Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2010

Żywiecki: Etap 3 - Zjazd i asfalt

Sobota, 21 sierpnia 2010 · Komentarze(4)
Dzień trzeci zaczynamy stosunkowo późno. Co prawda budziki nastawione na piątą zmuszają do otwarcia choć jednego oka, ale rzut nim przez okno uświadamia, w miejscu w którym jesteśmy cudownego wschodu słońca nie będzie. Z perspektywy czasu żałuję, że nie wdrapaliśmy się na szczyt Rycerzowej, ale jak to mówią co się odwlecze... Koniec końców wstaliśmy koło 7.00, spakowaliśmy się, i wyszliśmy na zewnątrz - do otwarcia stołówki została jeszcze godzina. Słońce było już w miarę wysoko na niebie, ale światło było jeszcze całkiem fotogeniczne. Trochę cykania widoków, szybkie śniadanko i jazda...


Hala Rycerzowa to miejsce wyjątkowo fotogeniczne. Niemal zawsze żółta trawa w połączeniu z błękitem nieba musi wychodzić na zdjęciach dobrze.


Mógłbym wstawać w takim miejscu codziennie.


Zdjęcia podobne do siebie jak dwie krople wody, ale nie mogłem, po prostu nie mogłem którychś tak zwyczajnie wyrzucić.


Rozłożyć się na tej łące i gapić bezmyślnie w niebo...


Klasyczny widoczek z krzyżem...


...i jego obrońcami :D Po tej fotce spadamy coś wszamać.


Najmniejszą porcję zjadł Nemo i to on pierwszy zaczął pchać się pod górę. Potem pchałem ja, trzeci w kolejności był widoczny na zdjęciu Spojler.


Za Spojlerem wlecze złom Kamil, a na końcu idzie (bez złomu) poznany dzień wcześniej pieszy turysta. Dziś nie miał z nami szans. Na dole byliśmy pierwsi ;)


Lecimy. Do pociągu godzina dwadzieścia, więc fot za dużo nie będzie. Początkowo pocięty korzeniami i wysypany kamieniami singiel. W zeszłym roku zrobił na mnie większe wrażenie.


Spojler na korzeniach.


Czadu!


Do Rycerki docieramy 20 minut za późno. Shit happens. Ale wracając na chwilę do zjazdu - warto się tam wybrać. Po pierwsze, leśnicy wchodzą coraz wyżej, więc nie niedługo nie będzie co oglądać, po drugie - w dolnej części jest niesamowity lekko opadający fragment w młodniku - gładka ścieżka, kałuże i dokręcanie na maksa. Cudowne uczucie :)


W końcu przyjeżdża kolejny pociąg, ekipa pakuje się do środka, a ja wyciągam mapę i obmyślam dalszą trasę.


Chcę dostać się do stacji Skalité-Serafinov. Większość asfaltem, ale bez fragmentu pchania się nie obejdzie. Dojeżdżam gdzie trzeba - pociąg za 2 godziny... siedzieć nie będę, jadę dalej.


Dojeżdżam do głównego dworca w Skalité z nadzieją, że będzie tam czynna jakaś kasa. Kasa niestety zamknięta, ale spotykam za to sakwiarza z Zawiercia - z rozmowy z którym wynika, że jazda pociągiem przez granicę kosztuje kilka ojro ekstra. Do pociągu mam ponad 1h, postanawiam więc ruszyć do Čadcy. Po drodze mijam odbicie na Czechy - czas mam niezły, więc odbijam...


Ląduje w Mostach u Jablunkova, gdzie po godzinie siedzenia na peronie i rozmawiania z wszelkimi czeskimi dziadkami, którzy nie potrafili przejść obojętnie obok paskudnie ubłoconego roweru (jeden nawet twierdził, że nie wpuszczą mnie do pociągu), wsiadam w pociąg do Czeskiego Cieszyna. Wbrew prognozom staruszka, nikt nie robi problemów o błoto, co więcej, fuksem dojeżdżam do domu za darmo - konduktor mnie po prostu omija. Może to kwestia noszonej trzeci dzień koszulki? ;)


Trasa: Hala Rycerzowa - Rycerka - Sól - Zwardoń - Skalité - Svrčinovec - Mosty u Jablunkova (~42km)

W liczbach: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=34293


Podsumowując całe trzy dni - rewelacja. Kilometrów mało, ale może dzięki temu nie wróciłem do domu ujechany (choć nogi czułem) a wypoczęty. Do powtórzenia koniecznie. Koniecznie też trzeba dokończyć trasę, czyli przejechać czerwonym od Rycerzowej do Zwardonia - trochę niesmak pozostał, że odpuściliśmy. Ale wdarła się w wypad proza życia i jej ramy - w szczególności czasowe. Jak to mówią - co się odwlecze... stay tuned ;)

Żywiecki: Etap 2 - Singiel

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(11)
Dzień drugi naszej wyprawy to esencja całego wyjazdu. Pomimo dość krótkiego dystansu i stosunkowo niedużego przewyższenia, trasa dała nam mocno w kość. Tu nie było łatwych szutrówek, tylko walka o każdy metr deniwelacji - zarówno w górę, jak i w dół. Piękna jazda...


Ledwo rano, okolice godziny 6.00, budzi mnie Nemo - "Chodź na foty". Pomimo, że pierwsze myśli były niezbyt cenzuralne, wyjrzałem przez okno. To, co ujrzałem spowodowało, że wstałem błyskawicznie.


Może to nie był wschód słońca sensu stricte, ale i tak było pięknie. Na fotce Trzy Kopce, na które będziem się dziś pchać, dalej niezdobyte wczoraj szczyty - Góra Pięciu Kopców i Pilsko, tuż obok słońca przykryta jeszcze chmurką Babia.


Ale góry były w tym momencie najmniej istotne - o wiele ciekawsze rzeczy działy się w dolinach. Morze mgieł. Widok po prostu zapierający dech w piersiach.


Do tego ponadprzeciętna widoczność - szczyty Tatr prezentują się bardzo apetycznie.


No i te mgły w dolinach. Można by siedzieć i gapić się w nieskończoność.


W końcu jednak zbieramy się, wsuwamy śniadanie i ruszamy w trasę. Na dobry początek szybki zjazd spod schroniska, trochę podjazdu i "oszczędzanie sił" przed resztą trasy. Za dużo ich nie oszczędziliśmy, szybko docieramy do skrzyżowania z niebieskim szlakiem słowackim, którego obieramy za przewodnika.


Zaczyna się bardzo interesująco - łagodny zjazd po dywanie z korzeni.


Ogień!


Szlak faluje w rytm pojawiania się kolejnych szczytów i oferuje szereg rozmaitych atrakcji - na przykład przejazdy takimi kładkami.


Jakby przygotowane dla rowerzystów ;) Zjazd z wyznaczonej ścieżki kończy się z reguły nurkowaniem po piasty w błocie.


Po drodze krótkie podejście, na którym znajdujemy coś w stylu muldy. Nie wybijała tak bardzo na ile wyglądała ale i tak bawimy się tam jakiś czas.


W końcu pojawiają się jakieś widoki! Po blisko dwóch godzinach siedzenia w lesie stanowią sporą atrakcję. Do tego pogoda jest wprost idealna.


Inna pozycja ;)


Widoki sponsorowała Hrubá Bučina, skąd jeszcze chwila zjazdu i odbicie na żółty szlak - do Bacówki na Hali Krawculi. Tam mały popas przy żurku i naprawianie przedniej przerzutki - tak strzeliłem kolanem w manetkę, że wygiąłem dźwignię i przekręciłem przednią przerzutkę na ramie...


Lecimy dalej, robi się jeszcze bardziej singlowato niż było. Ścieżka ginie wśród traw i innych zarośli.


Ciągle lekko pod górę, ale jedzie się dość przyjemnie. Tylko słońce zaczyna dawać w kość.


Potem odrobina szalonego zjazdu (świetnie mi aparat spłaszczył tę ściankę) i lądujemy na przełęczy gdzie niegdyś było turystyczne przejście graniczne ze Słowacją. Teraz stoją tam tylko opuszczone budynki.


Szlak przecina po prostu asfalt i wbija się w las. Ziemia robi się gliniasta, nie służy to podjeżdżaniu.


Trafiają się też króciutkie fragmenty dróg zwózkowych, ale na szczęście większość szlaku to taki jak na powyższym zdjęciu singletrack.


Przed rezerwatem Oszast trafiamy na długi fragment drogi zwózkowej, która bezczelnie wbija się w głąb rezerwatu. Na szczęście, dzięki Kartonierowi, wiemy o ścieżce krajoznawczej przecinającej rezerwat. Jest bardzo mokra, ale jedzie się świetnie. Za rezerwatem swój rower psuje Nemo - zrywa łańcuch i krzywi przednią przerzutkę, konkretnie wodzik. Naprawiamy i jedziemy dalej.


Kolejne widoki pojawiają się tuż przed szczytem Svitkovej. Słowacka Mała Fatra wydaje się być na wyciągnięcie ręki.


Za to dalej, czeka nas... ściana. Fragmenty szlaku na Sedlo Príslop są bardzo wymagające. Trudności potęguje wilgotne podłoże - ciężko tam nawet schodzić.


Niżej zjazd jest do ogarnięcia, choć dalej bardzo wymagający. Chwila nieuwagi i Nemo na centymetry mija mnie i ląduje w krzakach.


Kamil szuka alternatywnej linii zjazdu, jednak na niewiele się to zdaje. Wszystkie drogi prowadzą... w krzaki :)


W końcu docieramy na Halę Rycerzową. Doczołgujemy się do bacówki, wsuwamy po żurku. Z planowania przy piwie kolejnego dnia nici - nikt nie ma na to siły. Dopiero po pewnym czasie, już najedzeni i wykąpani wracamy do życia.


Kamil z Robertem idą posłuchać brzdąkania na skrzypce i gitarę, Nemo i ja walczymy z nocnymi krajobrazami. Dzień drugi pomału się kończy...


Trasa: Hala Rysianka - Trzy Kopce - Rezerwat Oszast - Hala Rycerzowa (~30km)

Na mapie i w liczbach wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33994

Mniej więcej pojutrze relacja z ostatniego dnia wyprawy! :)

Żywiecki: Etap 1 - Podjazd

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(9)
Wszystko po trochu próbowało odwieść nas od tej wycieczki. Na początku niewiele brakowało bym nie pojechał ja. Potem z różnych powodów mógł odpaść Nemo. Na ostatku uwzięło się na nas PKP. Ale od początku.

Plan dnia pierwszego zakładał co następuje: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka - Pilsko - Hala Miziowa - Hala Rysianka. Niestety plany wzięły w łeb dzięki wykolejeniu się jakiegoś pociągu w Tychach - spowodowało to olbrzymie opóźnienia (rzędu kilku godzin - sic!). Podejrzewam, że nie jeden student psychologii mógłby oprzeć o moje zachowanie, gdy siedziałem 4 godziny na dworcu w Czechowicach-Dziedzicach, swoją pracę magisterską. Przypomniały mi się wszystkie fazy dostosowywania się człowieka do niewygodnej sytuacji - zaprzeczenia, akceptacji itp...

Na koniec dnia okazało się jednak, że może dobrze wyszło, że nie wyszło - przy naszym tempie na Pilsku złapałaby nas mgła i deszcz więc z widoków i przyjemności nici. Było jak było, resztę opowiedzą zdjęcia:


W końcu, po kilku godzinach wsiadam w pociąg do Węgierskiej Górki. Zaczynamy wlec się do celu.


W pociągu to co zwykle - rozmowy z kumplami, gapienie się przez okna i polowanie na co ciekawsze widoki na góry. Tutaj już okolice Bielska Białej - ale nie pamiętam czy przed czy za...


W Węgierskiej lądujemy około 13.00, więc nie pozostaje nic innego jak zacząć wycieczkę od jedzenia. Kupujemy dwie pizze i po konsumpcji ruszamy w kierunku Żabnicy, gdzie łapie nas pierwszy deszcz i dalej na Halę Boraczą. Początek czarnym szlakiem, reszta nieznakowanym asfaltem.


Pogoda się klaruje, robi się przyjemnie. Docieramy w końcu do zielonego szlaku na Halę Rysiankę.


Beskid Żywiecki jest jedyny w swoim rodzaju. Łagodny i olbrzymi. Czuć ten ogrom na każdym kroku, a po przejechaniu iluś tam kilometrów nawet przy każdym kroku - te góry są bardzo wymagające kondycyjnie :)


Póki co, podjazdy idą sprawnie, teren jest łatwy. Jedynie pogoda znów się psuje.


Ciśnie Robert.


Tam już pada. Po kilku minutach ostry deszcz łapie i nas. Na szczęście opad trwa kilka minut, potem znów pojawia się słońce.


Zielony z Hali Boraczej na Halę Rysiankę to rewelacyjny trawers - niemal w całości przejezdny (tylko końcówka to pchanie) i niezbyt wymagający technicznie - ale jednak trochę wymagający - to nie bezmyślne kręcenie pedałami.


Do ekipy na zdjęciu wyżej dojeżdża Kamil, a chwilę później ja...


...i rozkoszujemy się chwilę rewelacyjnym widokiem z tego miejsca.


Potem szlak wpada w las, gdzie robi się nieco trudniej.


Przelatuje Nemo.


W końcu docieramy na Lipowską, skąd roztacza się rewelacyjna panorama na Słowację, widać nawet Tatry. Zdjęcie nie oddaje tego co było widać.


W ciągu kilku minut, podczas których podziwiamy panoramę niebo zaciąga się ciemnymi chmurami i zaczyna solidnie ciupać. Szukamy schronienia pod dachem schroniska na Lipowskiej.


Gdy przestaje padać jedziemy do Schroniska na Rysiance, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Kupujemy coś do jedzenia i oddajemy się dyskusjom na rozmaite, z reguły okołorowerowe tematy.


W międzyczasie deszcz i mgła przechodzą i pojawiają się jakieś widoki. Niestety jest już zdecydowanie za późno na jakąkolwiek jazdę - i prawdę mówiąc nikomu już się nie chce.


Na wieczór wychodzimy jeszcze pocykać nocne zdjęcia. Zimno jak diabli, więc spadamy do łóżek. Dzień pierwszy dobiega końca...


Trasa: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka (~16,5km)

Na mapie wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33789 - kilometraż mniejszy, bo cykloserwer nie łapie Węgierskiej Górki, więc musiałem zacząć trochę niżej.

Za kilka dni pojawi się tu relacja z dnia drugiego, stay tuned ;)

Żywiecka trzydniówka

Środa, 18 sierpnia 2010 · Komentarze(2)
Kategoria Blog
Spakowane chyba-wszystko, plecak waży tonę, rower przygotowany... Ech, ruszam w Żywiecki :) Relacja będzie oczywiście, ale dopiero jak wrócę i ogarnę wszystkie foty - pewnie trochę się tego uzbiera.

Być może pocykam jakieś najlepsze miejsca telefonem - te zdjęcia, wraz z krótkimi opisami "live" będzie można znaleźć na moim Facebooku - zapraszam!

Na koniec wrzucę motyw przewodni wycieczki, który ciągnie się za mną już jakiś czas i pewnie prędko nie odpuści :) Na szczęście pozytywnie nakręca:

EMTB Enduro Trophy Brenna

Sobota, 7 sierpnia 2010 · Komentarze(13)
Po Bielsku i Czarnej Górze przyszła pora na Brenną. Z Cieszyna to rzut beretem, wstyd by więc było gdyby mnie tam zabrakło. Umówiłem się z ekipą z Jaworzna, że jadąc do Brennej zawitają do Cieszyna i mnie zgarną - i w ten sposób wylądowałem na miejscu w piątek po południu. Prognozy na sobotę nie były optymistyczne, zapowiadano solidną burzę, na szczęście na prognozach się skończyło. O dostateczną ilość wody na trasie zadbało oberwanie chmury, które przetoczyło się nad tymi rejonami w piątek około południa. Wieczorem jeszcze tylko trochę serwisowania sprzętów (rano odebrałem nowe manetki i nie miałem ich kiedy założyć), potem pogawędki przy piwku i spanie...


Poranek wita nas piękną pogodą - aż chce się wsiąść na rower. Jedziemy do centrum Brennej, gdzie czeka mnie jeszcze trochę śrubkowania - na własną prośbę dostaję do przetestowania siodło Chromaga, chciałem Trailmastera, dostałem Lynxa - trudno. Szczegóły testu będą za jakiś czas.


Odprawa przed zawodami nie jest jak w zeszłym roku pod Big Parkiem, a w położonym kawałek dalej amfiteatrze. Siedzimy jakiś czas jak na tureckim kazaniu, aż w końcu orgi się litują i po kilku słowach wstępu puszczają na trasę. Zaczyna się robić fajnie. W końcu jedziemy :)


Trasa jest nieco zmodyfikowana w stosunku do wersji zeszłorocznej, tu gdzie rok temu był odcinek podjazdowy jest obecnie tylko dojazdówka - i bardzo dobrze, bo można jechać bez napinki i podziwiać okoliczności przyrody - a jak widać klimat był przedni.


Pierwszy odcinek specjalny to zjazd szlakiem harcerskim, realizuję swoje mocne postanowienie nie ścigania się, tylko robienia fot - pomimo próśb Harrego i gróźb odebrania aparatu :) W dół leci Aatom.


Następnie Bodziek.


Szlak jest bardzo urozmaicony, zatrzymywałem się kilka razy na cykanie zdjęć, łącznie spędziłem na szlaku prawie pół godziny - najlepszemu wystarczyło trochę ponad 5 minut... No ale on nie ma zdjęć ;)


Ponieważ nie może być dobrej relacji z ET bez foty z Kondim - pojawi się tu jeszcze kilka razy.


Nemo. Piździpączek z niego, wycofał się po 4 odcinku - szkoda. Pogadamy sobie na trzydniowej! ;)


Buszujący w trawie kolega na Cube Stereo - potem przy piwku dopytywał się czy zrobiłem mu choć jedno zdjęcie - niech ma :)


Na chwilę otwiera się okno na piękny widok, zawodnikom jednak nie panoramy w głowie. Wypłukana przez wodę ścieżka ukryta w gęstej trawie potrafi być zdradliwa.


Po chwili łąki ścieżyna znów ginie w lesie, zaczyna się seria potoków, każdy w swoim własnym wąwozie.


W końcu szlak harcerski się kończy, a wraz z nim odcinek zjazdowy. Teraz ujawnia się wada takiego poprowadzenia trasy - lądujemy oddaleni o 1.5 pasma od startu kolejnego odcinka. Trzeba pokonać blisko 15 km dojazdówki, w tym dwa naprawdę mocne podjazdy. Na tym drugim jest na szczęście widokowo.


Zacna ekipa, piękne widoki i przerwa na odpoczynek - że też moja praca tak nie wygląda... ;)


W końcu zbieramy się, i docieramy do Hali Jaworowej. Jest tam po prostu pięknie. Jak dla mnie, jeden z żelaznych punktów Beskidu Śląskiego - kto tam jeszcze nie był - niech nadrabia zaległości.


Odrobinę dalej rozpoczynamy drugi odcinek punktowany - interwał. Na początek ukryta między drzewami i skałami ścieżyna...


Pokonanie jej płynnie wymaga nie lada umiejętności.


Sporo osób radzi sobie właśnie tak - wśród nich byłem i ja :) Ścieżką docieramy do czerwonego szlaku w okolicach Kotarza, skąd już tylko trochę pod górę i lądujemy na Salmopolu.


Tam ulokowany jest start kolejnego OSu, podjazdowego. Dla większości, początek podjazdu na Malinów to odcinek podchodzony, potem da się już w miarę jechać.


Ale uśmiechu na twarzy ta jazda nie powoduje.


U góry kolejna przerwa. Strasznie zarósł ten Malinów, coraz mniej widać.


W końcu ruszamy dalej - znów na Salmopol. Najpierw zjazd czerwonym szlakiem na Przełęcz Malinowską i trawers Malinowa szeroką szutrową autostradą.


Za Salmopolem, w miejscu gdzie żółty szlak przecina asfalt zaczyna się 4 odcinek specjalny. Początek to zjazd po korzeniach i kamieniach - teren jest tu naprawdę mocno nachylony. Następnie kawałek singla i wjazd w strumień. Robi się ciekawie.


Nie jest łatwo, ale po znalezieniu swojego rytmu da się jechać.


Ilość śliskich kamieni znacznie powyżej przeciętnej. Hardkor jest, co tu dużo mówić :)


Gdy kończy się rzeka, można się nieco bardziej rozpędzić i mocnym tempem dojechać do mety. Tam krótka przerwa i ostatnia dojazdówka - na szczęście w tym roku mocno skrócona.


Co prawda przez to że krótsza to bardzo stroma, ale gdy już skończy się pchanie to można pędzić grzbietem wśród pięknych widoków.


Pięknie jest. I późno - słońce pomału chyli się ku zachodowi.


Na starcie 5 odcinka spotykamy Malaucha, który kwitnie tam od 3 godzin... Niech w ramach nagrody za spędzony tam czas ma swoje miejsce w galerii ;)


Końcówka piątego odcinka jest nieco zmodyfikowana i prowadzi szlakiem DH a nie stokiem narciarskim. Zmiana bardzo na plus w moim odczuciu - jest dużo ciekawiej.


Dropa nikt z mojej grupy nie skoczył - ktoś próbował? Przyznawać się ;)


W końcu na mecie. Po błyskawicznym prysznicu dekoracja zwycięzców w amfiteatrze. Każda z pań startujących znalazła się na podium - kolejne 2 albo 3 nie dojechały w ogóle do Brennej. Szkoda, było by więcej walki :)


Tu już komplet nagrodzonych. Po chwili dla reporterów pakujemy z orgami manatki i spadamy do Big Parku - tam rozkręca się już afterparty.


Atrakcjom nie ma końca - co prawda pokaz pirotechniczny towarzyszył weselu a nie nam, ale był? - był :)


Dobrze, że to fajerwerki, można sobie pozwolić na czasy rzędu 5 sekund pstrykane z ręki :)




A na sali imprezka się rozkręca. Każdy chce potrzymać choć przez chwilę puchar - Karton dyskretnie zasłania napis głoszący że to trzecie miejsce w kategorii kobiet ;)


Potańcówka trwała długo. Na tyle długo, że niektórzy nie pamiętają końca :)






My zmywamy się stamtąd koło drugiej. Pięć kilometrów do domu, w stanie wskazującym na spożycie to nie lada wyczyn, gdy udaje nam się je pokonać padamy do łóżek i od razu zasypiamy...

W niedzielę tylko chwila rozmowy z jakąś taką wymiętą ekipą i powrót do Cieszyna... W sumie nie wiem co było cięższe - cały dzień kręcenia po górach czy te kilka godzin tańczenia, śpiewania, rozmów przy złotym trunku i nauki picia po góralsku ;) Jedno jest pewne - jak mówią wszyscy dookoła, taka atmosfera jest tylko na EMTB Enduro Trophy!

Pozdrawiam i do zobaczenia!

Cieszyński singiel po raz wtóry

Niedziela, 1 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Miało być super, wyszło jak zwykle. Plany gór wzięły w łeb razem z budzikiem, a dokładniej jego brakiem. Po prostu, godzinę budzenia ustawiłem - ale nie sprawdziłem czy alarm będzie aktywny także w niedzielę... Okazało się - 2 godziny po planowanej pobudce - że te alarmy co mam zdefiniowane działają od poniedziałku do piątku... Potem nie mogłem się zebrać, ułożyłem nieco krótszą trasę i jak już miałem wychodzić z domu zadzwoniła moja Luba z radosną informacją, że wróci jednak wcześniej niż wieczorem :) Pozostało mi więc eksplorować okolicę po raz kolejny - na szczęście wczorajsze odkrycie pokazało że jest co.

Szybko się okazało, że wczoraj przejechałem cały singiel, ale tylko od połowy w dobrą stronę. Dziś zacząłem wszystko od początku i powiem jedno - miód :)


Kołyska :) Jedna z 22 (jeśli się nie pomyliłem) na trasie. Ta jest akurat średniej wielkości, jest trochę mniejszych, a także kilka naprawdę solidnych, zarówno jeśli chodzi o wysokość ścian jak i wielkość wypłaszczenia.


Tak to wygląda od strony najazdu, rower pozuje ustawiony w złą stronę. Aparat spłaszcza. Tą trzeba było brać bez hamowania na początku - inaczej rower nie dojechał do góry po drugiej stronie.


W ogóle, singiel zaczyna się niepozornie, zwykła lekko opadająca ścieżka. Potem mała hopka, dwie bandy i rząd kołysek. Potem znów trochę ścieżki i taki właśnie grzbiet, którym dojeżdżamy...


...do duuużej kołyski :) Tak, tak - mimo swoich rozmiarów to dalej taki sam rodzaj przeszkody. Droga w lewym górnym rogu kadru idzie mocno do góry, i żeby tam wjechać trzeba się rozpędzić. A na to pozwala tylko jedna z dwóch widocznych linii zjazdu - ta po prawej stronie. Z tym, że miedzy dwoma drzewami zaczyna się krótki, ale treściwy spadek, nachylenie takie, że bieda tam wyjść. Wybieram linię lewą - miedzy dwoma drzewkami w tle zakręt w prawo, potem znów w lewo, rzeczka... i do góry z buta.


Za wzniesieniem kolejny wąwóz. Na zdjęciu nie wygląda źle, ale trzeba do niego odpowiednio podejść. Ścianki są strome i dość długie, a wypłaszczenie w środku bardzo małe - zmiana kierunku jazdy jest bardzo szybka. Do tego jest na tyle stromo, że próby zsuwania się na hamulcach kończą się jak na poniższym zdjęciu.


Pierwsze podejście i ratowanie się przed glebą. Przytarłem się o oponę. Za drugim podejściem poszło lepiej, choć trochę za daleko wysunąłem się za siodło - na dole przywaliłem tyłkiem w oponę tak mocno, że na chwilę rozszczelniłem oponę... Zeszło chyba z połowę powietrza, bo koło zrobiło się dość miękkie, ale na szczęście mleczko zadziałało i od razu uszczelniło wszystko z powrotem. Strzał był niezły :) Wyjechałem 2/3 przeciwstoku. Kolejnym razem pójdzie mi lepiej - mam nadzieję ;)

Na koniec, sytuacja w miejscu ze zdjęcia nr 4... Jak wracałem (singiel jest jednokierunkowy, podczas wracania nie powalczyłem za wiele - kołyski nie do podjechania, za 3/4 trzeba ostatnie metry atakować z buta) spotkałem tam dwóch gości na rowerkach typu Giant za 1200 zł. Pogadaliśmy trochę, po czym jeden śmignął mi linią po lewej a drugi linią po prawej... Czyli tą dla mnie nieprzejezdną póki co :/ Fakt, że to było zjeżdżanie na zablokowanym tylnym kole, ale jednak - na rowerze. Ratuje mnie tylko to, że z rozmowy wynikło, że to oni są w zasadzie pomysłodawcami tej linii i śmigają tu niemal co tydzień...

Zdjęć mało, bo nie było ani widoków ani nikogo do fotografowania. A takie ścieżki w obiektywie wyglądają po prostu źle - ani stromizny, ani wielkości się nie odda.

Do następnego, i mam nadzieję, że będzie to wcześniej niż ET w Brennej...