Czasem trzeba się zgubić
Zaczynam od podjazdu. Specjalnie dużo nie ujechałem, a już zatrzymałem się w celu robienia zdjęć. Cała wycieczka będzie tak wyglądać, w sumie kilkanaście (góra 30) kilometrów i kilkadziesiąt klapnięć lustra...
Początek to szlak rowerowy, więc większość prowadzi jako takimi asfaltami. Chciałem dotłuc się nimi w okolice Tułu. Nie wyszło, ale nie uprzedzajmy faktów.
W zasadzie to ostatnie miejsce gdzie kontrolowałem gdzie jestem. Potem była już tylko jazda przed siebie...
Ostatki asfaltu, który zaraz potem zamieniam na szutry i polne drogi.
Krajobrazy podobne do tych na Suwalszczyźnie, jedyne różnice to brak jezior i góry na horyzoncie.
Dojeżdżasz na rowerze do środka niczego, rozglądasz się dokoła czy nikt nie widzi...
Wchodzisz ostrożnie pomiędzy zboże, przymierzasz się, naciskasz spust... i świat przestaje istnieć.
To nie samobójstwo, to fotografia :)
Po drodze załapuję się na rewelacyjny singiel szerokości opony, przelatujący przez całe 3 pola. Piękna jazda, szkoda że tak krótka...
W tym miejscu sprawdziłem na mapie gdzie jestem i czy mam jakieś szanse na Tuł. Wyszło że nie...
Celem została więc najbliższa góra.
Tu nawet drogi zabrakło. Koleina na środku pola pozostawiona przez jakiś traktor jako jedyna szła w stronę, w którą chciałem jechać. Dno było zaskakująco równe, a uczucie jak niezliczone ilości kłosów biją po dłoniach na kierownicy - bezcenne :)
Dzień chyli się ku końcowi, zaczynam kierować się w stronę domu. Na azymut oczywiście, bo nie mam pojęcia gdzie zrobiłem to zdjęcie.
Za mną góry chowają się w różach i fioletach...
Nade mną delikatne chmurki i księżyc...
Jak tu jechać do domu :)
Przede mną kolorystyczne piekło.
To już obrzeża Cieszyna. Po godzinie, już wykąpany, oglądam zdjęcia na kompie...
Do następnego!