Enduro Trophy - Czarna Góra - 24.07.2010
Masyw Śnieżnika i położone niedaleko Góry Bialskie nie kojarzyły mi się jak do tej pory z niczym. No, może trochę z Bielskiem - ale to na zasadzie podobnie brzmiącej nazwy a nie położenia geograficznego. Tym bardziej ucieszyłem się na wieść, że jedna z edycji Enduro Trophy odbędzie się w tym roku w tamtym rejonie. W czwartek, 22 lipca, ostatnie przygotowania, pakowanie gratów i niespokojna noc. W piątek, po 4 godzinach spędzonych w Szuwarowozie, lądujemy w Siennej - to kilka pensjonatów po środku niczego, do najbliższego sklepu jest 7 km... Piątek mija nam na spacerze po okolicy, rozmowach ze znajomymi i siedzeniu w knajpie, którą zamykają o 17 (sic!).
Cisza przed burzą...
Pod wieczór dociera ekipa z Jaworzna - udajemy się po numery startowe i około 19.30 ruszamy przyjrzeć się z bliska końcówce 5 oesu, który ma prowadzić "Kambodżą" - jedną z tras DH na Czarnej Górze. Docieramy do miejsca gdzie zaczynają się (patrząc od góry) hopy i prawdę mówiąc nie bardzo wiemy co tam robimy... W końcu udaje się zjechać, nie jest aż tak strasznie - choć ciężko. Na dole dowiadujemy się, że końcówka to najłatwiejsza część tego oesu...
Robert walczy z kamieniami. Aparat oczywiście wszystko ładnie wypłaszcza. Fotografował Nemo.
Walczę i ja. Pierwsze podejście do tego progu chybione - przy mizernych prędkościach wybór linii jest kluczową sprawą. Za drugim podejściem łykam to co na focie i znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej próg "nie-do-zjechania". Nie taki diabeł straszny... Foto - Nemo.
Gdy zaczyna się ściemniać wracamy do pensjonatu i zaczynamy imprezę przy herbacie i szampanie bezalkoholowym "Party Pop" ;) Rzadko się ostatnio widujemy, więc rozmowy zdają się nie mieć końca...
Sobota rano - miłe złego początki
Pobudka przed siódmą. Jest źle - pada. Niespiesznie idziemy na śniadanie. To okazuje się całkiem przyzwoite, więc siły i wola walki wracają. Jak gdzieś wyczytałem - jedyną prawdziwą miłością jest miłość do jedzenia :) Po posileniu się idziemy po rowery...
Ostatnie przygotowania. Już widać, że coś jest nie tak jak być powinno.
Jako pierwszy spiździpączkował rower Spojlera - i postanowił w nocy urwać sobie wentyl w tylnym kole. Szybka wymiana dętki i ruszamy na odprawę przed zawodami. Docieramy pod karczmę zupełnie mokrzy. Jest źle - pada.
Sobota rano - no to ruszamy
Po odprawie kawałek zjazdu po kamieniach tworzących chodnik do karczmy, zakręt, i jedyny fragment asfaltu na całej trasie - około 500 metrów. Oczywiście pod górę. Dojazdówka do pierwszego odcinka specjalnego miała ponoć około 8 kilometrów i wiodła głównie szlakami rowerowymi, przez Żmijowiec aż do schroniska pod Śnieżnikiem.
Dojazdówka numer 1. Przyjemnie, ale warunki dość uciążliwe. Robertowi zaczyna tłuc się w głowie myśl o wycofaniu się z imprezy. Dość szybko, dlatego łatwo udaje się nam wybić mu z głowy ten pomysł. Na razie.
Przy schronisku zaczyna się pierwszy odcinek specjalny. Podjazd. W zasadzie przypomina on dojazdówkę, z tym że jest nieco ciekawiej - więcej korzeni i dużych kamieni. Druga część prowadzi natomiast w dół :) Jedynie ostatnie metry do pchanie pod górę wąskim singlem.
Harry sczytuje kod kreskowy startującego zawodnika. Taki system pomiaru czasu sprawdził się przy formule ET znakomicie.
Końcówka OS1 - wąsko, mokro i zdrowo pod górę. Na końcu Piwoźniak z czytnikiem kodów i 100 metrów pchania do kolejnego odcinka specjalnego.
Sobota, południe - miód zmieszany z deszczem
Według założeń, oes numer 2 miał być trawersem. Początkowo nawet nim był - wymagająca, wąziutka ścieżyna najeżona głazami. Balans ciałem, podpórki - generalnie sporo pracy. Uroku odcinkowi dodawał głęboki na 10 cm strumyczek, płynący dokładnie pod (w zasadzie nad) oponą. Druga połowa trawersu wyglądała jednak zupełnie inaczej...
Zaczyna się robić ciekawie...
Kondi na głazach.
Za kamykami widocznymi na powyższych zdjęciach koło gwałtownie spadało w dół, by szukać sobie drogi między olbrzymimi głazami. Niestety lub na szczęście, rumowisko było dość krótkie i zaczęła się korzenista droga urozmaicona wystającymi gdzieniegdzie głazami, chyba jeszcze bardziej stroma niż początkowy rock-garden. Generalnie - odcinek wprost rewelacyjny, mimo naprawdę solidnej dawki utrudnień.
Po zjeździe krótka dojazdówka, znów pod schronisko gdzie setkami kłujących twarz kropelek atakuje nas deszcz padający niemal poziomo. Wbijamy do schroniska na coś ciepłego - wybieram naleśnika z jagodami i herbatę. Pycha.
Odcinek trzeci to pełnokrwisty (czyli nawet z nazwy) zjazd - czerwony szlak od schroniska, w stronę Międzygórza. Generalnie, poza pierwszymi metrami w lesie gdzie było trochę uskoków (jeden jak dla mnie nieprzejezdny) odcinek szybki i dość prosty. Za kamieniem zajmującym 2/3 drogi nawet bardzo prosty. Nie robiłem żadnych zdjęć. Po przejechaniu oesu trzeciego ruszamy dojazdówką w stronę... tak, tak, w stronę schroniska pod Śnieżnikiem. Tym razem jednak nie docieramy pod samo schronisko. Nieco wcześniej zaczyna się...
Wojna
czyli teoretycznie najtrudniejszy z odcinków specjalnych. Zjazd. Początek niewinny, kilka korzeni, jakiś uskok, głazy. I nagle... rzeka. Nie, rzeka była już wcześniej. Teraz pora na wodospad.
Kamil zbliża się do kulminacyjnego momentu.
Tutaj jego przygody niestety się kończą. Teoretycznie można było jechać jeszcze parę metrów dalej, ale niewiele to zmieniało sytuację. Pora zanurzyć nogi w rwącej, sięgającej po kostki wodzie.
Niżej nie było lepiej. Dopiero w lasku do którego zbliża się widoczny w tle Gierek na chwilę można było wsiąść na rower, by po kilku minutach dojechać do... ściany błota. Stromizna nie pozwalała schodzić - można było wyjechać na butach przed rower. Na chwilę zrobiło się lepiej - wpiąłem jedną nogę, usiadłem na oponie ("lepiej" to nie znaczy, że dało się siąść na siodełku) i spróbowałem zjechać... Po 50 metrach całowałem się już z matką. Matką Ziemią oczywiście. Na szczęście projektant trasy stanął na wysokości zadania, i wszystkim którzy zbyt mocno wytarzali się błocie zafundował głęboki po kolana strumień - w sam raz by się trochę oporządzić przed spotkaniem z Piwoźniakiem sczytującym kody...
Aha - przed 4 oesem definitywnie wycofał się Spojler. Szkoda - ale trzeba przyznać, nie wyglądał zbyt dobrze.
Sobota, popołudnie - łyk nadziei i kubeł zimnej wody
Po czwartym oesie długa na ponad 8 km dojazdówka. Jechało mi się zaskakująco dobrze. Początkowo trochę szedłem razem z ekipą, potem wsiadłem jednak na rower i pojechałem swoim tempem. Dojechałem do Nema gawędzącego z innym startującym - na chwilę powlekliśmy się razem po czym znów odjechałem. Za jakiś czas dojechała do mnie jedna z trzech startujących w zawodach pań - i znów chwila rozmowy i każdy potoczył się tak szybko jak mu pasowało. W końcu dotarłem na grzbiet. Atmosfera zgęstniała, i to dosłownie. Warunki genialne. Widoczność - przysłowiowe wyciągnięcie ręki. Wiatr. Chłód. Zresztą - rzućcie okiem:
Rewelacja. Uwielbiam takie klimaty.
Jeden z wyciągów. Do Czarnej Góry już blisko.
Obijam się trochę fotografując mgłę i dociera do mnie niemal cała ekipa którą zostawiłem przedtem za sobą. Jeszcze tylko spacer stromą drogą i zdobywamy szczyt. Tam rozmowa z Harrym i zaczynamy ostatni odcinek specjalny - zjazd miksem pucharowej trasy DH i "Kambodży". Początek faktycznie trudny. Zgubienie rytmu wiąże się ze sprowadzaniem roweru spory kawałek - do miejsca gdzie jako tako można zastartować. Wbrew pozorom, płynąca tu woda ułatwia zadanie - wystarczy wycelować koło w rzekę i rower na pewno tamtędy pojedzie. Kamienie są śliskie, więc opona sama wpada w szczeliny którymi może stoczyć się na dół. Wystarczy popuścić hamulce... Niestety z tym mam wyraźne problemy ;)
Walka w górnej części trasy.
W momencie gdy zaczyna robić się łatwiej, trasa odbija w lewo, by po solidnym dropie połączyć się z "Kambodżą". Nie wiem kto i dlaczego nazwał tak tę linię, wiem tylko, że przyczepność była tam dla moich opon pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Opony nabrały ziemi między klocki i jakakolwiek taktyka zjazdu brała w łeb zanim zdążyła się narodzić. Jako tako zaczynam jechać dopiero sporo niżej niż w czasie piątkowych "treningów"...
Sobota wieczór - koniec męczarni
W końcu na mecie. Trasa, mimo tego że była niesamowicie wymagająca, dawała naprawdę dużo satysfakcji. Góry zupełnie inne niż te, do których przywykłem - ale nie tęskniłem za szerokimi autostradami wysypanymi kamieniami wielkości pięści. Stosunkowo niedużo błota. I stromo. Diabelnie stromo.
Zawodnicy na mecie. Foto - Kasia.
Z Cieszyna w tamte rejony jest około 200 km. Sporo, ale moim zdaniem warto. Najlepiej na kilka dni - by od razu odwiedzić położne nie tak daleko Rychlebskie Ścieżki...
Niedziela rano - epilog
Pobudka przed ósmą. Jest źle - nie pada. Nie mogło nie padać wczoraj? Po śniadaniu, dość skromnym (na szczęście mieliśmy własne jedzenie) opuszczamy pensjonat. Pakujemy rzeczy do auta i zaczepiamy się na chwilę w karczmie. Trochę rozmów, pożegnania i zaczynamy jazdę. Pojawia się słońce... Po czterech godzinach spędzonych w Szuwarowozie lądujemy w Cieszynie. Leje. Uff, jednak jest jakaś sprawiedliwość na świecie ;)
Trasa: dość dokładnie przedstawiona na cykloserverze (dla lubiących kilometry i profile). Do obejrzenia także jako szkic na mapie.
Polecam także lekturę wątku na EMTB.pl, od 14 strony wzwyż gdzie można znaleźć linki do galerii obrazujących co się działo (a działo się ;) ). Zapraszam.