Wpisy archiwalne w kategorii

Wydarzenia

Enduro Trophy Krynica

Sobota, 17 września 2011 · Komentarze(2)
Oj, ale narobiłem sobie zaległości. Z ponad miesięcznym opóźnieniem wrzucam zdjęcia z ET w Krynicy. To było 17 września, już niemal nie pamiętam co się tam działo ;)


OS1 - podjazd. Na fotce zwycięzca kategorii podjazdowej, forumowy Jerzy_MTB.


Znów podjazd, tym razem na fotce mój cieszyński znajomy - Szuwar.


Koniec podjazdu, Szczavik wpada w ręce Harrego, który z gracją kasjerki z dwudziestoletnim stażem pracy sczytuje kod kreskowy z numeru startowego :)


OS2, trasa zjazdowa z Wierchomli, zdecydowanie najlepszy odcinek na całej trasie. Od samego początku do samego końca :)


Odcinek oferował najróżniejsze przeszkody, w znakomitej części sztuczne. Pure flow.


Wito pojechał po bandzie i załapał się na ostre zdjęcie :)


Nawet rockgarden na trasie był sztucznie ułożony, Beskid Sądecki oferuje z reguły o wiele gładsze nawierzchnie.


Korzenie wzbogacone poprzecznymi uskokami z całych drzew.


Końcówka to dość stromy szuter z wielkimi koleinami wypłukanymi przez wodę, wielu kończyło właśnie tak.


Ścianka na OS4, pomyliłem drogi i nie trafiłem w ogóle na start tego odcinka, przez co dostałem DNF do tabelki. Wbiłem się na trasę paręset metrów niżej, więc foty na szczęście są :) Natomiast OS3 jakoś mi przepłynął, nie było spektakularnych miejsc na foty na nim. Ale był fajny, uwierzcie na słowo :)


OS4 i o ile dobrze pamiętam Diabelski Kamień, bardzo fajne miejsce.


Ciśnie Nemo...


...dalej Lama... Kupił znów fulla, tym razem bardziej XC. Ale pomimo pierwszego startu w ET i roku przerwy od roweru objechał niejednego. Spragniony chłopak jazdy ;)


Za kamieniami odcinek czwarty zmieniał się w stromą ścianę ze zdradliwymi zakrętami i rowami. Dzień przed zawodami ktoś się nieźle potrzaskał na tym szlaku.


A to już ścianka na OS5 i... man, you're doing it wrong! Poleciał centralnie na pysk, pozbierał się szybciej niż upadał i pognał dalej.


Paweł ZZZ idealnie wpasował się w linię zjazdu.


Szuwar nie mógł się zdecydować jak jechać i skoczył ładne 1.5 metra w dół. Ustał i pojechał dalej. Ja tam miałem biedę zejść...


A na koniec jeszcze Siokim, który jak zwykle zostawił za sobą tylko latające kamienie.

Generalnie - edycja łatwa, bardziej kondycyjna niż techniczna. Czy będę za nią tęsknił jeśli ORGi nie zdecydują się na powtórkę? Nie wiem, a jeśli tak, to dlatego, że tamtejsze rejony są genialne do jazdy na rowerze all-mountain. Nie za trudne, nie za łatwe. Nie ma olbrzymich ilości kamieni, grzbiety falują łagodnie - najdłuższy wypych trwał 30 minut - a to tylko dlatego, że nie chcieliśmy nadkładać drogi i podjeżdżać godzinę - więc wybraliśmy mocno stromy, ale prowadzący w linii prostej do celu szlak. Poza tym wszystko dało się podjechać.

Jeśli więc nie będzie tam ET... to i tak warto się tam wybrać. Mimo, że z moich rejonów to ponad 200 km w jedną stronę.

Pozdrawiam i do następnego :)

Enduro Trophy Brenna - 20.08.2011

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · Komentarze(7)
Będę szczery - tyle co napisałem oficjalną relację, która pojawiać się będzie w necie. Nie chce mi się pisać kolejnej :) Jak ktoś będzie chciał poszukać szczegółów trasy - znajdzie. Ja tymczasem zapraszam do zdjęć, których jest dość sporo. Może w opisach fotek trochę się odblokuję - bo nawet nie wiem od czego by tu zacząć...


Baza zawodów jak zwykle, w Hotelu Kotarz. Dobre miejsce, blisko centrum miasta, blisko startu i mety i chyba nas tam lubią. Rano niewielka obsuwa ze względu na rejestrujących się w ostatniej chwili.


Dojazdówka do pierwszego OS. Dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę z ET szła nieco inaczej chyba. Teraz była krótsza i stromsza, czego skutek widoczny jest na zdjęciu. Skutkiem ubocznym takiego poprowadzenia trasy był fakt, że na starcie podjazdu można było zameldować się dość szybko :)


To już podjazd właściwy. Nieco dłuższy niż w edycjach minionych, jednak zbyt krótki by nazwać go inaczej niż sprint. Do podjazdu w Bielsku może się schować. Może ORGi wydepczą do przyszłego toku jakąś ścieżkę w górę?


Miałem przyjemność fotografować czołówkę. Tylko na dwóch pierwszych odcinkach, potem sytuacja wróciła do normy :) Tutaj: Tomek Dębiec przy pracy.


Dawniej, ten fragment był już dojazdówką. W tym roku wypluwaliśmy tu resztki płuc. No, ci co się spinali to wypluwali ;)


OS2 - czyli kultowy już Harcerz. Znacznie prostszy niż w roku ubiegłym, przynajmniej tak mi się wydawało. Czyżby skil się poprawił? Na fotce stały bywalec podium - Marcin Motyka (w lajkrze pomyka)...


Koleżanka po fachu (czyli bikestatsowiczka) - Czarna Mamba. Nieźle jej poszło :) Ma zadatki na "bycie enduro" :D Tylko ten makaron z kukurydzą...


Rów z rzeczką wzbudzał skrajne emocje - od niewypowiedzianej złości...


...po chęć przytulenia się do Matki Ziemi :D Wyglądało to groźnie, rower sekundę później śmignął gdzieś w dół w kamloty. Jak ktoś nie wierzy plastikowi niech uwierzy - sprzęt (Ibis Mojo HD) wyszedł bez szwanku, jedynie kierownica przekręciła się na mostku (nie była słabo dokręcona - we dwójkę nie daliśmy rady jej poprawić, trza było popuścić śruby).


Odcinek trzeci - trawers. Tutaj pozwolę sobie zacytować Harrego: "my NIE jeździmy szutrówką. Nasze trasy to chaszcze, zarośla, największe dziadostwo!"


Michu z moją byłą. Prowadzi, bo jej oczko poleciało. Znaczy się Ardent nie wytrzymał starcia z brutalną beskidzką rzeczywistością.


W dalszym ciągu trawers. Ciężki ten odcinek był, nie ma co. Ale im dalej od zawodów tym bardziej mam ochotę tam wrócić :) W tej wąskiej na koło błotnistej na maksa ścieżce był olbrzymi potencjał.


Kolega bez numerka to Marusia z BS. Zajrzyjcie do niego, porobił świetne foty. Na trawersie walczył dzielnie, jednak oponki 1.9 o fakturze pilnika do metalu nie pomagały mu zbyt wiele.


To już OS4 - kolejny rewelacyjny zjazd. W sumie, można by powiedzieć, że każdy zjazd w Brennej jest bardzo wyrazisty. Czarna Góra jest ciężka, Bielsko jest szybkie (prócz wyrazistych agrafek na Gaikach). W Brennej każdy zjazd oferuje inne atrakcje.


2/3 czwartego zjazdu to single. Miejscami takie właśnie sielankowe.


Gładka nawierzchnia, raczej łagodne zakręty...


I za chwilę wjazd w rzeczkę :) Kilkaset metrów solidnej dawki hardkoru.


Ostatni odcinek w Brennej, to zjazd z Horzelicy, czyli szuter :)


Może trochę przesada, szuter jest tylko przez połowę trasy. Potem kawałek singla, trochę stoku narciarskiego i takie właśnie kamienie jak na focie.


Zbyt wolna jazda - i miota człowiekiem jak swetrem w pralce. Łatwo wtedy o błąd. Lepiej się skupić i przejechać to szybko.


Wreszcie dekoracja - na początek dziewczyny. 3 miejsce - Beata, 2 - Kika, 1 - Mamba. Mamy taką tradycję, że Kondi...


...podrzuca każdą panią z podium do góry. Na pierwszy ogień miejsce pierwsze ;)


Faceci, klasyfikacja zjazdowa. Powiew świeżości wniósł tu Kuba Jonkisz, który bez pardonu wepchał się na drugie miejsce w zjazdach...


...oraz pierwsze (ex aequo z Brianem) w generalce. Drugi był Tomek Dębiec, trzeci Marcin Motyka - niestety musiał zmywać się tuż po zawodach, nie został nawet na wręczanie nagród.


Po dekoracji losowanie gadżetów od sponsorów (kask Urge wylosowałem :D), po czym spadam do domu. Przyjechała po mnie Kasia, gdyby nie ona... nie wiem jakbym after przeżył, w zeszłym roku było cięęęężko :D

Pozdrawiam i do następnego. Krynica już za 3 tygodnie :D

Dzień Chemika

Sobota, 18 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Pamiętaj chemiku młody, wlewaj zawsze kwas do wody. Jakoś tak to szło. 18 czerwca młodzi i starsi chemicy, wraz z dziećmi/żonami/kochankami/osobami towarzyszącymi (właściwe podkreślić), ruszyli na coroczny rajd rowerowy, organizowany właśnie z okazji Dnia Chemika. Kwasów żadnych nie było, wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi zasadami, a było tak, jak obrazują to poniższe zdjęcia i podpisy (podpisy moje, więc rzeczywistość może być nieco skrzywiona ;) )


Lets get this party started. Zaczęło się bidnie, ale po kwadransie akademickim od planowej godziny startu zebrała się całkiem spora grupka zroweryzowanych chemików i niechemików. Ruszyła do przodu policja, za policją ruszyliśmy się i my.


Trasa była bardzo niewymagająca, ze względu na sporą ilość dzieci. Niemniej organizatorom należy się medal z ziemniaka (jak mawiała moja babcia) - każde, nawet najmniejsze dziecko dało radę i momentami miało z tej jazdy mnóstwo frajdy.


Momento. Najmniejsze jechały w fotelikach, więc dawać radę musieli rodzice. Ale te większe dzieci, jak na przykład Fajansik (intensywna kamizelka) dawały radę same i frajdę miały.


A nie mówiłem? Podczas szamania kiełbasek na końcu wycieczki dały się słyszeć głosy aby powrót był tą samą drogą, ze względu na strumienie - dzieciakom się to naprawdę podobało. Na fotce mała specjalistka pokonuję rzekę pełnym pędem. Ale niech waszą uwagę zwróci loża szyderców u góry. Obstawiają czy wyglebi? ;)


To już końcówka, wg orgów ostatni podjazd, 500m do celu. Strzeliłem, że za nim będzie jeszcze rząd ścianek (orgów znam ;) ) i nie pomyliłem się za bardzo. Jedna ścianka się znalazła :)


Znów dzieciak ze Snoopym, w dzieciństwie miałem taki sam rowerek :) Tylko kolor miał jakiś weselszy. Z tyłu moja lepsza połowa, interesujące tło sponsorują czeskie Beskidy.


Tylną straż pełni Andrzej, nad głową czarne chmury, ale jako że organizacja była na poziomie gromy mu się na głowę nie posypały :)


Słabsi ciałem mogli zawsze liczyć na pomoc najbliższych :) Na tym podjeździe rozegrała się też zabawna scenka, kiedy kolega poprosił kolegę (obaj pchali rowery) o zrobienie mu foty - "tylko poczekaj aż zacznę jechać, to ma wyglądać naturalnie" :)


Po spożyciu i zapiciu (spożyciu kiełbasy i zapiciu jej herbatą oczywiście) odłączamy się z Kasią od grupy i ruszamy w swoją stronę. Padło na Tuł. Tu jego dalsze okolice.


A tu bliższe, łąka po lewej to zbocze tej górki. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy knajpie na Tule (nieczynna była) i spadamy w stronę domu.


Znajoma stodoła - znak że do chaty jeszcze z 15 minut spokojnego kręcenia.

Uff, to była ostatnia zległa wycieczka, na dniach wrzucę już aktualną - z ostatniej niedzieli. Pozdrawiam i do następnego :)

ENDURO TROPHY Bielsko-Biała

Sobota, 11 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Znów wrzucam oficjalną relkę, ale nie mam czasu pisać nic od siebie... Oprócz ET mam jeszcze jeden zaległy wypad, a jutro jadę gdzieś i znów dojdzie coś do kolejki... ech ;) Zaczyn pod niniejszy tekst dał Harry, ja tylko dosypałem mąki, dolałem wody, jaj nie dawałem bo to poważna impreza jest ;), dodałem kilka fotek (wszystkie mojego autorstwa tym razem), zagniotłem, ułożyłem na blasze i takie coś mi wyrosło:

Za nami druga w tym sezonie impreza z cyklu Enduro Trophy. Beskid Mały przywitał zawodników piękną, słoneczną pogodą oraz bardzo wymagającą trasą. Żądni emocji zawodnicy przybyli w sile ponad 100 osób i około godziny 9.00 wyruszyli spod Gminnego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Wilkowicach w kierunku startu pierwszego odcinka specjalnego - podjazdu.

Podjazd dał wszystkim mocno w kość i doskonale pokazał charakter gór, z którymi przyszło się mierzyć. Były wąskie ścieżki, szerokie drogi, troszkę korzeni, sporo luźnych kamieni i kilka stromizn udowadniających, że bez pchania roweru wysokości się w Beskidzie Małym nie zdobędzie. Doskonałym uzupełnieniem podjazdu był trawers – początek to łagodnie falująca droga szutrowa, natomiast druga część to stromy, kamienisty zjazd wymagający skupienia i... większej ilości powietrza w kołach. To tutaj padają pierwsze snejki, a na mecie odcinka bezustannie rozchodzi się zapach przypalonych tarcz i klocków hamulcowych.











Końcówka drugiego odcinka to dopiero początek emocji, ponieważ przed zawodnikami teraz trzy typowo zjazdowe OS'y, z których każdy miał swoja specyfikę i wymagał wzniesienia się na wyżyny swoich umiejętności technicznej jazdy czy panowania nad rowerem przy dużych prędkościach. Na początek agrafki z Gaików, seria ciasnych zakrętów pokonała niejednego, a ze względu na spore nastromienie, spotkania z matką ziemią były tu szczególnie widowiskowe. Kolejny zjazd to flow w czystej postaci. Długie fragmenty single tracka, korzenie, kamienie, ciasne zakręty między drzewami – to wszystko atrakcje tego odcinka. Oczywiście nie obyło się tu bez kilku wywrotek czy kapci...









Na szczęście pomiędzy Odcinkami Specjalnymi są tzw. dojazdówki, gdzie z pełnym spokojem i w doborowym towarzystwie można odpocząć, posilić się i zregenerować zniszczony sprzęt, tudzież podupadające morale. Pojawiają się też głosy (w szczególności na dojazdówce do ostatniego odcinka specjalnego), że można nauczyć się na nich cierpliwości i pokory, oraz porozmyślać nad własnym życiem :)

Ale wszystko co dobre musi dobiec końca, ostatni odcinek to zjazd z Magurki Wilkowickiej – długi, szybki, stromy, z genialną wprost końcówką. Po nim zawodnicy zjeżdżają z powrotem do GOSiRu w Wilkowicach, gdzie można wziąć prysznic i umyć rowery, następnie za pomocą kilku samochodów, zostają wraz ze sprzętem przewiezieni do gościnnego schroniska na Magurce Wilkowickiej – gdzie czeka na nich posiłek, dekoracja zwycięzców, losowanie nagród oraz tak zwany szósty odcinek specjalny – czyli afterparty. Zabawa przeciąga się do późnych godzin nocnych i dla niektórych jest dobrą okazją do zdobycia kolejnych szlachetnych siniaków :)







Drugą edycję Enduro Trophy zdominował Marcin Motyka wygrywając zarówno kategorię  podjazdową jak i zjazdową. Na podjazdach, drugie miejsce zajmuje Kuba Siudut, trzecie Paweł Grzybowski. Na zjazdach rywalizacja była bardzo ostra a różnice czasowe niewielkie, drugie miejsce zajął Mariusz Bryja, na trzeciej pozycji uplasował się Tomek Dębiec. W klasyfikacji generalnej zwyciężył Marcin Motyka, przed Mariuszem Bryją i Tomkiem Dębcem. Zdobywca trzeciego miejsca z Czarnej Góry, Wojtek Koniuszewski, który wystartował również w tej edycji musiał zadowolić się czwartą pozycją.



Reasumując – za nami kolejna udana edycja Enduro Trophy. Gratulujemy zwycięzcom, dziękujemy patronom, sponsorom i gminom, w szczególności Staroście Bielskiemu, Gminnemu Ośrodkowi Sportu i Rekreacji w Wilkowicach, Urzędowi Gminy Wilkowice, Urzędowi Gminy Kozy, Urzędowi Miasta Bielsko-Biała, dziękujemy za gościnę schronisku na Magurce Wilkowickiej, ale przede wszystkim dziękujemy wszystkim startującym – to wy tworzycie ten niezapomniany klimat w trakcie imprezy.

Pełne wyniki zawodów do pobrania tutaj: http://www.horizonfive.com/vault/et_bb_2011_results.zip

Kolejna impreza spod znaku Enduro Trophy już 9 lipca 2011 w Świeradowie-Zdroju. To tam wszystko się zaczęło i choćby dlatego nie może was tam zabraknąć. Zapraszamy!

Czarna Góra No. 2 - ENDURO TROPHY

Wtorek, 31 maja 2011 · Komentarze(6)
Będę taki i wrzucę oficjalną relację. A co. W końcu sam ją pisałem ;)

Za nami już pierwsza tegoroczna impreza z serii Enduro Trophy. Punktualnie o godzinie 9.00 ponad dziewięćdziesięciu śmiałków ruszyło na podbój pięciu odcinków specjalnych, wytyczonych w Masywie Śnieżnika. Jednak nie uprzedzajmy faktów.


Baza zawodów. Ostatnie rejestracje i tego typu sprawy. Potem odprawa i ruszamy.


OS1 - podjazd. Siła mięśni vs siła charakteru. Trzeba mieć sporo samozaparcia by pchać osiemnastokilogramowe bydlę w niemal pełnym oprzyrządowaniu.

Pierwsi zawodnicy pojawili się w bazie zawodów już w czwartek. Pierwsze objazdy trasy, pierwsze wspólne dłubanie przy sprzęcie i pogawędki przy wieczornym piwku. W końcu Enduro Trophy to nie tylko ostra rywalizacja, to również świetna atmosfera wypadu w góry ze znajomymi. Piątek to już prawdziwa nawałnica bikerów - po części znających się z forów rowerowych i poprzednich edycji ET, ale także sporej ilości nowych twarzy, które jednak szybko przestawały być nowe i stawały się dobrymi znajomymi - w końcu nic tak nie łączy ludzi jak wspólna pasja. Wieczorne before-party przeciągnęło się najwytrwalszym do drugiej nad ranem...


OS2 - trawers. Lepiej nosić jak się prosić :)


Niby płaściej a jakoś tak dalej nieprzejezdnie. Pani na zdjęciu była pierwsza wśród kobiet i dokopała 2/3 facetów...


Jupi, można jechać! Niestety tylko na chwilę, potem znów chwilowo z buta. Ale jazdy jest coraz więcej...

W sobotę rano dojechała ostatnia grupa zawodników, sprawnie przeprowadzono krótką odprawę, po której dwoma minutami ciszy uczczono pamięć Janka i Jędrka, którzy zginęli w zimowej wyprawie na Grossglockner, a byli doskonale znani większości uczestników i jeszcze rok wcześniej można było walczyć z nimi ramię w ramię na deszczowej edycji ET w Czarnej Górze. Następnie kolorowy peleton ruszył powoli w stronę schroniska pod Śnieżnikiem. Ostatnie 1,5 kilometra to już pierwszy odcinek specjalny – podjazd. Łagodne nachylenie i brak trudności technicznych sprawiły, że najlepszym do jego pokonania wystarczyło około 4 minuty! Jednak podjazd był tylko rozgrzewką przed zaczynającym się tuż za schroniskiem drugim odcinkiem specjalnym. Trawers, bo o nim tu mowa mógł wprowadzić w zakłopotanie każdego – miejscami nawet najwięksi twardziele musieli uznać wyższość natury i zejść z roweru.


...robi się też coraz ciekawsza.


Ta sekcja głazów jest jeszcze w miarę łatwa - krótka, a i nachylenie nie powoduje zawrotów głowy.


Natomiast ta zmusza do zastanowienia. Mało kto poradził sobie bez podpórki.


Na koniec jeszcze buszowanie w krzakach i finalna ścianka prowadząca do mety odcinka.

Kolejne trzy odcinki specjalne to odcinki zjazdowe – pierwszy z nich, korzeniasto-kamienista ścieżka wiodąca spod schroniska pod Śnieżkiem, wymagał skupienia, ale dostarczył każdemu mnóstwa frajdy z jazdy. Kolejny, z pozoru prosty i szybki, zmienił się nie do poznania jak tylko spadły nań pierwsze krople deszczu – o czym przekonało się całkiem liczne grono uczestników. Warto dodać, że przez cały dzień pogoda była wprost idealna, jedynie przy czwartym odcinku specjalnym mała ulewa przypomniała zawodnikom, że "prawdziwe enduro to nie zabawa dla piździpączków" – jak głosi napis na koszulce ubiegłorocznej serii ET. Ostatni odcinek specjalny to Kambodża, trasa zjazdowa wytyczona na stokach Czarnej Góry. Wymagający technicznie oraz kondycyjnie, ale dający w zamian potężny zastrzyk adrenaliny oraz endorfin.


Korzenie na początku OS3. Optyka oczywiście nachylenie wyrzuciła, ale po skali rowerzysty do wypukłości terenu można przynajmniej oszacować rozmiar przeszkody.


Tutaj to samo miejsce, a wydaje się ścieżką dla trekingów :)


W ogóle na trzecim oesie korzeni było pod dostatkiem. Te schodki zatrzymały niejednego.


OS5 - Kambodża. Po zjeździe ręce bolały jakby kto zrzucił na nie jaki napalm :) Niezłe widoki, nie? Dla porównania - w zeszłym roku było tak: KLIK


Zjazd wzdłuż lasu i w momencie gdzie robi się łatwiej skręt w lewo.


A tutaj jest co robić. Drzewa jakoś tak ciaśniej rosną, zakrętów więcej...


A trasa wpada pod kolejkę. Tutaj amortyzacja musi się zdrowo napracować - tego fragmentu zwyczajnie nie da się przejechać powoli. Trzeba naginać, albo rower wpadnie w jaką dziurę i nie pojedzie dalej.


Na koniec przyjemna sekcja w lesie. W miarę gładko, co jakiś czas mały dropik. Tak może być jak dla mnie :)


A propos mnie - i ja tam byłem, foty robiłem, się nie ścigałem, relację pisałem, o! :D Zamówię sobie jakiś numerek startowy z napisem fotograf czy coś, i tak nie jadę przecież w klasyfikacji.

Na mecie ciepły posiłek i zimne piwko dla każdego startującego w zawodach, a kilkanaście minut po sklasyfikowaniu ostatniego zawodnika ogłoszenie wyników i dekoracja zwycięzców. Jak zwykle, w serii ET, nagrody przyznawano w czterech kategoriach – kobiecej, podjazdów, zjazdów i generalnej. Wśród piękniejszej części uczestników pierwsze miejsce wywalczyła Agnieszka Balcerek, pokonując tym samym drugą ze startujących pań – Beatę Bembenek. W kategoriach brzydszych, najlepszym uphillowcem okazał się Marcin Motyka, wyprzedzając o ponad 3 minuty Mariusza Bryję i znanego dobrze ze sceny DH Wojtka Koniuszewskiego, w kategorii zjazdowej wygrał zjazdowiec, który jeszcze nie tak dawno temu reprezentował Polskę w imprezach Pucharu Świata – Maciek Kucbora, jednak po piętach deptali mu Marcin Motyka (strata 3 sekund) oraz Tomek Dębiec (strata 16 sekund). W klasyfikacji generalnej zwyciężył Marcin Motyka, za nim uplasował się ubiegłoroczny zwycięzca serii – Mariusz Bryja, trzecie miejsce zajął Wojtek Koniuszewski, który tak skomentował swój pierwszy start w Enduro Trophy:

"Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem trudności ET. Wydawało mi się, że to będzie lajtowe rowerowanie, a okazało się, że cały dzień na rowerze wymaga żelaznej kondycji i umiejętnego rozłożenia sił. Odcinki zjazdowe też niczego sobie, tylko to podjeżdżanie-podchodzenie mnie dobijało. Fajna imprezka."


Kieliszki dla zwycięzców. A na afterku się nieźle lało ;)

Po dekoracji zwycięzców nie mogło zabraknąć znaku rozpoznawczego serii Enduro Trophy – doskonałego after-party, trwającego do późnych godzin wieczornych... a może wczesnych porannych?

Podsumowując – pierwszą tegoroczną edycję ET trzeba zaliczyć do bardzo udanych – przyzwoita frekwencja, dobra pogoda, doskonała, kumplowska atmosfera przy jednocześnie wysokim sportowym poziomie – to musiało się udać. Enduro Trophy to miejsce spotkania różnych stylów MTB. W czołówce ścierają się typowi zawodnicy (znani choćby ze sceny DH) z twardymi "turystami" wywodzącymi się wprost z nurtu enduro. Te zawody to także wyzwanie dla dobrze zjeżdżających maratończyków. Czy mają szanse wbić się na podium? Być może przekonamy się już na kolejnej edycji w Bielsku Białej. Jedno jest pewne – wszyscy, niezależnie od swoich rowerowych korzeni mogą liczyć na doskonałą zabawę doprawioną do smaku szczyptą rywalizacji.


Tymczasem na podium... ;)

Następne ET w Bielsku, chcecie przeżyć przygodę ;) to się zarejestrujcie, ja mam tylko nadzieję że pojeżdżę jeszcze trochę przed imprezą. Do zobaczenia!

Bądź odkrywcą, a nie naśladowcą

Czwartek, 4 listopada 2010 · Komentarze(4)
Kategoria Blog, Wydarzenia

Jędrek i Janek. Cegła i Jan. Pierwszy tryskający optymizmem, szalonymi pomysłami, ujmująco bezpośredni. Drugiego prawie nie znałem, ale wydawał mi się spokojny, nieco usunięty w cień, choć też zawsze w dobrym humorze.

Zginęli podczas zdobywania szczytu Grossglockner, ciała odnaleziono 3 listopada 2010. Pewnie słyszeliście w wiadomościach.

Cegła zostawił po sobie opis na gadu-gadu: "Gdy budzi cię rano słońce na szczycie Alp... Gdy dojeżdżasz do mety i słyszysz KONIEC..." Jakaż, kurwa, ironia... Czemu on zawsze do tej mety tak szybko docierał?

Nie wierzę w drugie strony, lepsze światy, reinkarnację i inne tego typu rzeczy. Wiem natomiast, że oni będą żyć, gdzieś w nas, dopóki będziemy o nich pamiętać. Ten wpis niech będzie kolejnym wspomnieniem. Niech pożyją trochę dłużej.

EMTB Enduro Trophy Brenna

Sobota, 7 sierpnia 2010 · Komentarze(13)
Po Bielsku i Czarnej Górze przyszła pora na Brenną. Z Cieszyna to rzut beretem, wstyd by więc było gdyby mnie tam zabrakło. Umówiłem się z ekipą z Jaworzna, że jadąc do Brennej zawitają do Cieszyna i mnie zgarną - i w ten sposób wylądowałem na miejscu w piątek po południu. Prognozy na sobotę nie były optymistyczne, zapowiadano solidną burzę, na szczęście na prognozach się skończyło. O dostateczną ilość wody na trasie zadbało oberwanie chmury, które przetoczyło się nad tymi rejonami w piątek około południa. Wieczorem jeszcze tylko trochę serwisowania sprzętów (rano odebrałem nowe manetki i nie miałem ich kiedy założyć), potem pogawędki przy piwku i spanie...


Poranek wita nas piękną pogodą - aż chce się wsiąść na rower. Jedziemy do centrum Brennej, gdzie czeka mnie jeszcze trochę śrubkowania - na własną prośbę dostaję do przetestowania siodło Chromaga, chciałem Trailmastera, dostałem Lynxa - trudno. Szczegóły testu będą za jakiś czas.


Odprawa przed zawodami nie jest jak w zeszłym roku pod Big Parkiem, a w położonym kawałek dalej amfiteatrze. Siedzimy jakiś czas jak na tureckim kazaniu, aż w końcu orgi się litują i po kilku słowach wstępu puszczają na trasę. Zaczyna się robić fajnie. W końcu jedziemy :)


Trasa jest nieco zmodyfikowana w stosunku do wersji zeszłorocznej, tu gdzie rok temu był odcinek podjazdowy jest obecnie tylko dojazdówka - i bardzo dobrze, bo można jechać bez napinki i podziwiać okoliczności przyrody - a jak widać klimat był przedni.


Pierwszy odcinek specjalny to zjazd szlakiem harcerskim, realizuję swoje mocne postanowienie nie ścigania się, tylko robienia fot - pomimo próśb Harrego i gróźb odebrania aparatu :) W dół leci Aatom.


Następnie Bodziek.


Szlak jest bardzo urozmaicony, zatrzymywałem się kilka razy na cykanie zdjęć, łącznie spędziłem na szlaku prawie pół godziny - najlepszemu wystarczyło trochę ponad 5 minut... No ale on nie ma zdjęć ;)


Ponieważ nie może być dobrej relacji z ET bez foty z Kondim - pojawi się tu jeszcze kilka razy.


Nemo. Piździpączek z niego, wycofał się po 4 odcinku - szkoda. Pogadamy sobie na trzydniowej! ;)


Buszujący w trawie kolega na Cube Stereo - potem przy piwku dopytywał się czy zrobiłem mu choć jedno zdjęcie - niech ma :)


Na chwilę otwiera się okno na piękny widok, zawodnikom jednak nie panoramy w głowie. Wypłukana przez wodę ścieżka ukryta w gęstej trawie potrafi być zdradliwa.


Po chwili łąki ścieżyna znów ginie w lesie, zaczyna się seria potoków, każdy w swoim własnym wąwozie.


W końcu szlak harcerski się kończy, a wraz z nim odcinek zjazdowy. Teraz ujawnia się wada takiego poprowadzenia trasy - lądujemy oddaleni o 1.5 pasma od startu kolejnego odcinka. Trzeba pokonać blisko 15 km dojazdówki, w tym dwa naprawdę mocne podjazdy. Na tym drugim jest na szczęście widokowo.


Zacna ekipa, piękne widoki i przerwa na odpoczynek - że też moja praca tak nie wygląda... ;)


W końcu zbieramy się, i docieramy do Hali Jaworowej. Jest tam po prostu pięknie. Jak dla mnie, jeden z żelaznych punktów Beskidu Śląskiego - kto tam jeszcze nie był - niech nadrabia zaległości.


Odrobinę dalej rozpoczynamy drugi odcinek punktowany - interwał. Na początek ukryta między drzewami i skałami ścieżyna...


Pokonanie jej płynnie wymaga nie lada umiejętności.


Sporo osób radzi sobie właśnie tak - wśród nich byłem i ja :) Ścieżką docieramy do czerwonego szlaku w okolicach Kotarza, skąd już tylko trochę pod górę i lądujemy na Salmopolu.


Tam ulokowany jest start kolejnego OSu, podjazdowego. Dla większości, początek podjazdu na Malinów to odcinek podchodzony, potem da się już w miarę jechać.


Ale uśmiechu na twarzy ta jazda nie powoduje.


U góry kolejna przerwa. Strasznie zarósł ten Malinów, coraz mniej widać.


W końcu ruszamy dalej - znów na Salmopol. Najpierw zjazd czerwonym szlakiem na Przełęcz Malinowską i trawers Malinowa szeroką szutrową autostradą.


Za Salmopolem, w miejscu gdzie żółty szlak przecina asfalt zaczyna się 4 odcinek specjalny. Początek to zjazd po korzeniach i kamieniach - teren jest tu naprawdę mocno nachylony. Następnie kawałek singla i wjazd w strumień. Robi się ciekawie.


Nie jest łatwo, ale po znalezieniu swojego rytmu da się jechać.


Ilość śliskich kamieni znacznie powyżej przeciętnej. Hardkor jest, co tu dużo mówić :)


Gdy kończy się rzeka, można się nieco bardziej rozpędzić i mocnym tempem dojechać do mety. Tam krótka przerwa i ostatnia dojazdówka - na szczęście w tym roku mocno skrócona.


Co prawda przez to że krótsza to bardzo stroma, ale gdy już skończy się pchanie to można pędzić grzbietem wśród pięknych widoków.


Pięknie jest. I późno - słońce pomału chyli się ku zachodowi.


Na starcie 5 odcinka spotykamy Malaucha, który kwitnie tam od 3 godzin... Niech w ramach nagrody za spędzony tam czas ma swoje miejsce w galerii ;)


Końcówka piątego odcinka jest nieco zmodyfikowana i prowadzi szlakiem DH a nie stokiem narciarskim. Zmiana bardzo na plus w moim odczuciu - jest dużo ciekawiej.


Dropa nikt z mojej grupy nie skoczył - ktoś próbował? Przyznawać się ;)


W końcu na mecie. Po błyskawicznym prysznicu dekoracja zwycięzców w amfiteatrze. Każda z pań startujących znalazła się na podium - kolejne 2 albo 3 nie dojechały w ogóle do Brennej. Szkoda, było by więcej walki :)


Tu już komplet nagrodzonych. Po chwili dla reporterów pakujemy z orgami manatki i spadamy do Big Parku - tam rozkręca się już afterparty.


Atrakcjom nie ma końca - co prawda pokaz pirotechniczny towarzyszył weselu a nie nam, ale był? - był :)


Dobrze, że to fajerwerki, można sobie pozwolić na czasy rzędu 5 sekund pstrykane z ręki :)




A na sali imprezka się rozkręca. Każdy chce potrzymać choć przez chwilę puchar - Karton dyskretnie zasłania napis głoszący że to trzecie miejsce w kategorii kobiet ;)


Potańcówka trwała długo. Na tyle długo, że niektórzy nie pamiętają końca :)






My zmywamy się stamtąd koło drugiej. Pięć kilometrów do domu, w stanie wskazującym na spożycie to nie lada wyczyn, gdy udaje nam się je pokonać padamy do łóżek i od razu zasypiamy...

W niedzielę tylko chwila rozmowy z jakąś taką wymiętą ekipą i powrót do Cieszyna... W sumie nie wiem co było cięższe - cały dzień kręcenia po górach czy te kilka godzin tańczenia, śpiewania, rozmów przy złotym trunku i nauki picia po góralsku ;) Jedno jest pewne - jak mówią wszyscy dookoła, taka atmosfera jest tylko na EMTB Enduro Trophy!

Pozdrawiam i do zobaczenia!

Enduro Trophy - Czarna Góra - 24.07.2010

Niedziela, 25 lipca 2010 · Komentarze(17)
Czwartek - Piątek: Calm before the storm

Masyw Śnieżnika i położone niedaleko Góry Bialskie nie kojarzyły mi się jak do tej pory z niczym. No, może trochę z Bielskiem - ale to na zasadzie podobnie brzmiącej nazwy a nie położenia geograficznego. Tym bardziej ucieszyłem się na wieść, że jedna z edycji Enduro Trophy odbędzie się w tym roku w tamtym rejonie. W czwartek, 22 lipca, ostatnie przygotowania, pakowanie gratów i niespokojna noc. W piątek, po 4 godzinach spędzonych w Szuwarowozie, lądujemy w Siennej - to kilka pensjonatów po środku niczego, do najbliższego sklepu jest 7 km... Piątek mija nam na spacerze po okolicy, rozmowach ze znajomymi i siedzeniu w knajpie, którą zamykają o 17 (sic!).


Cisza przed burzą...

Pod wieczór dociera ekipa z Jaworzna - udajemy się po numery startowe i około 19.30 ruszamy przyjrzeć się z bliska końcówce 5 oesu, który ma prowadzić "Kambodżą" - jedną z tras DH na Czarnej Górze. Docieramy do miejsca gdzie zaczynają się (patrząc od góry) hopy i prawdę mówiąc nie bardzo wiemy co tam robimy... W końcu udaje się zjechać, nie jest aż tak strasznie - choć ciężko. Na dole dowiadujemy się, że końcówka to najłatwiejsza część tego oesu...


Robert walczy z kamieniami. Aparat oczywiście wszystko ładnie wypłaszcza. Fotografował Nemo.


Walczę i ja. Pierwsze podejście do tego progu chybione - przy mizernych prędkościach wybór linii jest kluczową sprawą. Za drugim podejściem łykam to co na focie i znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej próg "nie-do-zjechania". Nie taki diabeł straszny... Foto - Nemo.

Gdy zaczyna się ściemniać wracamy do pensjonatu i zaczynamy imprezę przy herbacie i szampanie bezalkoholowym "Party Pop" ;) Rzadko się ostatnio widujemy, więc rozmowy zdają się nie mieć końca...


Sobota rano - miłe złego początki

Pobudka przed siódmą. Jest źle - pada. Niespiesznie idziemy na śniadanie. To okazuje się całkiem przyzwoite, więc siły i wola walki wracają. Jak gdzieś wyczytałem - jedyną prawdziwą miłością jest miłość do jedzenia :) Po posileniu się idziemy po rowery...


Ostatnie przygotowania. Już widać, że coś jest nie tak jak być powinno.


Jako pierwszy spiździpączkował rower Spojlera - i postanowił w nocy urwać sobie wentyl w tylnym kole. Szybka wymiana dętki i ruszamy na odprawę przed zawodami. Docieramy pod karczmę zupełnie mokrzy. Jest źle - pada.


Sobota rano - no to ruszamy

Po odprawie kawałek zjazdu po kamieniach tworzących chodnik do karczmy, zakręt, i jedyny fragment asfaltu na całej trasie - około 500 metrów. Oczywiście pod górę. Dojazdówka do pierwszego odcinka specjalnego miała ponoć około 8 kilometrów i wiodła głównie szlakami rowerowymi, przez Żmijowiec aż do schroniska pod Śnieżnikiem.


Dojazdówka numer 1. Przyjemnie, ale warunki dość uciążliwe. Robertowi zaczyna tłuc się w głowie myśl o wycofaniu się z imprezy. Dość szybko, dlatego łatwo udaje się nam wybić mu z głowy ten pomysł. Na razie.

Przy schronisku zaczyna się pierwszy odcinek specjalny. Podjazd. W zasadzie przypomina on dojazdówkę, z tym że jest nieco ciekawiej - więcej korzeni i dużych kamieni. Druga część prowadzi natomiast w dół :) Jedynie ostatnie metry do pchanie pod górę wąskim singlem.


Harry sczytuje kod kreskowy startującego zawodnika. Taki system pomiaru czasu sprawdził się przy formule ET znakomicie.


Końcówka OS1 - wąsko, mokro i zdrowo pod górę. Na końcu Piwoźniak z czytnikiem kodów i 100 metrów pchania do kolejnego odcinka specjalnego.


Sobota, południe - miód zmieszany z deszczem

Według założeń, oes numer 2 miał być trawersem. Początkowo nawet nim był - wymagająca, wąziutka ścieżyna najeżona głazami. Balans ciałem, podpórki - generalnie sporo pracy. Uroku odcinkowi dodawał głęboki na 10 cm strumyczek, płynący dokładnie pod (w zasadzie nad) oponą. Druga połowa trawersu wyglądała jednak zupełnie inaczej...


Zaczyna się robić ciekawie...


Kondi na głazach.

Za kamykami widocznymi na powyższych zdjęciach koło gwałtownie spadało w dół, by szukać sobie drogi między olbrzymimi głazami. Niestety lub na szczęście, rumowisko było dość krótkie i zaczęła się korzenista droga urozmaicona wystającymi gdzieniegdzie głazami, chyba jeszcze bardziej stroma niż początkowy rock-garden. Generalnie - odcinek wprost rewelacyjny, mimo naprawdę solidnej dawki utrudnień.

Po zjeździe krótka dojazdówka, znów pod schronisko gdzie setkami kłujących twarz kropelek atakuje nas deszcz padający niemal poziomo. Wbijamy do schroniska na coś ciepłego - wybieram naleśnika z jagodami i herbatę. Pycha.

Odcinek trzeci to pełnokrwisty (czyli nawet z nazwy) zjazd - czerwony szlak od schroniska, w stronę Międzygórza. Generalnie, poza pierwszymi metrami w lesie gdzie było trochę uskoków (jeden jak dla mnie nieprzejezdny) odcinek szybki i dość prosty. Za kamieniem zajmującym 2/3 drogi nawet bardzo prosty. Nie robiłem żadnych zdjęć. Po przejechaniu oesu trzeciego ruszamy dojazdówką w stronę... tak, tak, w stronę schroniska pod Śnieżnikiem. Tym razem jednak nie docieramy pod samo schronisko. Nieco wcześniej zaczyna się...


Wojna

czyli teoretycznie najtrudniejszy z odcinków specjalnych. Zjazd. Początek niewinny, kilka korzeni, jakiś uskok, głazy. I nagle... rzeka. Nie, rzeka była już wcześniej. Teraz pora na wodospad.


Kamil zbliża się do kulminacyjnego momentu.


Tutaj jego przygody niestety się kończą. Teoretycznie można było jechać jeszcze parę metrów dalej, ale niewiele to zmieniało sytuację. Pora zanurzyć nogi w rwącej, sięgającej po kostki wodzie.


Niżej nie było lepiej. Dopiero w lasku do którego zbliża się widoczny w tle Gierek na chwilę można było wsiąść na rower, by po kilku minutach dojechać do... ściany błota. Stromizna nie pozwalała schodzić - można było wyjechać na butach przed rower. Na chwilę zrobiło się lepiej - wpiąłem jedną nogę, usiadłem na oponie ("lepiej" to nie znaczy, że dało się siąść na siodełku) i spróbowałem zjechać... Po 50 metrach całowałem się już z matką. Matką Ziemią oczywiście. Na szczęście projektant trasy stanął na wysokości zadania, i wszystkim którzy zbyt mocno wytarzali się błocie zafundował głęboki po kolana strumień - w sam raz by się trochę oporządzić przed spotkaniem z Piwoźniakiem sczytującym kody...

Aha - przed 4 oesem definitywnie wycofał się Spojler. Szkoda - ale trzeba przyznać, nie wyglądał zbyt dobrze.


Sobota, popołudnie - łyk nadziei i kubeł zimnej wody

Po czwartym oesie długa na ponad 8 km dojazdówka. Jechało mi się zaskakująco dobrze. Początkowo trochę szedłem razem z ekipą, potem wsiadłem jednak na rower i pojechałem swoim tempem. Dojechałem do Nema gawędzącego z innym startującym - na chwilę powlekliśmy się razem po czym znów odjechałem. Za jakiś czas dojechała do mnie jedna z trzech startujących w zawodach pań - i znów chwila rozmowy i każdy potoczył się tak szybko jak mu pasowało. W końcu dotarłem na grzbiet. Atmosfera zgęstniała, i to dosłownie. Warunki genialne. Widoczność - przysłowiowe wyciągnięcie ręki. Wiatr. Chłód. Zresztą - rzućcie okiem:


Rewelacja. Uwielbiam takie klimaty.


Jeden z wyciągów. Do Czarnej Góry już blisko.

Obijam się trochę fotografując mgłę i dociera do mnie niemal cała ekipa którą zostawiłem przedtem za sobą. Jeszcze tylko spacer stromą drogą i zdobywamy szczyt. Tam rozmowa z Harrym i zaczynamy ostatni odcinek specjalny - zjazd miksem pucharowej trasy DH i "Kambodży". Początek faktycznie trudny. Zgubienie rytmu wiąże się ze sprowadzaniem roweru spory kawałek - do miejsca gdzie jako tako można zastartować. Wbrew pozorom, płynąca tu woda ułatwia zadanie - wystarczy wycelować koło w rzekę i rower na pewno tamtędy pojedzie. Kamienie są śliskie, więc opona sama wpada w szczeliny którymi może stoczyć się na dół. Wystarczy popuścić hamulce... Niestety z tym mam wyraźne problemy ;)


Walka w górnej części trasy.

W momencie gdy zaczyna robić się łatwiej, trasa odbija w lewo, by po solidnym dropie połączyć się z "Kambodżą". Nie wiem kto i dlaczego nazwał tak tę linię, wiem tylko, że przyczepność była tam dla moich opon pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Opony nabrały ziemi między klocki i jakakolwiek taktyka zjazdu brała w łeb zanim zdążyła się narodzić. Jako tako zaczynam jechać dopiero sporo niżej niż w czasie piątkowych "treningów"...


Sobota wieczór - koniec męczarni

W końcu na mecie. Trasa, mimo tego że była niesamowicie wymagająca, dawała naprawdę dużo satysfakcji. Góry zupełnie inne niż te, do których przywykłem - ale nie tęskniłem za szerokimi autostradami wysypanymi kamieniami wielkości pięści. Stosunkowo niedużo błota. I stromo. Diabelnie stromo.


Zawodnicy na mecie. Foto - Kasia.

Z Cieszyna w tamte rejony jest około 200 km. Sporo, ale moim zdaniem warto. Najlepiej na kilka dni - by od razu odwiedzić położne nie tak daleko Rychlebskie Ścieżki...


Niedziela rano - epilog

Pobudka przed ósmą. Jest źle - nie pada. Nie mogło nie padać wczoraj? Po śniadaniu, dość skromnym (na szczęście mieliśmy własne jedzenie) opuszczamy pensjonat. Pakujemy rzeczy do auta i zaczepiamy się na chwilę w karczmie. Trochę rozmów, pożegnania i zaczynamy jazdę. Pojawia się słońce... Po czterech godzinach spędzonych w Szuwarowozie lądujemy w Cieszynie. Leje. Uff, jednak jest jakaś sprawiedliwość na świecie ;)

Trasa: dość dokładnie przedstawiona na cykloserverze (dla lubiących kilometry i profile). Do obejrzenia także jako szkic na mapie.

Polecam także lekturę wątku na EMTB.pl, od 14 strony wzwyż gdzie można znaleźć linki do galerii obrazujących co się działo (a działo się ;) ). Zapraszam.

EMTB Enduro Trophy Bielsko-Biała

Wtorek, 25 maja 2010 · Komentarze(8)
Było - minęło. Wszelkie węże, owady, rybki i inne stworzonka, które nie były - niech żałują. Świetna atmosfera rowerowego święta, doprawiona typową jak na ET pogodą (choć trzeba przyznać, że było ciepło i pojawiło się nawet słońce!) - aż żal, że kolejna edycja dopiero pod koniec lipca. Aby umilić oczekiwanie, zapraszam do krótkiej relacji okraszonej kilkoma zdjęciami.

Zaczynamy!

Pobudka wcześnie rano - 5.45 w sobotę to nie jest pora odpowiednia na wstawanie. Tym razem emocje są jednak górą i nie trzeba wypychać mnie z łóżka. Szybkie śniadanko, przygotowanie kanapek do plecaka i ruszam po rower. W międzyczasie Szuwar daje znać, że już czeka. Wrzucamy rower na auto, pędzę jeszcze do mieszkania po ciuchy na zmianę, buziak dla Lepszej Połówki i w drogę. Na Przegibku lądujemy około 8.00, po drodze mijamy biedaków, którzy muszą dojechać tam na rowerze. Ludzi jeszcze niewielu, ale niebawem się to zmieni - na starcie stanęło 104 uczestników...


W oczekiwaniu na start. Składanie sprzętów, przygotowania, pogaduszki. Jak najbardziej luźna atmosfera.

W końcu jedziemy. OS podjazdowy niezbyt wymagający, aczkolwiek niektóre momenty każą prowadzić. Droga jest na przemian kamienista i błotnista, urody dodają jej olbrzymie kałuże. Nie wiem czy to kwestia błota, zmęczenia czy owczego pędu, ale wydaje mi się, że w piątek, podczas objazdu trasy, więcej tego podjazdu pokonałem nie schodząc z roweru. Podczas zawodów kilka fragmentów musiałem pokonać z buta.


OS1 - podjazd. W tle za mną widać jednego z trzech startujących w imprezie krosiarzy z Airco, którzy zmyli się od razu po zjeździe na metę. Foto - Lucek.

Po kilkunastu minutach walki docieramy na metę. Wpis czasu w kartę zawodnika, pogaduszki, zdjęcia...


Piwoźniak skrzętnie notuje czasu przyjazdu kolejnych zawodników.


Zaczynamy przepoczwarzanie - kto żyw, zakłada ochraniacze i inne ustrojstwa. Następnie ruszamy na OS2, będący pierwszym w dniu dzisiejszym odcinkiem zjazdowym.


Kolejka do startu OS2, czyli zjazdu serpentynami z Gaików. Kolejni zawodnicy są wypuszczani na trasę co 30 sekund. Organizacja była sprawna, nigdzie nie było zbyt długiego czekania.

W końcu przychodzi i moja kolej. Pierwsze spostrzeżenie - jest o wiele bardziej ślisko niż na objeździe. Mimo to, pokonywanie serpentyn nie idzie mi specjalnie gorzej. Generalnie, scenariusze walki ze zjazdem były dwa - albo delikatna jazda, albo szorowanie zwłokami o podłogę. Przynajmniej widoczność była niezła, oczywiście w porównaniu do dnia poprzedniego - z jednego zakrętu było widać kolejny. Końcówka tego zjazdu to szybka stroma droga, z solidną wyżłobioną przez wodę rynną - wielu przegrało tam walkę z naturą, na szczęście obyło się bez strat w ludziach.


Foxiu na serpentynce. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. W dodatku nieźle rozjeżdżone. Foto - Lucek.

Koniec odcinka drugiego to podejście po mega stromych schodach. Na każdym zjeździe podczas tej edycji był fragment pod górę, w dodatku wymagający zejścia z roweru. Nowa tradycja? Po wpisaniu czasów ruszamy na odcinek trawersowy. Trawersem prowadzi tam dojazdówka, sam odcinek to raczej jazda granią.


Dojazdówka na OS trawersowy. Bez napinki. Foto - Bodziek.


To już OS trawersowy. Wcześniej napisałem, że na podjeździe były olbrzymie kałuże, nie wiem jakiego słowa powinienem użyć tutaj. Małe jeziora? Na fotce doganiam najmłodszego uczestnika imprezy, syna Wora - wystartował razem z tatą i naprawdę nieźle dawał czadu. Foto - Lucek.

OS3 był dość krótki, ale za to bardzo przyjemny. Jednak to nie on zgarnął moją nagrodę "The Best Of ET BB". Najlepsze tuż przede mną - OS4. Wspaniały zjazd, niemal non stop singiel. Błoto, śliska trawa, trochę korzeni i kamieni, wąskie przesmyki między drzewami, przeskakiwanie powalonych drzew, przejazdy pod zwalonymi drzewami - czysta esencja. W dodatku odcinek niesamowicie płynny. Miód.


To już meta odcinka numer 4. Carlosowi wydał się za mało hardokrowy, więc postanowił zjechać na samej obręczy.

Po odcinku czwartym ruszamy na Magurkę Wilkowicką, skąd ostatni zjazd zaprowadzi nas do mety. Dojazdówka to jazda połączona z pchaniem, mniej więcej w stosunku 2:1. Pogoda funduje nam tutaj mały armagedon. Odgłosy burzy i pierwsze krople towarzyszyły nam już na odcinku trawersowym, ale skutecznie uciekliśmy im podczas zjazdu. Teraz pogoda zaczyna się mścić. Gdy tylko nastromienie każe zejść z roweru zaczyna się solidny deszcz. Chowamy się pod drzewem w nadziei, że przestanie padać, jednak drzewo dość szybko zaczyna przeciekać. Ruszamy dalej.


Dojazdówka do ostatniego odcinka specjalnego. Pogawędki pod drzewem w pięknych okolicznościach przyrody...

Mokre jest już dosłownie wszystko. W butach wesoło chlupoce woda. Bloki ślizgają się na mokrych kamieniach. Na szczęście robi się mniej stromo - można jechać. I w tym momencie następuje pierwsze uderzenie w kask.


Przez następne kilka minut bombarduje nas grad wielkości grochu, a może i nieco większy. Uciekamy pod drzewa najszybciej jak się da. Robi się zimno, więc gdy tylko z nieba przestaje lecieć twarde, ruszamy dalej. Na Magurce pokazuje się słońce (jak uroczo) jednak jest strasznie zimno, co w połączeniu z litrami wody umieszczonymi w naszych ciuchach powoduje, że wszyscy trzęsą się jak galareta. Pakujemy się do schroniska; podczas posiłku przychodzi mi do głowy zabawna refleksja - w tym momencie spełnieniem marzeń każdego z tych wielkich, twardych, ubłoconych na maksa facetów jest... ciepła herbata z cytrynką :)

W końcu pora zebrać się na ostatni zjazd. Wychodzimy na zewnątrz. Jezu, jak zimno! Na szczęście przemoknięta kurtka przeciwdeszczowa jest nadal wiatroszczelna, nie zmarznę do końca podczas zjazdu. 3, 2, 1 start. Zaczyna się zjazd. Na pierwszej stromiźnie od razu robi się cieplej. Odbicie w las, zajefajny singielek. Potem łąka śliska niczym lodowisko. Znów las, diablo stroma droga przy schronisku i kolejny singiel, tym razem dość krótki. Wypadamy na szeroką wysypaną kamieniami drogę, którą dodatkowo urozmaiciła spływająca woda. Gdzieś tu łapię pierwszą i jedyną gumę na całej imprezie. Udaje mi się dojechać do kolejnego singla, ale ten jest zbyt płaski i zbyt najeżony korzeniami i błotem by pokonać go bez ciśnienia. Biegnę.

Wreszcie meta. Rzucam rower w trawę i chowam się pod klapę od SUVa orgów - zaczęło znów solidnie lać. Siedzę tam dość długo - ale w końcu pojawia się Harry, który busem zabiera mnie i rower do karczmy, gdzie ma odbyć się dekoracja.

W karczmie darmowe jedzenie i piwo. Przebrałem się w suche ciuchy - jaki komfort :) Czas szybko leci na pogawędkach. Z wynikami są jakieś problemy, ale mnie wyniki akurat najmniej interesują. W końcu udaje się coś uskładać, następuje dekoracja zwycięzców i losowanie fantów od sponsorów pomiędzy uczestników.


To już w karczmie, ogłoszenie wyników. Ekipa orgów - od lewej: Harry, Piwoźniak i Paweł. Brakuje Malaucha i kilku osób wspomagających.


Zwycięzcy. Drugi raz najwyższe miejsce na pudle przypadło Brianowi. W niebieskiej koszulce Kalloya ;) nieobecny wcześniej Malauch. Kobiecej dekoracji nie było, bo wszystkie dwie panie uciekły.


Jeszcze tylko losowanie gadżetów od sponsorów (plecaki Pajak, ciuchy Endury) i rozjazd na afterparty :)

FIN :)

PS. Zapomniałem dodać, że dzięki fajnej inicjatywie oddolnej na forum EMTB.pl na imprezie były zbierane pieniądze na rzecz osób poszkodowanych przez powódź. Udało się uzbierać przyzwoitą kwotę, która została przekazana Urzędowi Gminy Czechowice i bielskiemu Caritasowi (po połowie).