich promieniach Słońca wdrapaliśmy się na Halę Miziową, gdzie w drogim jak diabli schronisku zostajemy na nocleg. Mam ochotę strzelić wszystkim i się wycofać, jednak ostateczną decyzję zostawiam na rano...


Etap 2: Singiel

Rano jest nieźle :) Robi się jeszcze lepiej, gdy okazuje się, że zestaw śniadaniowy kosztujący 15 zł (+2 zł dodatkowy chleb) zapewnia solidną wyżerkę rano i kanapki na cały dzień jazdy. Decyzję o wycofaniu przekładam na Trzy Kopce.


Poranek jest piękny. Około godziny 9.30 wypełzamy na trasę. Implikuje to dość dramatyczne wydarzenia, ale nie uprzedzajmy faktów :)


Pierwsze metry informują mnie o dwóch rzeczach. Po pierwsze - ała! Jak ja mam usiąść? Po drugie - rower przez noc nie ozdrowiał i zaciąga łańcuch co kilka obrotów korbą. Pisałem już, że było pełno błota? Metodami polowymi czyszczę napęd - na szczęście większość błota wyschła i się wykrusza. Po smarowaniu można jechać.


Jedziemy więc. Trochę pod górę, potem nieźle w dół. Droga wbija się ładnie w ścianę widoczną na zdjęciu - gdzieś tam, podczas jazdy w przeciwnym kierunku powstała fota która wygrała swojego czasu w bikeBoardzie. Zegarek jeszcze gdzieś leży :)


Szlak jest, jak na żywieckie standardy, mocno kamienisty, jednak naginamy mocno.


Może nawet za mocno - drugi raz podczas wyprawy łapię kapcia. Pompkę ma Nemo. Dobrą, ale małą. Nie wiem czy bardziej ręce bolały mnie od zjazdu czy od machania tym ustrojstwem ;)

Za Trzema Kopcami podejmuję decyzję by jechać dalej. Rozgrzałem się i zrobiło się naprawdę nieźle :) Dalsza część trasy tego dnia pokrywała się z dniem drugim poprzedniej wyprawy, więc fot teraz dość mało. Po za tym wena na zdjęcia nie raczyła się w nocy pojawić.


Gdzieś po drodze Nemo wbija się między kładki umożliwiające pokonanie suchą stopą wiecznych kałuż i robi swojemu rowerowi kuku. Najciekawsze jest to, że hamulec nadal działa! Nabrałem podejrzeń, że eliksirem pobudzającym Elixiry do działania jest zwykła linka sprytnie i dla niepoznaki ukryta w przewodzie hydraulicznym ;)


Single ciągną się niemiłosiernie. Mam nadzieję, że pokonam kiedyś tę trasę w przeciwnym kierunku - będzie kilka solidnych wypychów i poezja w dół, teraz mamy mozolne kręcenie i ścianki. Wszystko doprawione błotem.


Nemo na jednej ze ścianek. Kolejna była jeszcze gorsza. O ile w zeszłym roku można było próbować coś powalczyć, tak teraz woda zrobiła swoje i oprócz uskoków na korzeniach pojawiły się głębokie rynny. Grzecznie sprowadzamy.


To już rezerwat Oszast, a dokładniej ścieżka edukacyjna trawersująca szczyt. Dzięki niej przeklinamy tylko przez 600 metrów pionowej ściany ulepionej z gliny. Ściana jest o tyle nieprzyjemna, że ciężko na niej zrobić przerwę - po chwili od zatrzymania grunt pod nogami zaczyna pomału zjeżdżać.


Końcówka ścieżki. Potem znów błotne single. Dużo singli i jeszcze więcej błota.

Gdzieś po drodze robi się ciemno. Dzicz absolutna, więc zaczynamy głośno rozmawiać, w szczególności, że śladów zwierzyny mijaliśmy po drodze wystarczająco dużo. Przełęcz Przysłop, która była wyzwaniem za dnia pokonujemy w egipskich ciemnościach, niecałe 500m zabiera nam chyba z pół godziny. Gdy wreszcie docieramy na dół... zaczyna padać. Przed nami dwa kilometry żółtego szlaku na Halę Rycerzową. Ostatnie metry to regularna ulewa, przy której musimy wspinać się po stromych ściankach poprzecinanych korzeniami - nie muszę chyba dodawać, że aktualnie płyną tędy rwące strumienie? Po drodze ujeżdżają mi nogi i wpadam w jakieś krzaki, na mnie leci rower. Wszystko mokre, śliskie, zimne, mam wrażenie, że się nie wydostanę. W oddali przebijają się przez ścianę wody światła bacówki, niczym wizja raju w narkotycznym śnie... Ostatni posiłek jadłem 8 godzin wcześniej, w takich okolicznościach noszenie blisko 15 kg roweru jest czynnością dość wymagającą.

Schronisko muszę pochwalić. Wpakowaliśmy się tam około 22.00 (raczej po niż przed), a chłopaki zaczęli uwijać się jak w ukropie. Dostaliśmy nawet żurek (kuchnia teoretycznie czynna do 20.00), a herbaty z cytryną i sokiem malinowym nie zapomnę chyba do końca życia.

W nocy trochę atrakcji typu dreszcze, budzę się ostatecznie około 5.00 aby stwierdzić, że wieczorem zasnąłem zanim zdążyłem przykryć się kocem ;) Półtorej godziny później budzi mnie Nemo, by jechać dalej. Jednak ja jestem już zdecydowany - zjeżdżam do domu.


Etap 3: Odpoczynek

Nie spiesząc się już nigdzie konsumuję śniadanie w postaci jajecznicy. Na koniec dobieram jeszcze drugą herbatę. W głowie klaruje się już plan powrotu - zamiast jechać czerwonym szlakiem do Rycerki, wybieram prostszy wariant - 5 km czarnego szlaku i potem łagodnie opadający asfalt. W sam raz by odpocząć - w kolejny dzień nie mam już wolnego, a szef nie patrzy przychylnym okiem na spanie w pracy ;)


Na zewnątrz zaskakująco ciepło. Kilka fotek i ruszam w drogę. Tutaj tonąca we mgle Wielka Rycerzowa.


Hala Rycerzowa, z charakterystycznym krzyżem...


Bacówka gdzie spaliśmy. Świetne miejsce. Jedynie sanitariaty nieco kuleją (ale gorsze już też widziałem) ;)


Początek mojego szlaku. Zaczynam tracić wysokość.


Szlaku absolutnie nie polecam, kamienista, bardziej lub mniej stroma droga. Wieje nudą, bije po rękach, widoków zero. Wybrałem go tylko ze względu na długość - a w zasadzie krótkość :)


Po drodze myję pobieżnie rower w rzece i kulam się do Rajczy. Tam kręcę się trochę, zjadam całkiem niezłego, jak na wymagania mojego wygłodzonego żołądka, gyrosa i pakuję w pociąg. Za 3 godzinki jestem już w Cieszynie :)

Podsumowując - bardzo udana wycieczka. Trochę szkoda, że odpuściłem ostatni dzień (Nemo dociągnął do Zwardonia na 14.00) ale z drugiej strony - pewnie bym spowalniał, nie zdążylibyśmy na pociąg. W domu wylądowałbym wykończony około 20.00 a na drugi dzień do roboty... Odpuszczając wróciłem zadowolony z wypadu i wypoczęty :)

Liczby: łącznie, moja trasa miała 87 km, z czego 70 to czysty teren. Ostatnie 17 km asfaltem było tylko i wyłącznie w dół :) Przewyższenia nastukałem około 3250m (liczone z mapy). Zdjęć bardzo mało - około setki. Wszystko to zajęło około 30 godzin spędzonych na, obok a nawet i pod rowerem. Niezła wyrypa.

Generalnie - rewelacja :)