Wpisy archiwalne w kategorii

Beskid Żywiecki

Stwarzanie pozorów

Sobota, 31 grudnia 2011 · Komentarze(7)
Mało się ostatnio tutaj dzieje, rower stoi w kącie. Mam niby zaległą wycieczkę na 40 kilka kilometrów, ale nie mam z niej zdjęć, bo aparat ładnie mi powiedział "Brak karty pamięciowej" na co ja mu mniej ładnie "nosz... nieważne" ;) Relacji bez zdjęć nie chcę wstawiać, bo to nie ma sensu moim zdaniem, mam nadzieję, że do poziomu "DPD" temu blogowi daleko i mam też nadzieję nie zbliżać się do niego za bardzo.

No, ale. Znajomi patrzą, więc jakieś pozory stwarzać trzeba. Stwarzaliśmy więc, pięcioosobowym składem, w Beskidzie Żywieckim, na tyle intensywnie, że kolano zepsułem. Galeria ze stwarzania poniżej, zapraszam.

PS. Mimo że sam już w to nie wierzę - naprawdę tak było jak na zdjęciach. Dla niezorientowanych - to białe to śnieg.

PPS. Ale i tak wolę aurę jaka panuje obecnie, czyli prawie 10 stopni w plusie :) Może sobie lać :D


Zaczynamy, gdzieś w Rycerce Górnej, uderzamy w zielony szlak na Przegibek. Zielony traci nam się szybko na rzecz czarnego rowerowego - w końcu sami rowerzyści idą ;)


To już na Przegibku, tutaj przychodzi nam zmierzyć się z fragmentem szlaku czarnego. Zmierzyć to dobre określenie, bo od tej pory szlak był zupełnie nieprzetarty.


Brniemy więc, po kolana w śniegu :)


Robi się wąsko i całkiem przyjemnie. Nemo opowiada jak śmigał tędy na rowerze, na ostatniej trzydniowej (tej co ostatni dzień odpuściłem). Szlaczek bardzo zacny.


Przed samą bacówką zaczyna się kosmos.


A to już finałowa polana i bacówka. Szczerze mówiąc, oglądając drzewa w ostatnim lesie przed, zastanawialiśmy się, czy w ogóle domek zobaczymy, czy tylko wielką kupę białego...


W schronisku siedzimy około pół godziny, po czym zwijamy się z powrotem. Pogoda robi się nieco lepsza, choć po tym zdjęciu tego nie widać. Polana nie jest odśnieżona (jak to?! :D), więc do szlaku wracamy po własnych śladach, znów zapadając się po kolana.


Coś tam widać.


W końcu docieramy do Przegibka, idzie o wiele sprawniej, bo trochę grup wydeptało już niezłą ścieżkę. Okolice Przegibka przejechane już ratrakiem, orczyk śmiga, sporo narciarzy.


Pogoda coraz lepsza, chmury ustępują miejsca słońcu.


Jak znalazł, bo na koniec roku złota godzina wypada około 15.00 :)


Cykam nieco więcej fot, przez co ekipa znika mi w lesie. Jedynie Spojler dotrzymuje towarzystwa.


Tymczasem jest coraz lepiej. Obraz w wizjerze przypomina mi widziane w sieci zdjęcia IR. Czad.


Drzewa i zaspy rzucają fantastyczne długie cienie.


Na niebie odrobina błękitu.


...


...


Ludzie też rzucają cienie, z którymi nieudolnie walczę stemplem. Ma ktoś jakiś dobry sposób na likwidację cieni na zdjęciu?


Jeszcze kilka ostatnich zakrętów...


Na jednym z nich spotykamy Kamila, który odłączył się od wcześniejszej gry i czekał na nas. W końcu docieramy do aut.

I to by było na tyle, 7 godzin łażenia w dwudziestu kadrach. Mam nadzieję, że się podobało - bo mi łazikowanie zimą przypadło do gustu i takie galerie jeszcze się tu pojawią :)

Pozdrawiam i do następnego :)

Żywiecka dwu i pół dniówka

Piątek, 12 sierpnia 2011 · Komentarze(8)
Prolog

Krótki acz treściwy. Szybkie pakowanie, poprawki przy rowerze, dojazd PKP do Katowic, skąd już samochodem (dzięki Tato! :) ) do Jaworzna. Tam przykręcenie nowego dampera, piwko i spać. O 3.00 świder budzika w ucho, śniadanko i w drogę. Mniej więcej o 6.00 jesteśmy już na przełęczy, gdzie zaczynamy...

Etap 1: Z rzadka uczęszczany szczyt

Ponad 700 metrów w pionie boli. Musi boleć. W szczególności, że większość pokonujemy z buta.


Lecimy do góry. Pchanie na zmianę z noszeniem roweru. Cisza, spokój, las. Zero widoków póki co.


Na niecałych 1400 m n. p. m. zaczynają się widoki. Zaczyna się też możliwość jazdy, choć nadal mocno ograniczona. W związku z widokami i przerwami na zdjęcia tempo utrzymujemy raczej piesze :)


Pogoda, wbrew wszelkim zapowiedziom dopisuje. Widoczność mogła by być lepsza, ale już trudno.


Z tego cypelka fotografujemy góry. Spędzamy tu kilka minut i ruszamy w dalszą drogę.


Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Mgły pomału idą do góry, temperatura także - nie pomaga to w dalekosiężnych obserwacjach.


Na północ i północny zachód nieco lepiej, ale te widoki wydają się obecnie takie powszednie ;)


Po jakimś czasie osiągamy kolejny cypelek, z którego świetnie widać poprzedni cypelek :)


Atakujemy przedostatni szczyt na drodze do zwycięstwa. Da się jechać!


Na samą górę nie podjadę, nie da rady :)


Rower na plecy i jazda.


Nemo znęca się jeszcze na dole nad widokami.


Jednak czas leci nieubłaganie, a trasy od robienia zdjęć nie ubywa. W końcu zbiera się i też atakuje skały.


W końcu u góry! Ponad 1.7 km nad poziomem morza. Chmury się nieco rozjechały i można było dopatrzeć się zębów Tatr. Bez rewelacji jednak.

Na górze dłuższa przerwa, śniadanko itp. W końcu zbrojenie się, podczas którego wychodzi na jaw, że ochraniacze Nema dzielnie spisują się... w bagażniku samochodu. Life is brutal. Rzucamy jeszcze okiem na to co nas czeka:


Wygląda to nieźle.


Nawet bardzo nieźle :)


Wszystkie podobne, ale nie wiadomo na co się zdecydować :)

W końcu atakujemy. Atak szybciej się kończy niż zaczyna, zjazd z tej kupy kamieni jest niemożliwy dla zwykłych śmiertelników.


W końcu da się jechać. Wyglądało nieźle, rewelacji pod kołami jednak nie ma. Kupa kamieni, regularne dup-dup-dup-dup...


Niżej nieco lepiej, przynajmniej jest trochę miejsca obok kamiennego chodnika. Pod prawym łokciem nawet bardzo dużo miejsca...


Docieramy na przełęcz. Widok za plecami robi wrażenie. Duma rozpiera. Przed nami jednak kolejne pchanie...

Fota powyżej była ostatnią z mojego aparatu w pierwszym dniu. Zjazd z kolejnego szczytu okazał się równie rewelacyjny co nielegalny - aż żal było się zatrzymywać. Potem zegarek nagle przyspieszył i nie było za wiele czasu na robienie zdjęć. Do tego nachodził mnie kryzys za kryzysem i zwyczajnie nie miałem ochoty zastanawiać się nad kadrami. W końcu, przy ostatnich promieniach Słońca wdrapaliśmy się na Halę Miziową, gdzie w drogim jak diabli schronisku zostajemy na nocleg. Mam ochotę strzelić wszystkim i się wycofać, jednak ostateczną decyzję zostawiam na rano...


Etap 2: Singiel

Rano jest nieźle :) Robi się jeszcze lepiej, gdy okazuje się, że zestaw śniadaniowy kosztujący 15 zł (+2 zł dodatkowy chleb) zapewnia solidną wyżerkę rano i kanapki na cały dzień jazdy. Decyzję o wycofaniu przekładam na Trzy Kopce.


Poranek jest piękny. Około godziny 9.30 wypełzamy na trasę. Implikuje to dość dramatyczne wydarzenia, ale nie uprzedzajmy faktów :)


Pierwsze metry informują mnie o dwóch rzeczach. Po pierwsze - ała! Jak ja mam usiąść? Po drugie - rower przez noc nie ozdrowiał i zaciąga łańcuch co kilka obrotów korbą. Pisałem już, że było pełno błota? Metodami polowymi czyszczę napęd - na szczęście większość błota wyschła i się wykrusza. Po smarowaniu można jechać.


Jedziemy więc. Trochę pod górę, potem nieźle w dół. Droga wbija się ładnie w ścianę widoczną na zdjęciu - gdzieś tam, podczas jazdy w przeciwnym kierunku powstała fota która wygrała swojego czasu w bikeBoardzie. Zegarek jeszcze gdzieś leży :)


Szlak jest, jak na żywieckie standardy, mocno kamienisty, jednak naginamy mocno.


Może nawet za mocno - drugi raz podczas wyprawy łapię kapcia. Pompkę ma Nemo. Dobrą, ale małą. Nie wiem czy bardziej ręce bolały mnie od zjazdu czy od machania tym ustrojstwem ;)

Za Trzema Kopcami podejmuję decyzję by jechać dalej. Rozgrzałem się i zrobiło się naprawdę nieźle :) Dalsza część trasy tego dnia pokrywała się z dniem drugim poprzedniej wyprawy, więc fot teraz dość mało. Po za tym wena na zdjęcia nie raczyła się w nocy pojawić.


Gdzieś po drodze Nemo wbija się między kładki umożliwiające pokonanie suchą stopą wiecznych kałuż i robi swojemu rowerowi kuku. Najciekawsze jest to, że hamulec nadal działa! Nabrałem podejrzeń, że eliksirem pobudzającym Elixiry do działania jest zwykła linka sprytnie i dla niepoznaki ukryta w przewodzie hydraulicznym ;)


Single ciągną się niemiłosiernie. Mam nadzieję, że pokonam kiedyś tę trasę w przeciwnym kierunku - będzie kilka solidnych wypychów i poezja w dół, teraz mamy mozolne kręcenie i ścianki. Wszystko doprawione błotem.


Nemo na jednej ze ścianek. Kolejna była jeszcze gorsza. O ile w zeszłym roku można było próbować coś powalczyć, tak teraz woda zrobiła swoje i oprócz uskoków na korzeniach pojawiły się głębokie rynny. Grzecznie sprowadzamy.


To już rezerwat Oszast, a dokładniej ścieżka edukacyjna trawersująca szczyt. Dzięki niej przeklinamy tylko przez 600 metrów pionowej ściany ulepionej z gliny. Ściana jest o tyle nieprzyjemna, że ciężko na niej zrobić przerwę - po chwili od zatrzymania grunt pod nogami zaczyna pomału zjeżdżać.


Końcówka ścieżki. Potem znów błotne single. Dużo singli i jeszcze więcej błota.

Gdzieś po drodze robi się ciemno. Dzicz absolutna, więc zaczynamy głośno rozmawiać, w szczególności, że śladów zwierzyny mijaliśmy po drodze wystarczająco dużo. Przełęcz Przysłop, która była wyzwaniem za dnia pokonujemy w egipskich ciemnościach, niecałe 500m zabiera nam chyba z pół godziny. Gdy wreszcie docieramy na dół... zaczyna padać. Przed nami dwa kilometry żółtego szlaku na Halę Rycerzową. Ostatnie metry to regularna ulewa, przy której musimy wspinać się po stromych ściankach poprzecinanych korzeniami - nie muszę chyba dodawać, że aktualnie płyną tędy rwące strumienie? Po drodze ujeżdżają mi nogi i wpadam w jakieś krzaki, na mnie leci rower. Wszystko mokre, śliskie, zimne, mam wrażenie, że się nie wydostanę. W oddali przebijają się przez ścianę wody światła bacówki, niczym wizja raju w narkotycznym śnie... Ostatni posiłek jadłem 8 godzin wcześniej, w takich okolicznościach noszenie blisko 15 kg roweru jest czynnością dość wymagającą.

Schronisko muszę pochwalić. Wpakowaliśmy się tam około 22.00 (raczej po niż przed), a chłopaki zaczęli uwijać się jak w ukropie. Dostaliśmy nawet żurek (kuchnia teoretycznie czynna do 20.00), a herbaty z cytryną i sokiem malinowym nie zapomnę chyba do końca życia.

W nocy trochę atrakcji typu dreszcze, budzę się ostatecznie około 5.00 aby stwierdzić, że wieczorem zasnąłem zanim zdążyłem przykryć się kocem ;) Półtorej godziny później budzi mnie Nemo, by jechać dalej. Jednak ja jestem już zdecydowany - zjeżdżam do domu.


Etap 3: Odpoczynek

Nie spiesząc się już nigdzie konsumuję śniadanie w postaci jajecznicy. Na koniec dobieram jeszcze drugą herbatę. W głowie klaruje się już plan powrotu - zamiast jechać czerwonym szlakiem do Rycerki, wybieram prostszy wariant - 5 km czarnego szlaku i potem łagodnie opadający asfalt. W sam raz by odpocząć - w kolejny dzień nie mam już wolnego, a szef nie patrzy przychylnym okiem na spanie w pracy ;)


Na zewnątrz zaskakująco ciepło. Kilka fotek i ruszam w drogę. Tutaj tonąca we mgle Wielka Rycerzowa.


Hala Rycerzowa, z charakterystycznym krzyżem...


Bacówka gdzie spaliśmy. Świetne miejsce. Jedynie sanitariaty nieco kuleją (ale gorsze już też widziałem) ;)


Początek mojego szlaku. Zaczynam tracić wysokość.


Szlaku absolutnie nie polecam, kamienista, bardziej lub mniej stroma droga. Wieje nudą, bije po rękach, widoków zero. Wybrałem go tylko ze względu na długość - a w zasadzie krótkość :)


Po drodze myję pobieżnie rower w rzece i kulam się do Rajczy. Tam kręcę się trochę, zjadam całkiem niezłego, jak na wymagania mojego wygłodzonego żołądka, gyrosa i pakuję w pociąg. Za 3 godzinki jestem już w Cieszynie :)

Podsumowując - bardzo udana wycieczka. Trochę szkoda, że odpuściłem ostatni dzień (Nemo dociągnął do Zwardonia na 14.00) ale z drugiej strony - pewnie bym spowalniał, nie zdążylibyśmy na pociąg. W domu wylądowałbym wykończony około 20.00 a na drugi dzień do roboty... Odpuszczając wróciłem zadowolony z wypadu i wypoczęty :)

Liczby: łącznie, moja trasa miała 87 km, z czego 70 to czysty teren. Ostatnie 17 km asfaltem było tylko i wyłącznie w dół :) Przewyższenia nastukałem około 3250m (liczone z mapy). Zdjęć bardzo mało - około setki. Wszystko to zajęło około 30 godzin spędzonych na, obok a nawet i pod rowerem. Niezła wyrypa.

Generalnie - rewelacja :)

Żywiecki: Etap 3 - Zjazd i asfalt

Sobota, 21 sierpnia 2010 · Komentarze(4)
Dzień trzeci zaczynamy stosunkowo późno. Co prawda budziki nastawione na piątą zmuszają do otwarcia choć jednego oka, ale rzut nim przez okno uświadamia, w miejscu w którym jesteśmy cudownego wschodu słońca nie będzie. Z perspektywy czasu żałuję, że nie wdrapaliśmy się na szczyt Rycerzowej, ale jak to mówią co się odwlecze... Koniec końców wstaliśmy koło 7.00, spakowaliśmy się, i wyszliśmy na zewnątrz - do otwarcia stołówki została jeszcze godzina. Słońce było już w miarę wysoko na niebie, ale światło było jeszcze całkiem fotogeniczne. Trochę cykania widoków, szybkie śniadanko i jazda...


Hala Rycerzowa to miejsce wyjątkowo fotogeniczne. Niemal zawsze żółta trawa w połączeniu z błękitem nieba musi wychodzić na zdjęciach dobrze.


Mógłbym wstawać w takim miejscu codziennie.


Zdjęcia podobne do siebie jak dwie krople wody, ale nie mogłem, po prostu nie mogłem którychś tak zwyczajnie wyrzucić.


Rozłożyć się na tej łące i gapić bezmyślnie w niebo...


Klasyczny widoczek z krzyżem...


...i jego obrońcami :D Po tej fotce spadamy coś wszamać.


Najmniejszą porcję zjadł Nemo i to on pierwszy zaczął pchać się pod górę. Potem pchałem ja, trzeci w kolejności był widoczny na zdjęciu Spojler.


Za Spojlerem wlecze złom Kamil, a na końcu idzie (bez złomu) poznany dzień wcześniej pieszy turysta. Dziś nie miał z nami szans. Na dole byliśmy pierwsi ;)


Lecimy. Do pociągu godzina dwadzieścia, więc fot za dużo nie będzie. Początkowo pocięty korzeniami i wysypany kamieniami singiel. W zeszłym roku zrobił na mnie większe wrażenie.


Spojler na korzeniach.


Czadu!


Do Rycerki docieramy 20 minut za późno. Shit happens. Ale wracając na chwilę do zjazdu - warto się tam wybrać. Po pierwsze, leśnicy wchodzą coraz wyżej, więc nie niedługo nie będzie co oglądać, po drugie - w dolnej części jest niesamowity lekko opadający fragment w młodniku - gładka ścieżka, kałuże i dokręcanie na maksa. Cudowne uczucie :)


W końcu przyjeżdża kolejny pociąg, ekipa pakuje się do środka, a ja wyciągam mapę i obmyślam dalszą trasę.


Chcę dostać się do stacji Skalité-Serafinov. Większość asfaltem, ale bez fragmentu pchania się nie obejdzie. Dojeżdżam gdzie trzeba - pociąg za 2 godziny... siedzieć nie będę, jadę dalej.


Dojeżdżam do głównego dworca w Skalité z nadzieją, że będzie tam czynna jakaś kasa. Kasa niestety zamknięta, ale spotykam za to sakwiarza z Zawiercia - z rozmowy z którym wynika, że jazda pociągiem przez granicę kosztuje kilka ojro ekstra. Do pociągu mam ponad 1h, postanawiam więc ruszyć do Čadcy. Po drodze mijam odbicie na Czechy - czas mam niezły, więc odbijam...


Ląduje w Mostach u Jablunkova, gdzie po godzinie siedzenia na peronie i rozmawiania z wszelkimi czeskimi dziadkami, którzy nie potrafili przejść obojętnie obok paskudnie ubłoconego roweru (jeden nawet twierdził, że nie wpuszczą mnie do pociągu), wsiadam w pociąg do Czeskiego Cieszyna. Wbrew prognozom staruszka, nikt nie robi problemów o błoto, co więcej, fuksem dojeżdżam do domu za darmo - konduktor mnie po prostu omija. Może to kwestia noszonej trzeci dzień koszulki? ;)


Trasa: Hala Rycerzowa - Rycerka - Sól - Zwardoń - Skalité - Svrčinovec - Mosty u Jablunkova (~42km)

W liczbach: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=34293


Podsumowując całe trzy dni - rewelacja. Kilometrów mało, ale może dzięki temu nie wróciłem do domu ujechany (choć nogi czułem) a wypoczęty. Do powtórzenia koniecznie. Koniecznie też trzeba dokończyć trasę, czyli przejechać czerwonym od Rycerzowej do Zwardonia - trochę niesmak pozostał, że odpuściliśmy. Ale wdarła się w wypad proza życia i jej ramy - w szczególności czasowe. Jak to mówią - co się odwlecze... stay tuned ;)

Żywiecki: Etap 2 - Singiel

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(11)
Dzień drugi naszej wyprawy to esencja całego wyjazdu. Pomimo dość krótkiego dystansu i stosunkowo niedużego przewyższenia, trasa dała nam mocno w kość. Tu nie było łatwych szutrówek, tylko walka o każdy metr deniwelacji - zarówno w górę, jak i w dół. Piękna jazda...


Ledwo rano, okolice godziny 6.00, budzi mnie Nemo - "Chodź na foty". Pomimo, że pierwsze myśli były niezbyt cenzuralne, wyjrzałem przez okno. To, co ujrzałem spowodowało, że wstałem błyskawicznie.


Może to nie był wschód słońca sensu stricte, ale i tak było pięknie. Na fotce Trzy Kopce, na które będziem się dziś pchać, dalej niezdobyte wczoraj szczyty - Góra Pięciu Kopców i Pilsko, tuż obok słońca przykryta jeszcze chmurką Babia.


Ale góry były w tym momencie najmniej istotne - o wiele ciekawsze rzeczy działy się w dolinach. Morze mgieł. Widok po prostu zapierający dech w piersiach.


Do tego ponadprzeciętna widoczność - szczyty Tatr prezentują się bardzo apetycznie.


No i te mgły w dolinach. Można by siedzieć i gapić się w nieskończoność.


W końcu jednak zbieramy się, wsuwamy śniadanie i ruszamy w trasę. Na dobry początek szybki zjazd spod schroniska, trochę podjazdu i "oszczędzanie sił" przed resztą trasy. Za dużo ich nie oszczędziliśmy, szybko docieramy do skrzyżowania z niebieskim szlakiem słowackim, którego obieramy za przewodnika.


Zaczyna się bardzo interesująco - łagodny zjazd po dywanie z korzeni.


Ogień!


Szlak faluje w rytm pojawiania się kolejnych szczytów i oferuje szereg rozmaitych atrakcji - na przykład przejazdy takimi kładkami.


Jakby przygotowane dla rowerzystów ;) Zjazd z wyznaczonej ścieżki kończy się z reguły nurkowaniem po piasty w błocie.


Po drodze krótkie podejście, na którym znajdujemy coś w stylu muldy. Nie wybijała tak bardzo na ile wyglądała ale i tak bawimy się tam jakiś czas.


W końcu pojawiają się jakieś widoki! Po blisko dwóch godzinach siedzenia w lesie stanowią sporą atrakcję. Do tego pogoda jest wprost idealna.


Inna pozycja ;)


Widoki sponsorowała Hrubá Bučina, skąd jeszcze chwila zjazdu i odbicie na żółty szlak - do Bacówki na Hali Krawculi. Tam mały popas przy żurku i naprawianie przedniej przerzutki - tak strzeliłem kolanem w manetkę, że wygiąłem dźwignię i przekręciłem przednią przerzutkę na ramie...


Lecimy dalej, robi się jeszcze bardziej singlowato niż było. Ścieżka ginie wśród traw i innych zarośli.


Ciągle lekko pod górę, ale jedzie się dość przyjemnie. Tylko słońce zaczyna dawać w kość.


Potem odrobina szalonego zjazdu (świetnie mi aparat spłaszczył tę ściankę) i lądujemy na przełęczy gdzie niegdyś było turystyczne przejście graniczne ze Słowacją. Teraz stoją tam tylko opuszczone budynki.


Szlak przecina po prostu asfalt i wbija się w las. Ziemia robi się gliniasta, nie służy to podjeżdżaniu.


Trafiają się też króciutkie fragmenty dróg zwózkowych, ale na szczęście większość szlaku to taki jak na powyższym zdjęciu singletrack.


Przed rezerwatem Oszast trafiamy na długi fragment drogi zwózkowej, która bezczelnie wbija się w głąb rezerwatu. Na szczęście, dzięki Kartonierowi, wiemy o ścieżce krajoznawczej przecinającej rezerwat. Jest bardzo mokra, ale jedzie się świetnie. Za rezerwatem swój rower psuje Nemo - zrywa łańcuch i krzywi przednią przerzutkę, konkretnie wodzik. Naprawiamy i jedziemy dalej.


Kolejne widoki pojawiają się tuż przed szczytem Svitkovej. Słowacka Mała Fatra wydaje się być na wyciągnięcie ręki.


Za to dalej, czeka nas... ściana. Fragmenty szlaku na Sedlo Príslop są bardzo wymagające. Trudności potęguje wilgotne podłoże - ciężko tam nawet schodzić.


Niżej zjazd jest do ogarnięcia, choć dalej bardzo wymagający. Chwila nieuwagi i Nemo na centymetry mija mnie i ląduje w krzakach.


Kamil szuka alternatywnej linii zjazdu, jednak na niewiele się to zdaje. Wszystkie drogi prowadzą... w krzaki :)


W końcu docieramy na Halę Rycerzową. Doczołgujemy się do bacówki, wsuwamy po żurku. Z planowania przy piwie kolejnego dnia nici - nikt nie ma na to siły. Dopiero po pewnym czasie, już najedzeni i wykąpani wracamy do życia.


Kamil z Robertem idą posłuchać brzdąkania na skrzypce i gitarę, Nemo i ja walczymy z nocnymi krajobrazami. Dzień drugi pomału się kończy...


Trasa: Hala Rysianka - Trzy Kopce - Rezerwat Oszast - Hala Rycerzowa (~30km)

Na mapie i w liczbach wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33994

Mniej więcej pojutrze relacja z ostatniego dnia wyprawy! :)

Żywiecki: Etap 1 - Podjazd

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(9)
Wszystko po trochu próbowało odwieść nas od tej wycieczki. Na początku niewiele brakowało bym nie pojechał ja. Potem z różnych powodów mógł odpaść Nemo. Na ostatku uwzięło się na nas PKP. Ale od początku.

Plan dnia pierwszego zakładał co następuje: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka - Pilsko - Hala Miziowa - Hala Rysianka. Niestety plany wzięły w łeb dzięki wykolejeniu się jakiegoś pociągu w Tychach - spowodowało to olbrzymie opóźnienia (rzędu kilku godzin - sic!). Podejrzewam, że nie jeden student psychologii mógłby oprzeć o moje zachowanie, gdy siedziałem 4 godziny na dworcu w Czechowicach-Dziedzicach, swoją pracę magisterską. Przypomniały mi się wszystkie fazy dostosowywania się człowieka do niewygodnej sytuacji - zaprzeczenia, akceptacji itp...

Na koniec dnia okazało się jednak, że może dobrze wyszło, że nie wyszło - przy naszym tempie na Pilsku złapałaby nas mgła i deszcz więc z widoków i przyjemności nici. Było jak było, resztę opowiedzą zdjęcia:


W końcu, po kilku godzinach wsiadam w pociąg do Węgierskiej Górki. Zaczynamy wlec się do celu.


W pociągu to co zwykle - rozmowy z kumplami, gapienie się przez okna i polowanie na co ciekawsze widoki na góry. Tutaj już okolice Bielska Białej - ale nie pamiętam czy przed czy za...


W Węgierskiej lądujemy około 13.00, więc nie pozostaje nic innego jak zacząć wycieczkę od jedzenia. Kupujemy dwie pizze i po konsumpcji ruszamy w kierunku Żabnicy, gdzie łapie nas pierwszy deszcz i dalej na Halę Boraczą. Początek czarnym szlakiem, reszta nieznakowanym asfaltem.


Pogoda się klaruje, robi się przyjemnie. Docieramy w końcu do zielonego szlaku na Halę Rysiankę.


Beskid Żywiecki jest jedyny w swoim rodzaju. Łagodny i olbrzymi. Czuć ten ogrom na każdym kroku, a po przejechaniu iluś tam kilometrów nawet przy każdym kroku - te góry są bardzo wymagające kondycyjnie :)


Póki co, podjazdy idą sprawnie, teren jest łatwy. Jedynie pogoda znów się psuje.


Ciśnie Robert.


Tam już pada. Po kilku minutach ostry deszcz łapie i nas. Na szczęście opad trwa kilka minut, potem znów pojawia się słońce.


Zielony z Hali Boraczej na Halę Rysiankę to rewelacyjny trawers - niemal w całości przejezdny (tylko końcówka to pchanie) i niezbyt wymagający technicznie - ale jednak trochę wymagający - to nie bezmyślne kręcenie pedałami.


Do ekipy na zdjęciu wyżej dojeżdża Kamil, a chwilę później ja...


...i rozkoszujemy się chwilę rewelacyjnym widokiem z tego miejsca.


Potem szlak wpada w las, gdzie robi się nieco trudniej.


Przelatuje Nemo.


W końcu docieramy na Lipowską, skąd roztacza się rewelacyjna panorama na Słowację, widać nawet Tatry. Zdjęcie nie oddaje tego co było widać.


W ciągu kilku minut, podczas których podziwiamy panoramę niebo zaciąga się ciemnymi chmurami i zaczyna solidnie ciupać. Szukamy schronienia pod dachem schroniska na Lipowskiej.


Gdy przestaje padać jedziemy do Schroniska na Rysiance, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Kupujemy coś do jedzenia i oddajemy się dyskusjom na rozmaite, z reguły okołorowerowe tematy.


W międzyczasie deszcz i mgła przechodzą i pojawiają się jakieś widoki. Niestety jest już zdecydowanie za późno na jakąkolwiek jazdę - i prawdę mówiąc nikomu już się nie chce.


Na wieczór wychodzimy jeszcze pocykać nocne zdjęcia. Zimno jak diabli, więc spadamy do łóżek. Dzień pierwszy dobiega końca...


Trasa: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka (~16,5km)

Na mapie wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33789 - kilometraż mniejszy, bo cykloserwer nie łapie Węgierskiej Górki, więc musiałem zacząć trochę niżej.

Za kilka dni pojawi się tu relacja z dnia drugiego, stay tuned ;)

Rycerzowa tam i nazod

Niedziela, 4 października 2009 · Komentarze(14)
Plany tzw. ambitne mają to do siebie, że prędzej czy później trafia je szlag. Nie inaczej było tym razem – już poranne pół godziny spóźnienia położyło się cieniem wątpliwości na zamiarach przejechania z Rajczy do Zwardonia czerwonym szlakiem pieszym. Mimo wszystko, na starcie meldujemy się o dość rozsądnej godzinie, rozpoczynamy celebrę wyjmowania rowerów z auta, składanie, ostatnie regulacje (że też nie wsadziłem nic w hamulce...) i w końcu zaczynamy asflatowanie do Ujsołów...

Uratować ma nas zaczynający się tam szlak rowerowy, który łagodnie trawersuje zbocza Muńcuła i pozwala wyjechać aż na Przełęcz Kotarz. Pozwoliłby, gdyby nie tony błota oraz inne okoliczności, o których szerzej rozpisałem się pod zdjęciami. Koniec końców, do schroniska na Rycerzowej pukamy w okolicach godziny 15.00, zamiast o planowanej (hie, hie...) 12.00... Od dłuższego czasu jasne już jest, że o większej jeździe możemy tylko pomarzyć – więc przy żurku z chlebem za 8.50 układamy plan B, który jest prosty jak czerwony szlak ze schroniska do Rajczy. Szlak okazuję się być bardzo interesujący, naruszony jest tylko w niewielkim stopniu i oferuje naprawdę sporo jazdy w dół. Do samochodu docieramy chwilę przed zmrokiem.

Trasa: Rajcza – Ujsoły – Przełęcz Kotarz – Hala Rycerzowa – Bacówka na Rycerzowej – Młada Hora – Hutyrów – Rajcza


Ledwo rano, chłopaki zgotowali mi niemiłą niespodziankę - 30 minut czekania na parkingu pod SCC, gdzie byliśmy umówieni...


Z nudów cykam zdjęcia, robię ich grubo ponad 20, ale nie martwcie się, nie wszystkie wrzuciłem do galerii ;)


Co ciekawe, od momentu w którym wstałem (5 rano) do czasu gdy wyszedłem z domu (6.00) nie rozjaśniło się prawie nic. Za to od 6.00 do 6.30 niebo przeszło znaczącą metamorfozę.


W końcu zjawia się srebrny (następca czerwonego) Biker Bus i jedziemy do Rajczy. Plan dnia jest ambitny - przejazd do Zwardonia. Ale nie uprzedzajmy faktów... ;)


Moimi towarzyszami są (od lewej) Borat i Nemo, który wygląda jakoś niewyraźnie, a błysk lampy zdaje się, że poważnie zaszkodził mu na oczy...


Jazdę rozpoczynamy od asfaltowania do Ujsołów, gdzie asfalt porzucamy na rzecz czarnego szlaku rowerowego.


W okolicy wszystkie szlaki rowerowe są czarne, więc spieszę dodać, że wybraliśmy ten środkowy, prowadzący wprost na przełęcz Kotarz.


Szlak ma postać szerokiej drogi, momentami niesamowicie widokowej.


Droga pnie się do góry dość mocno, ale nachylenie nie sprawia nam większych kłopotów.


Nieco gorzej wygląda sprawa olbrzymich ilości zalegającego w górnej części podjazdu błota. Koła bardzo szybko zalepiają się gliną, co wcale nie ułatwia zdobywania wysokości.


Szlak oznaczony jest po prostu fatalnie, gdy trafiamy na rozwidlenie wybieramy drogę bardziej do góry - i tak mamy się dostać dość wysoko.


Wybór ten okazuję się z nawigacyjnego punktu widzenia dość nieszczęśliwy, ale na szczęście są też inne punkty widzenia... ;)


Na domiar złego Nemo zauważa, że z tylnego koła uchodzi mu powietrze, postanawia tylko dopompować. Chwilę później...


...nasze przygody niestety się kończą, wraz z końcem drogi. Pieszo idę na zwiad i przynoszę dobre wieści - daleko na dole widać szlak, z którego zrezygnowaliśmy.


Aby się tam dostać trawersujemy mocno opadające zbocze. Zabawa przednia.


Zjeżdżamy zakosami, jest zbyt stromo, a momentami zbyt ciasno by jechać na krechę w dół.


Dodatkowego smaczku dodaje świadomość, że nikt przed nami tędy nie jechał...


To już na dole. Nie ma to jak przyjacielskie stosunki w drużynie ;) Riposta Nema na nasze docinki jest krótka i dosadna.


A docinki biorą się z faktu, że tym razem dopompowanie już nie pomoże. Stoimy więc i typowo po polsku, we dwóch przyglądamy się jak jeden pracuje ;)


W końcu docieramy na polecany przez Sebasa z G3R trawers Wiertalówki, ścieżka faktycznie zacna, choć krótka. Dodatkowo LP postanowiły upstrzyć ją ściętymi drzewami... Na szczęście było ich tylko kilka sztuk.


Za Wietalówką chwila przyjemnej jazdy i docieramy w okolice Małej Rycerzowej, gdzie Nemo komunikuje nam, że nie ma szans, on dalej nie pojedzie.


Jedziemy więc na halę, zrobić małą przerwę w pięknych okolicznościach przyrody.


Słowackie pasma widać jak na dłoni, siedzimy i karmimy wygłodniałe zmysły...


W końcu Nemo rusza dalej ;) Jednak biorąc pod uwagę godzinę i tak jasne jest, że już za daleko nie zajedziemy.


W końcu zbieram zwłoki i ja z Boratem, żołądki coraz bardziej dopominają się o coś ciepłego.


Ruszamy więc, w stronę schroniska na Hali Rycerzowej, gdzie czeka na nas pyszny żurek ;)


Trawiasty podjazd daje nieźle popalić, ale jest do pokonania.


U góry niesamowite widoki, w każdą stronę góry sięgają po horyzont.




Borat udaje, że kontempluje piękno przyrody, tak naprawdę to zastanawia się kiedy wreszcie zjemy jakiś obiad ;)


W schronisku siedzimy dość długo, w środku jest ciepło i przytulnie. Wpisujemy się w księgę pamiątkową i w końcu ruszamy dalej. Na zewnątrz wiatr i ciemne chmury. Słońce wydostaje się tylko przez niewielką szczelinę.


To wystarcza aby niesamowicie wprost pokolorować wszystko dookoła.


Halę pokonujemy na przestrzał, klnąc na utrudniające marsz kępy trawy. Ale tak to jest jak nie chce się podejść 200 metrów do początku szlaku ;)


Ostatni rzut oka na widoki i ruszamy rewelacyjnym czerwonym szlakiem do Rajczy, 11 km niemal non stop w dół, grubo ponad połowa tego dystansu to singiel.


Ostatnia singlowa część jest bardzo wąska, kręta i zarośnięta krzakami, widać że niewiele osób tu zagląda. Niestety płynność jazdy psują powalone drzewa, ale mimo to, cały zjazd ma u mnie 5/5 punktów. I nie przeszkodza nawet to, że złapałem tam gumę.

To już wszystko, do następnego!

1557

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(6)
Pilsko. Wyżej – przynajmniej legalnie – na rowerze się już wyjechać nie da, oczywiście mówię o polskich Beskidach. Jedyny beskidzki szczyt, podczas zjazdu z którego można poczuć jak po nogach drapie kosówka. Zawsze czułem, że warto się tam wybrać, galerie z rozmaitych wycieczek znajomych i nieznajomych enduraków tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. W końcu udało się, na forumrowerowym.org uzbierała się solidna ekipa i jeden z planów na ten rok został zrealizowany. Teraz mogę powiedzieć to i ja – jeśli jeszcze nie byłeś na Pilsku – jedź tam. Szczerze polecam. Mam nadzieję że widoczki w galerii przekonają wszystkich niezdecydowanych.

Trasa: Węgierska Górka – Żabnica – Hala Rysianka – Pilsko – Hala Miziowa – Hala Rysianka – Hala Boracza – Żabnica – Węgierska Górka

Ciekawe linki:
Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5346511227696742865
Galeria Kamila: http://picasaweb.google.com/kamo6061/11CzerwiecZywiecPilsko
Galeria Marcina: http://picasaweb.google.com/marcingilner/20090611
Relacja Kuby: http://bikefama.pl/blogs/entry/Herosi-na-Pilsku (uwaga: długie i trochę filozoficzne!)

Galeria (40 zdjęć):


W pociągu do Węgierskiej Górki Marcin relaksuje się z igłą i nitką, ponoć to tylko naprawa rękawiczek, jednak wprawa z jaką to robi sugeruje, że robótki ręczne to jego drugie hobby ;)


Po wyjściu z pociągu zaczyna się długi i nudnawy asfalt przez Żabnicę, który prowadzi nas do zielonego szlaku, wspinającego się stromym trawersem na Rysiankę. Czasem jednak da się jechać - i od razu widać różnicę między Beskidem Żywieckim a Śląskim.


Po drodze podziwiamy leżącą tuż obok Romankę, prezentuje się zacnie - trzeba się tam w końcu wybrać. Pogoda jak widać idealna...


My jednak wspinamy się dalej, schronisko na Hali Rysiance coraz bliżej.


W końcu jesteśmy. Tutaj realizuje swoje marzenie - zawsze chciałem zrobić zdjęcie słupkowi na którym jest pełno tabliczek ;)


Nie wspominałem jeszcze, że jedzie nas całe czternaście osób - na szczęście grupa dzieli się szybko na mniejsze podgrupki, które jadą różnym tempem, a nawet różnymi trasami - dzięki temu wszystko idzie bardzo sprawnie. Spotykamy się w charakterystycznych punktach trasy, więc na pogadanie także jest czas. Tutaj wycinaki z BT planują co robić dalej...


Widoki zapierają dech, choć dalej będzie tylko lepiej...


Mała Fatra w całej okazałości. Pojawi się jeszcze dziś kilka razy, nabieram na to pasmo coraz większej ochoty. Ponoć nie jest tam łatwo, ale... im gorzej, tym lepiej!


U góry kadru widać pierwsze ciemne chmury, na szczęście ta, oraz kolejna ulewa mijają się z nami o ładnych parę kilometrów - nie chciałbym na przykład być w tym dniu w Beskidzie Małym...


Zjazdy w Żywieckim można podzielić na dwa rodzaje - albo bardzo szybkie, albo bardzo trudne. Jako że nie lubię szybkościówek, zjazd z Hali Rysianki nie idzie mi zbyt dobrze, potem jednak udaje mi się przekonać do prędkości...


Gdzieś za szczytem, bodajże Trzy Kopce wyłania się przed nami taki przepiękny kawałek singla. Singiel okazuje się szeroką drogą, jedna mimo wszystko - piękna okolica, piękna pogoda i brak kamieni wynagradzają wszystkie braki.


Na drodze są dodatkowo wielkie koleiny, tak więc każda próba zmiany linii zjazdu może zakończyć się skokiem przez kierownicę. Tutaj na szczęście skoczyło tylko ciśnienie ;)


Piękna jazda. Dodatkowo, wielkie wrażenie robi fakt, że na próżno wypatrywać można jakichś zabudowań czy linii wysokiego napięcia. Wokół tylko góry. Czego chcieć więcej?


Jeden podjazd i jeden zjazd później wyłania się przed nami potężna ściana, z wąziutką wstążką niebieskiego słowackiego szlaku. Zaczyna się podejście na Pilsko.


Szlak doprowadza nach w górne partie Hali Miziowej, robimy tu przerwę na odpoczynek, oraz techniczną...


Już blisko, coraz bliżej :)


Babia Góra, widziana z innej niż zwykle strony. Królowa pełną gębą. Szkoda, że nie można tam wjechać legalnie. Pozostaje tam wje... a zresztą, co będę mówić :P


W czasie gdy znęcam się na widokami, Kamil znęca się na kołem, z którego, łutem szczęścia na podejściu, z wielkim hukiem zsuwa się opona UST. Swojego czasu zastanawiałem się nad tym systemem - już przestałem :)


W polskich górach pada, a nawet leje. Na zdjęciu widać uzupełnianie stanu wody w Jeziorze Żywieckim.


Pilsko!!! Wiatr i widoki urywają głowę. Jest bosko i zimno. Po lewej stronie kadru czają się Tatry...


Znów Babia, widoczna jak na dłoni. Zdjęcie pokazuje nawet nitkę szlaku na szczyt.


Szersza perspektywa pokazuje za to to, co zaczyna się dziać nad polskimi górami. Nerwowo przełykamy ślinę i coraz częściej mówimy, że trzeba by zjechać na dół...


...ale te widoki na Słowacką stronę... Tego miejsca nie można tak po prostu opuścić.


Cud miód malina. Dla takich widoków warto pchać rower pod największe wzniesienia.


W końcu na szczyt docierają wycinaki, którzy jechali nieco inaczej - i wspinaczkę na szczyt zaczęli pod schroniskiem na Miziowej. Ponoć siedzieli tam dość długo czekając na nas, ale my w to nie wierzymy ;)


Oto Keny. Chłopak miał groźny wypadek niedawno, więc lepiej nie przejmować się jego wyrazem twarzy :P


Rzut oka w stronę w którą będziemy jechać - i zapada decyzja - spadamy stąd i to jak najszybciej. Kilka zdjęć ze zjazdu cyknął jak zwykle niezastąpiony Kartonier.


Jakimś cudem jednak chmury znów nas omijają i pogoda szybko się poprawia. Wracamy czerwonym szlakiem na Rysiankę.


Gadu gadu, dreptu dreptu...


Aż w końcu zaczyna się zjazd, na którym jest nawet trochę kamieni. Jednak w porównaniu do Beskidu Śląskiego to i tak luksusowa nawierzchnia.


Na zjeździe jest też kilka maciupeńkiem uskoków z korzeniami, na jednym z nich podskakują widoczny w poprzednim kadrze Wooyek i widoczny w tym kadrze Marcin.


Znów to samo miejsce i ten sam widok. Jednak warunki pogodowe ciut inne. Zaczyna kropić.


Słowacja wciąż jeszcze skąpana w Słońcu.


Na nami warunki zgoła odmienne. Wielkość i kolor chmury nie pozostawiają złudzeń. Zmokniemy.


Deszcz łapie nas tuż przed schroniskiem. Pakujemy rowery pod drzewa a siebie do sieni schroniska i cierpliwie czekamy.


Po 15 minutach jakby się przejaśnia, więc ruszamy na Halę Lipowską. Tam łapie nas kolejna fala ulewy, która nie odpuszcza już tak łatwo. Po ponad 30 minutach czekania decydujemy się na jazdę w deszczu.


A zjazd z Lipowskiej to przepiękny kamienno korzeniasty singiel trawersujący zbocza Boraczego i Redykalnego Wierchu. Na mokrych korzeniach trzymanie boczne opony jest pojęciem czysto teoretycznym, o czym boleśnie przekonuje się Marcin, wypadając z trasy za jednym z zakrętów. Na szczęście nic mu się nie stało.


Gdy docieramy na Halę Boraczą, deszcz odpuszcza, i możemy nasycać się do woli beskidzkimi widokami na koniec dnia.


W końcu docieramy do Węgierskiej Górki gdzie zaopatrujemy się w cztery duże pizze, które pochłaniamy w 15 minut na peronie. Na zdjęciu klimatyczny zachód widziany już z pociągu.


Podróż mija dość szybko, w końcu towarzystwo pierwsza klasa. Do następnego!

Lot nad kukułczym gniazdem

Sobota, 19 lipca 2008 · Komentarze(1)
Zacząć muszę od tego, że pierwotnie, jeszcze zanim ruszyłem choćby do pociągu, ta relacja miała nazywać się “Tańczący z krosiarzami”, jednak ze względu na warunki atmosferyczne żadnego tańca nie było. Tutaj wychodzi druga sprawa – nowa definicja błotnej wycieczki. Otóż, błotna wycieczka to nie wycieczka, gdzie na trasie jest dużo, lub bardzo dużo błota. Na błotnej wycieczce błoto jest cały czas. Zaczęło się mało konwencjonalnie dojazdem na dwa sposoby. Najpierw dotargałem się pociągiem do Trzebini, gdzie wsiadłem w auto i z resztą ekipy dojechaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Po początkowym błądzeniu bez szlaku, i czekaniu pod drzewem (w cztery osoby) aż minie deszcz wbiliśmy się w końcu na szlak niebieski i dalej czerwony prowadzący na Przysłop. Cała jazda odbywała się w błocie, lub w płynącej drogą rzece. Na Przysłopie pierwszy raz spotkaliśmy maratończyków, i gdy ich ilość na drodze przestała przekraczać ogólnie przyjęte normy, zaczęliśmy napierać szlakiem żółtym na Przełęcz Opaczne. Napierać, to bardzo dobre słowo, bo to co mogło by być technicznym podjazdem było makabrycznie śliskim podejściem. Zjazd na przełęcz Kolędówki, tuż przed Opacznem jest czymś do czego nie jestem w Beskidach przyzwyczajony… jest gładki! Jechałem więc szybko i na sporej muldzie zaserwowałem sobie wspaniały, i wyjątkowo długi przelot nad kierownicą… Ja nie ucierpiałem na tym praktycznie wcale, umiejętnie wylądowałem w trawie ;), niestety sprzęt dostał w d… a konkretnie w przedni hamulec. Ta awaria pogrzebała w błocie (a jakże) plany zaliczenia przełęczy Klekociny i Mędralowej. Dopchaliśmy się na Jałowiec, i po dłuższym popasie ruszyliśmy niebieskim szlakiem do Lachowic. Nie dojechaliśmy jakimś sposobem na miejsce, jednak zjazd z Jałowca jest na pewno doznaniem dla którego warto tam wracać :) Ucieszyłem się w duchu słysząc słowa Kenego, który jechał bardziej z przodu: “Tutaj jest nieźle (nieźle stromo – przyp. foxiu), ale tam dalej to trochę się boję”. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, i po zjeździe czekała nas szeroka, zawalona rozjeżdżonym przez kilka setek maratończyków błotem droga. Na szczęście wylatywała wprost na czynny sklep spożywczy i rzekę, z której oczywiście skorzystaliśmy ;) Zapraszam do galerii maratońsko – widokowej...


Pędzę do Trzebini ile sił w... lokomotywie.


Tam spotykam się z resztą ekipy: Wesołym Kenym...


Spragnionym (jazdy) Rozwellem...


i Wojtkiem (don't ask ;) )


Już na trasie, okolice Przełęczy Przysłop.


Krótka kontemplacja widoków i oznaczeń szlaku na słupach...


Przełęcz Przysłop jako taka - czekamy aż przejadą maratończycy. Ten jedzie na mocnym wdechu ;)




Mimo ostrego zakrętu obyło się bez wypadków (w tym miejscu).


Żółty szlak za Przysłopem - pchanie.


Jednak warto czasem pchać. Dochodzimy / dojeżdżamy do świetnego punktu widokowego...


...Kiczory (905)




Babia Hora z przyległościami.


Popsuty z lekka hamulec. Do klamki ciężko w ogóle dosięgnąć, a hamulec łapie dopiero z klamką przy samej kierownicy...


Wreszcie na Jałowcu (1111).


Tam sjesta, i fotografowanie maratończyków.






I chmurek na niebie ;)


Znajomy mojej ekipy - Ostry.


Jechał... ostro ;)


Panorama z Jałowca.


Zjazd z Jałowca, częściowo szlakiem, potem bez szlaku prowadzi wprost do rzeki. Nie ma to jak chłodna kąpiel ;)


Lajkrowcy w komplecie. Czas wracać do domów...


Trasa: Sucha Beskidzka – Bucałówka – Mędralówka – Przysłop – Kolędówki – Jałowiec – Przełęcz Cicha – Wsiórz – Stryszawa – Sucha Beskidzka.

Ciekawe linki:
Galeria chłopaków z BT: http://picasaweb.google.com/BikerTrzebinia/JaOwiec19072008 (zboczona na punkcie maratonu!)

Wycieczka do źródeł piwa…

Wtorek, 1 maja 2007 · Komentarze(0)
W święto pracy postanowiłem popracować nieco (nogami!) i wybrałem się na wycieczkę do źródeł piwa, czyli do Żywca. Plan był taki, że ruszę około 10, dojadę do Ż. a potem się zobaczy. Niestety z różnych przyczyn (między innymi guma w tylnym kole, chyba od stania) wyjechałem z domu dopiero koło południa, i wtedy byłem już pewien, że tym co 'się zobaczy' będzie pociąg do Katowic o 17.07... Zgodnie z zaleceniami różnych ludzi (pozdrowienia dla ekipy BikerTrzebinia) jechałem przez Chrzanów, potem Płazę – w kierunku Zatora i dalej Andrychowa. Kiedy zobaczyłem podjazd na Płazę przypomniałem sobie dlaczego z reguły omijam tę trasę szerokim łukiem… Na szczęście podjazd okazał się być prostszy niż wyglądał i dał się połknąć z blatu, a w oddali coraz wyraźniej majaczył cel podróży – góry... Za Andrychowem, zgodnie z poradami dot. trasy miałem zamiar kierować się na przełęcz Kocierską i dalej do Żywca. Niestety od czasu do czasu pojawiały się tablice ze złośliwie przekreślonym czerwonymi taśmami ‘roboty drogowe’ słowem ‘Żywiec’, a ponadto za Andrychowem zaczął się… asfalt. Nie wiem jak drogowcy go zrobili, ale był całkowicie czarny, czuć było jak klei się do opon i w sposób naturalny ograniczał prędkość do około 20 km/h – i to uzyskanych z wysiłkiem. Opuściłem czym prędzej tę drogę, skręcając na Porąbkę. Zrobiło się wąsko, pojawiła się tablica informująca, że zimą ta droga jest wyłączona z utrzymania a mi zrobiło się dziwnie gorąco, prędkość też jakoś spadła… do 7,5 km/h. Na szczęście potem był niesamowicie szybki zjazd i prawdziwie górskie krajobrazy… Widoczność tego dnia była wyśmienita – dość powiedzieć, że na horyzoncie królowała Babia Góra, jeszcze w śnieżnym kubraczku... Te piękne okoliczności przyrody zachęcały wręcz do częstego zatrzymywania się i focenia panoram. W końcu dotarłem do Żywca – tam, jak się okazało, czekała na mnie największa niespodzianka dzisiejszego dnia – spotkanie ze znajomymi z Jaworzna, pod budką z fast foodem koło dworca. Pozdrawiam! Z Żywca pociąg w ciągu 2 godzin zawiózł mnie do Katowic, skąd już przy zapadającym powoli zmroku doturlałem się do domu...

Trasa: Jaworzno – Chrzanów – Płaza – Zator – Andrychów – Porąbka – Czernichów – Żywiec + Katowice – Jaworzno

Galeria zdjęć: