100% po czesku i 10% z buta
Zapraszam do galerii:

Zaczynamy jazdę. Jest ciepło, asfaltowo i pod górę. W tle majaczą...

...polskie Beskidy. Ale dziś raczej się od nich oddalamy.

Przez całą drogę towarzyszą nam sielskie widoki. Pod tym względem jazda jest bardzo przyjemna.

Cel - czyli Beskidy czeskie, zbliża się dość szybko - w końcu do podnóża tych gór mamy 18 km - i to szlakiem a nie najprostszą możliwą drogą.

Czeskie asfalty mają to do siebie, że są bardzo kręte, bardzo wąskie i bardzo równe. Zupełnie jakby nie jeździły tam samochody. I prawdę mówiąc, niemalże nie jeżdżą. Czesi wolą drogi szybkiego ruchu i autostrady (może dlatego, że je mają?)

W końcu docieramy do miejscowości Komorní Lhotka, gdzie po spożyciu lokalnego hamburgera (bez musztardy, za to z wielką ilością zieleniny i plastrem sera) zaczynamy wspinaczkę. Ciągle asfaltowo, ale miejscami zdrowo stromo.

Zaczynają się też widoki. Zupełnie odmienne od polskich - tam w górach rosną drzewa!

Coś wystaje, ale nie wiem co :)

Pojawiają się też widoki na depresyjnie płaskie fragmenty kraju...

Na szczęście te fragmenty są od nas bardzo daleko ;)

Jest już dość późno, dlatego decydujemy się na skrócenie trasy. Wybieramy żółty szlak pieszy. Żółty jak to żółty - szeroka droga dość stromo opadająca do najbliższej cywilizacji. Niemal każdy żółty szlak taki jest.

Lądujemy w uroczym miasteczku Řeka, gdzie w uroczej knajpce z bardzo uroczą kelnerką jemy smaczną i wściekle pikantną momentami pizzę, popijając sokiem i Kofolą. Kofolę piłem pierwszy raz w życiu - dziwny ma to smak, ale daje się połknąć.

Droga do domu mija jakby szybciej, wydłużają ja tylko przerwy na zdjęcia. Robi się dobre światło na fotozabawę :)


Dla mojej dzielnej Towarzyszki :)


Gdzieś po drodze robimy sobie jeszcze przerwę przy okazji sprawdzania z mapą pewnego skrótu. Widoki powalają.

Ostatni większy podjazd.

Z pięknymi widokami - niestety z tyłu. Jadąc "tam" pędziliśmy tu w dół - trzeba było uważać, bo można się zapatrzeć :) Na szczęście dziur w drodze nie trzeba omijać - po prostu ich nie ma.

Widoki za plecami, ale okolica równie ciekawa - tutaj okoliczne szychy zabijają czas - to pola golfowe :)

Na koniec jeszcze fotka jakiejś chyba strażnicy (stało toto na szczycie wzniesienia) i spadamy do domu. Pod drzwiami meldujemy się w okolicach 20.00...
Łącznie wyszło 47 km i 940 metrów w pionie, nie najgorzej. Dla zainteresowanych - mapka i profil trasy.
Do następnego!