Wpisy archiwalne w kategorii

Cieszyn i okolice

Cieniutko

Piątek, 4 lipca 2014 · Komentarze(0)

Na dokładnie 32C. Skrzyżowania wyłożone kostką brukową znów dostarczają emocji. Jak za czasów kiedy nie umiałem jeszcze ręki wystawić do skrętu. Jazdy nic moc, rano do pracy po południu z pracy.

"Pan to się lubi w święto w błocie ubabrać?"

Czwartek, 26 czerwca 2014 · Komentarze(2)
To miała być lajtowa wycieczka dla widoków, skończyło się na przepychankach (słownych) z jakimiś cepami ze wsi i wyjaśnianiem sprawy w radiowozie... Krótko mówiąc cepom ktoś coś podwędził z chaty a ponieważ z obcych był zauważony tylko rowerzysta na czerwonym rowerze zaczął się pościg na auto cywilne i dwa radiowozy. Skończyło się na stracie czasu przez wszystkich i przeprosinach ze strony Policji - którą muszę mimo wszystko pochwalić za profesjonalne podejście do sprawy. Jedynie jedna policjantka (ruda i niska, wszystkie stereotypy mi się przypomniały) okazała się być wredna - ale na szczęście to nie ona załatwiała całą sprawę i szybko się zmyła. Tytuł wpisu to cytat z jej powitania :) Główną rzeczą ratującą moją dupę było endomondo z przebiegiem trasy - gdybym nie mógł pokazać że w okolicy miejsca zdarzenia spędziłem 10 minut, w dodatku pokonując przez ten czas 3 km było by tylko słowo przeciwko słowu...









Kolejne wycieczki raczej na Czechy będę robił, szlaki lepsze a ludzie spokojniejsi :)

Piiiiiiiiii

Środa, 9 stycznia 2013 · Komentarze(3)
Słyszycie jak bieda piszczy? Wycieczkowa i fotograficzna. Suchary sprzed dwóch miesięcy muszę wrzucać.









Dawno mnie nie było, no nie? Sporo się w tak zwanym międzyczasie zmieniło, długo by opowiadać. Może innym razem. I może nie o 1.15 w nocy.

Idę spać. Bez odbioru.

Torba

Niedziela, 5 lutego 2012 · Komentarze(9)
Jestem uzależniony od torby.

Uwaga, będzie cool story.

Wszystko zaczęło się, kiedy dawno temu napisałem tzw. "list miesiąca" do bikeBoardu i dostałem za to sporą torbę Gianta. Taką co pomieści laptopa i zapas piwa na cały weekend. Dawała radę przez spory okres czasu i pewnie dawała by dalej, ale zrobiła się w niej dziura i w ogóle zbrzydła (obiektywnie, nie mnie zbrzydła). Poszła więc do kosza. Zostałem jak bez ręki :)

Jakiś czas później wpadła mi w oko w Silesia City Center fajna torba Burtona, ale była w jakiejś dziwnej wersji kolorystycznej, no i kosztowała ponad dwie stówy. Odpuściłem.

Aż w końcu... nastał nowy sezon, Burton zrobił nowe torby a tę która wpadła mi w oko wypatrzyłem w sklepie netowym w Czechach, za 150 zł, w dobrym kolorze. Nic tylko brać. Spojrzałem w dane kontaktowe... Trzyniec. Toż to rzut beretem. Zamówiłem na osobni odber i trza było się kopsnąć :)

Ale na zewnątrz minus dwadzieścia...

Więc - grube skarpety, ocieplana polarem lajkra, koszulka rowerowa, ocieplana polarem bluza do biegania. Bojówki, druga bluza. Kurtka z membraną, dwie kominiarki, ciepła czapa, wysokie buty trekingowe, dwie pary rękawic i w drogę. Na gębę oczywiście gruba warstwa tłustego kremu.


Henryk na wale. To równe białe to rz. Olza :)

Pojechałem wałem. Tak się składa, że obrzeżami Trzyńca, podobnie jak środkiem Cieszyna płynie Olza - więc z Cieszyna do Trzyńca można łatwo się dostać jadąc ścieżką wiodącą po wale przeciwpowodziowym. Oczywiście po czeskiej stronie, po polskiej nie ma wałów, są "tereny zalewowe" - czyli te z prywatnymi domkami. Ech, co za kraj ;)


Tutaj już widać rzekę. Miejscami nie była zamarznięta.


Strzał w stronę Trzyńca, już podczas drogi powrotnej. Warunki były dobre, tylko ta temperatura...

W tamtą stronę nie zmarzłem wcale, w drodze powrotnej było pod wiatr, więc zmarzło mi czoło i trochę dłonie. Muszę zainwestować w rowerowe rękawice zimowe. Po powrocie rozgrzewający strzał z domowej wiśniówki i tak oto otwarłem rowerowy sezon 2012 :)


No i jeszcze na koniec, zakupiona torba ;)

Pozdrawiam i do następnego :)

Back to click (NR#3)

Sobota, 5 listopada 2011 · Komentarze(5)
Króciutki wypad na miasto, ot, raptem 12 km. Bardziej na foty niż na dystans, ale jakoś i jedno i drugie mizerne. Testy nowego szpeju. Wyniki jak zwykle na obrazkach...


Dziś jazda bez celu trochę, próbuję dostać się na ulicę Majową i skoczyć na Kopce, ale nie udaje mi się ta sztuka i trafiam na most nad przejściem granicznym dla ciężarówek.


Następnie śmigam w dół ulicą Kościelną, faktycznie mijam jakiś kościół - o istnieniu którego nawet nie wiedziałem. Świątynia jak sto innych, ale nieco niżej trafia się taka industrialna perełka. Uwielbiam takie klimaty :) To ten sam wiadukt, który fotografowałem przy okazji NR#1, teraz jednak mam trochę lepszą perspektywę.


A to nowe szpeje. Do kompletu buty Shimano MT41, nie kombinowałem wiele i wybrałem marki które najlepiej mi się sprawdziły.


Rezygnuję z Kopców, skręcam w drogę oznaczoną jako "ślepa ulica". Okazuję się, że ślepa wkrótce przestanie być, asfalt dochodzi z dwóch stron do torów, brakuje tylko przejazdu. Dla roweru to nie jest akurat problem :)


Wyjeżdżam na deptaku nad Olzą, po drodze straszę jakąś parę na ławce i fotografuję rzekę :)


Na koniec jeszcze dwa charakterystyczne obiekty pod zamkiem, sztuka nowoczesna w postaci różowego jelenia...


...oraz bardziej klasyczna w postaci cieszyńskiej Nike. Stamtąd już prosto do domu.

Pozdrawiam i do następnego :)

Jesienny rowerowy kac

Wtorek, 1 listopada 2011 · Komentarze(5)
Korzystając z uroków długiego weekendu, możliwości leniuchowania, wyspania się, etc. postanowiłem wybrać się na rower. Za dnia. Zrzuciłem więc z wyra swoje zwłoki około 5.30 rano, aby godzinę później wyruszyć w trasę. Góry odpuściłem, ze względu na małą ilość jazdy w tym roku i jeszcze mniejszą w ostatnich tygodniach, miast tego wybrałem się na spokojną wycieczkę w okolicach Cieszyna. Wyszło tego całe 45 km, a jak wyglądało - możecie zobaczyć poniżej:


Przez pierwsze kilometry wymarzłem niesamowicie, dopiero po około piątce zrobiło mi się jako tako ciepło. W Pogwizdowie wita mnie wstające słoneczko.


W lesie lekka mgła, która będzie towarzyszyć mi cały czas.


W tym miejscu przychodzi mi na myśl, by nie jechać na Skoczów, tylko zupełnie nową (dla mnie) trasą na Zebrzydowice.


Ta decyzja szybko okazuje się brzemienna w skutki, po drodze mijam dość częsty na polskich szlakach rowerowych przypadek - dwie krzyżujące się prostopadle drogi i kompletny brak oznaczeń. Droga wiodąca prosto kończy się za kilkaset metrów w jakichś chaszczach.


Godzinę później... znajduję w lesie bojler.


Na skraju takiego lasu, mówiąc konkretnie. Obok bojlera jest jakiś budynek i zarośnięta szutrowa droga, która prowadzi mnie...


...do cywilizacji. Jadąc wzdłuż torów docieram do czegoś przypominającego stację PKP z czasów Gierka, analiza brudu na ścianie (napisu już brak) pozwala stwierdzić, że to Kaczyce. Rzucam okiem na mapę - łooo, w 1.5 godziny zrobiłem 2.5 kilometra, jak miło.


Na szczęście w Kaczycach szybko znajduję szlak którym miałem jechać i ruszam w stronę Zebrzydowic. Robi się całkiem przyjemnie.


Ruch na drogach znikomy, pomimo że to 01.11, więcej aut tylko w okolicach kościołów i cmentarzy.


Jest już całkiem fajnie, aż tu nagle... biało. Warunki znów takie, że czasem drogę można przeoczyć nie mówiąc już o oznaczeniach szlaku.


W dwóch czy trzech miejscach tnę otaczające mnie mleko rozdzierającym wyciem tarcz - tam gdzie skręt w lewo należy wykonać przed znakiem z rowerem i strzałką :)


W końcu pojawia się światełko w tunelu - to już cel!


Przez Zebrzydowice przejeżdżam niezauważony, prawdę powiedziawszy ja też nikogo nie zauważam - miejscowość jakby jeszcze nie obudziła się do życia. To w sumie dość dziwne, jest już niemalże dziewiąta, a ja przemykam przez samo centrum...


Mgły pomalutku ustępują, robi się też coraz cieplej. Zaczynam odczuwać specyfikę trasy - pierwsze 20 km po płaskim, drugie 20 to same pagórki :)


Resztki lata jak co roku walczą z nadciągającą zimą, serwując nam, ludziom, piękny choć krótkotrwały spektakl barw i kontrastów.


Robię dłuższą przerwę, temperatura w słońcu zachęca do wyciągnięcia się w trawie, niestety...


... z jednej strony zaorane pole, z drugiej natomiast...


... pełno wody :) Zamiast wyciągać, składam się w harmonijkę i łapię w kadry kilka pajęczyn z kropelkami rosy.


Po przerwie solidna porcja zjazdu. Docieram do Pomarańczowego Lasu, który jest już całkiem pomarańczowy :)


Stamtąd spokojne młynkowanie pod chyba największą górę dzisiejszego dnia - na odcinku około 1.5 km trzeba odrobić blisko 100 metrów w pionie. Na szczęście największa jest zarazem ostatnią - do domu już tylko w dół :)


A teraz, skoro już dotarliście do tego momentu - pytanie związane z tytułem. Często zdarza się, że po powrocie z roweru czuje się dokładnie tak, jakbym miał kaca. Brakuje tylko trampka w gębie, ale reszta objawów się zgadza - ból głowy, niechęć do jedzenia, senność i ogólnie złe samopoczucie. Dodatkowo z reguły jest tak, że w nogach znalazłbym jeszcze siłę na kilkanaście kilometrów. Co może być przyczyną takiego stanu rzeczy? Mam kilka typów, ale nie chcę nikogo nakierowywać, ciekaw jestem czy ktoś z Was miał podobne doświadczenia i czy znalazł przyczynę problemu...


Pozdrawiam i do następnego :)

NR#2

Sobota, 29 października 2011 · Komentarze(0)
Hah, jest trzecia w nocy a ja piszę relację na bikestatsa :D No, ale można by rzec, że tyle co wróciłem - niecałą godzinę temu. Dziś wyszło więcej ciut niż ostatnio - całe 16 km. Miało być jeszcze więcej, ale główne światło odmówiło współpracy - znaczy baterie padły.

Warun przyzwoity, ciepło, mgły jedynie w okolicy strumyków. Tak to można jeździć. Na powietrzu łącznie około trzech godzin, z czego samej jazdy godzina i 10 minut. Do kompletu powiem, że średnia wyszła 14, a maksymalną wykręciłem na zjeździe ul. Katowicką w stronę domu - 53 km/h z malutkim groszem. Krosiarz się ze mnie zrobił, od ET w Krynicy na kierze po prawej od mostka licznik siedzi :)

No, dość biadolenia, zapraszam na foty:


Pierwszy większy podjazd. Zdjęcie aż zrobiłem, bo zanim zdrowy rozsądek się odezwał, oczy stwierdziły: "Śnieg?!"


To już na górze. Aparat znów Katarzyny, muszę CHDK na nim zainstalować, więcej się z niego wyciśnie.


Cieszyn, osiedle Podgórze bodajże.




Te trzy światełka na krzyż to chyba Ustroń :)


Podczas robienia tego zdjęcia przejechał obok mnie pierwszy od X czasu samochód. Za chwilę zatrzymał się, wrzucił wsteczny, podjechał i zaczął się rozglądać. Trochę zdębiałem, bo sytuacja mało ciekawa. Okazało się, że gość zobaczył rower w lusterku (miałem włączone lampki) i podjechał zapytać czy coś się nie stało. Sympatycznie :)


To już kawałek dalej, ul. Słowicza. Transformator jaki jest, każdy widzi.


Aby nie wyjechać zbyt szybko w centrum odbijam w bok. Trafiam na kościół...


...i cmentarz. W nocy bardzo ciekawe miejsce :)


W końcu docieram nad drogę S1 Bielsko - Cieszyn. Długo tam stoję, bo jak na złość nic nie chce jechać. Może dlatego, że już po pierwszej było?


Przy fotce drugiej strony jeszcze gorzej. Cały jeden tir przejechał.


Tablice. Niezłe miejsce na zdjęcia jest na terenie stadniny koni, ale cykałem na szybko, bo nie chciało mi się roweru przerzucać przez barierki i został na widoku. Może kolejnym razem.


Katowicka. Miałem tylko przeciąć i śmignąć jeszcze na Kopce, niestety, zanim do Katowickiej dojechałem zabrakło prądu. A z taką lampką na kierownicy, w której baterie siedzą "nie wiem ile, ale na pewno długo" w teren się nie mam ochoty pchać :)

Pozdrawiam i do następnego :)

NR#1

Niedziela, 23 października 2011 · Komentarze(6)
Co wierniejsi czytelnicy pamiętają (a ci dociekliwi pewnie znaleźli), że dawno dawno temu wpisy zaczynałem od zdjęcia przedstawiającego zegarek. Ten też będzie taki :)

No to lecimy:


Zaczynam, że tak powiem, dość późno. Ale ochota na rower wielka.


Rzut okiem za okno - "łoooo, jest klimat". Dziesięć minut później już na siodełku. Rześko.


Jazda była od razu testem nowej lampy, niestety we mgle, więc test mało miarodajny. Lampa docelowo ma być na głowie, tym razem jednak na kierownicy - przy takiej mgle i lampce na kasku widziałbym tylko białą ścianę. Ogólne wrażenia niezłe, trochę tych lumenów jednak jest. Porównując z lampką authora, którą miałem do tej pory... no cóż, do teraz błądziłem po omacku ;)


Wbijam w teren, zamiast widoków mam niestety całkowitą ciemność i... siatkę z tabliczkami "Teren budowy". Słyszałem że mieli tor MX przerabiać, ale to już? Muszę się wybrać tam za dnia. Wylatuję w totalnym lesie, ogarniam kilka ścianek i w końcu cudem znajduję ścieżkę która wyprowadza mnie z powrotem do cywilizacji. Aż się pić zachciało. W butelce nie to co myślicie, po prostu nie miałem małej plastikowej :)


Pomału jadę w stronę domu, cykając po drodze co ciekawsze miejsca.


Uwielbiam takie klimaty! Prawie jak Fallout ;)


Mgła nie ustępuje.


To już KRAFT, gdzie robią wasze ulubione Prince Polo, znak że do domu jeszcze kilkaset metrów... Zdjęcie z samochodem trochę fuksem, liczba aut w ruchu które widziałem zmieściła by się na palcach jednej ręki...


Po drodze zaglądam na Kaufland, aby skoczyć z 30 cm krawężnika (fajne miejsce na test zawieszenia). Zajeżdżam, a tam... leży sobie wózek. To trzeba było uwiecznić :)


Jeszcze tylko rondo i wbijam do chaty. Wyszło wszystkiego około dwóch godzin, w tym niecała godzina samej jazdy :)

Pozdrawiam i do następnego :)

Singlowo

Poniedziałek, 27 czerwca 2011 · Komentarze(6)
Single w Śląskim, to brzmi jak kiepski żart. A jednak. Pamiętam, jak kilka lat wstecz znaleźliśmy z Kasią dziwny singiel po czeskiej stronie, w okolicach Nydka. Postanowiłem poszukać go po raz drugi, tym razem jednak jadąc od drugiej strony. Mimochodem okazało się, że zjazd z Wielkiej Czantorii na czeską stronę to rewelacyjna, mocno opadająca wąska ścieżka zmiksowana ze stokówką. Trzeba tylko przebrnąć kilkaset metrów szutrówki i zaczyna się prawie-raj...

Trochę fot:


Zaczynam późno, bo w okolicach 12.30. Śmigam ostro asfaltem w stronę Tułu, pierwszy postój robię po przejechaniu 1/4 trasy, za Dzięgielowem.


Następnie czarnym szlakiem pieszym na Tuł, podjeżdżam wszystko prócz ostatnich schodów z korzeni - miejsce jest mocno zacienione a ziemia gliniasta - rzadko kiedy jest tam jako taka przyczepność. Nie pamiętam by udało mi się podjechać to kiedykolwiek w całości.


Pogoda średnia na jeża, zaczyna trochę kropić. Mało co, a przede mną las, więc stwierdzam, że w lesie będzie mniej padać.


Szutru na Czantorię nie znalazłem do tej pory, ale w gruncie rzeczy 30 minut pchania czy 40 minut jazdy - żadna różnica. Wypych czarnym szlakiem idzie mi całkiem sprawnie, więc nie narzekam. W lesie faktycznie mniej pada :)


W końcu docieram na szczyt, na Wielką Czantorię strzał z łuku, do tego 90% w siodle.


Po drodze niezłe, jak na kiepską pogodę, widoki. Przestaje padać.


Docieram na szczyt, gdzie okazuje się, że mapa została w domu :) Oglądam więc tablicę z mapą i okazuje się, że niepotrzebnie pchałem się na samą górę. Obniżam siodło, zakładam ochraniacze i atakuję czeski szlak oznaczony czerwonymi trójkącikami.


Szlak doprowadza mnie do czerwonego pieszego, który jest wprost rewelacyjny. Polecam każdemu. Singiel na zmianę z łagodną stokówką, ale taką z gatunku naturalnych a nie zwózkowych. Drogi zwózkowe przecina się jedynie w dwóch czy trzech miejscach. Ważne jest, by kierować się biało-czerwonymi kreseczkami, żółto-czerwone to szlak rowerowy, nudny jak flaki z olejem. A na zdjęciu powyżej wspomniany na początku dziwny singiel na czerwonym szlaku. Ogrodzony z dwóch stron :)


Co jest po polskiej stronie - nie wiem, po czeskiej jest natomiast hodowla zwierzyny. Musicie uwierzyć - stały tuż przy ogrodzeniu, jednak cykanie tylnego Hope'a + moja straszna gęba robią swoje. Szkoda że nie mam dłuższego obiektywu.


Na koniec gubię czerwony szlak, ale wracam 1.5km szutrem pod górkę i znajduje skrzyżowanie. I dobrze, bo czeka mnie blisko 20 minut kręcenia fajnym zarośniętym singlem trawersującym kilka małych górek (Babi hora, Jahodna).


Niestety, po wylocie na asfalt nie znajduję szlaku rowerowego i zamiast rolniczych krajobrazów Lesznej pcham się przez śmierdzący industrial Trzyńca.


Na szczęście kawałek za Trzyńcem odbijam z głównej drogi na... singiel prowadzący wałem przeciwpowodziowym Olzy do samego Cieszyna. Całkiem nieźle z tymi singlami jednak jest ;)

Na mapie to wyszło tak: http://www.cykloserver.cz/f/37aa055422/

Pozdrawiam i do następnego :)

Dzień Chemika

Sobota, 18 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Pamiętaj chemiku młody, wlewaj zawsze kwas do wody. Jakoś tak to szło. 18 czerwca młodzi i starsi chemicy, wraz z dziećmi/żonami/kochankami/osobami towarzyszącymi (właściwe podkreślić), ruszyli na coroczny rajd rowerowy, organizowany właśnie z okazji Dnia Chemika. Kwasów żadnych nie było, wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi zasadami, a było tak, jak obrazują to poniższe zdjęcia i podpisy (podpisy moje, więc rzeczywistość może być nieco skrzywiona ;) )


Lets get this party started. Zaczęło się bidnie, ale po kwadransie akademickim od planowej godziny startu zebrała się całkiem spora grupka zroweryzowanych chemików i niechemików. Ruszyła do przodu policja, za policją ruszyliśmy się i my.


Trasa była bardzo niewymagająca, ze względu na sporą ilość dzieci. Niemniej organizatorom należy się medal z ziemniaka (jak mawiała moja babcia) - każde, nawet najmniejsze dziecko dało radę i momentami miało z tej jazdy mnóstwo frajdy.


Momento. Najmniejsze jechały w fotelikach, więc dawać radę musieli rodzice. Ale te większe dzieci, jak na przykład Fajansik (intensywna kamizelka) dawały radę same i frajdę miały.


A nie mówiłem? Podczas szamania kiełbasek na końcu wycieczki dały się słyszeć głosy aby powrót był tą samą drogą, ze względu na strumienie - dzieciakom się to naprawdę podobało. Na fotce mała specjalistka pokonuję rzekę pełnym pędem. Ale niech waszą uwagę zwróci loża szyderców u góry. Obstawiają czy wyglebi? ;)


To już końcówka, wg orgów ostatni podjazd, 500m do celu. Strzeliłem, że za nim będzie jeszcze rząd ścianek (orgów znam ;) ) i nie pomyliłem się za bardzo. Jedna ścianka się znalazła :)


Znów dzieciak ze Snoopym, w dzieciństwie miałem taki sam rowerek :) Tylko kolor miał jakiś weselszy. Z tyłu moja lepsza połowa, interesujące tło sponsorują czeskie Beskidy.


Tylną straż pełni Andrzej, nad głową czarne chmury, ale jako że organizacja była na poziomie gromy mu się na głowę nie posypały :)


Słabsi ciałem mogli zawsze liczyć na pomoc najbliższych :) Na tym podjeździe rozegrała się też zabawna scenka, kiedy kolega poprosił kolegę (obaj pchali rowery) o zrobienie mu foty - "tylko poczekaj aż zacznę jechać, to ma wyglądać naturalnie" :)


Po spożyciu i zapiciu (spożyciu kiełbasy i zapiciu jej herbatą oczywiście) odłączamy się z Kasią od grupy i ruszamy w swoją stronę. Padło na Tuł. Tu jego dalsze okolice.


A tu bliższe, łąka po lewej to zbocze tej górki. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy knajpie na Tule (nieczynna była) i spadamy w stronę domu.


Znajoma stodoła - znak że do chaty jeszcze z 15 minut spokojnego kręcenia.

Uff, to była ostatnia zległa wycieczka, na dniach wrzucę już aktualną - z ostatniej niedzieli. Pozdrawiam i do następnego :)