Lipowiec z innej perspektywy

Niedziela, 30 marca 2008 · Komentarze(0)
Na dobry początek sezonu należy zaliczyć dwa niedalekie zamki – Lipowiec w Wygiełzowie i Tęczyn w Rudnie. Pierwszy z nich w połowie XIII wieku pełnił zaszczytną funkcję strażnicy przygranicznej, następnie był siedzibą biskupów i więzieniem. Biskupi krzyki torturowanych wytrzymywali przez ponad dwa stulecia, aż w końcu wynieśli się, a cały zamek stał się regularnym więzieniem i pełnił tę funkcje aż do roku 1789. Drugie zamczysko nie ma tak pasjonującej historii, a tę, którą ma opiszę przy okazji wycieczki w tamtą stronę. Tak się bowiem składa, że w marcu nie wszystkim uczestnikom starczyło by krzepy aby strzelić wycieczkę na 100km. Uzyskany jednak przez nas wynik i tak był dość zadowalający. Obraliśmy doskonale znaną i opisywaną już chyba na tej stronie trasę, przez Libiąż. Trasa momentami wymagająca, ale bardzo urozmaicona. Ma też bardzo istotną zaletę – tworzy pętlę. Dodatkowo, ze względu na porę roku co rusz było widać niewielkie jeszcze, ale wyraźne już eksplozje panoszącej się wiosny. Żyć nie umierać!

Zapraszam do galerii (17 zdjęć - wszystkie moja mają skopany WB, sorry...):


Na dobry początek coś dużego.


Wieża widokowa w Libiążu.




Zabawy w wodzie.










Ambitne przez przypadek?




Zmęczona twarz po podjeździe ;)




Kuba romantyk.


Zamek Lipowiec z nieco innej niż zwykle perspektywy.






Banan i w drogę.

Trasa: Jaworzno – Jaworzno Byczyna – Libiąż – Żarki – Rezerwat Bukowica – Wygiełzów – Zamek Lipowiec – Pogorzyce – Zagórze (Góry Zagórze) – Chrzanów Os. Stella – Chrzanów Borowiec I – Jaworzno Byczyna – Jaworzno (~62 km)

He he Che-chło

Niedziela, 9 marca 2008 · Komentarze(4)
Najbardziej jajcarska wycieczka w tym sezonie. Teraz może być tylko gorzej ;) Zaczynając od końca. Ponad 46 km, niecałe 3h na siodełku – ponad 6 godzin po za domem. Przez te nadmiarowe 3 godziny coś się musiało dziać. Tekstów cytować nie będę, bo wyrwane z kontekstu nie miałyby sensu (umieszczone w kontekstach też sensu nie miały, przynajmniej w jakiejś części). Generalnie wycieczka była inna niż wszystkie do tej pory, ponieważ to nie ja ją organizowałem. Wspaniałe uczucie jechać sobie jako zwykły szary uczestnik i nabijać się z prowadzącego po zgubieniu szlaku ;) Dodatkowo, była to pierwsza wycieczka na której nie tylko ja robiłem zdjęcia – dzięki temu pojawiłem się na kilku fotografiach. Jednak nie jestem do końca przekonany czy to dobrze… Plan wycieczki zakładał przejażdżkę nad Chechło, jeziorko odrobinę za Chrzanowem. Szczęśliwie w obie strony prowadzi zielony szlak rowerowy, który jest zaprojektowany bardzo przytomnie – miłośnik każdego stylu jazdy znajdzie tam coś dla siebie. Nad samym jeziorem spotkaliśmy parkę ciekawskich łabędzi, nastawionych bardzo przyjacielsko pod warunkiem zachowania około 1m odstępu. Po przekroczeniu tej niewidocznej granicy atakowały bez ostrzeżenia :) Po drodze mijaliśmy świetny, dwupoziomowy kamieniołom (Kopalnia i Prażalnia Dolomitu “Żelatowa”), ale zresztą – jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów.

Niniejszym zapraszam do galerii (30 zdjęć):






Nowy członek jaworznickiej ekipy - Nemo.


Kuba testuje lokalną twórczość. Okolice Żelatowej.






Z poświęceniem...




Szybki okaz tamtejszej fauny :)


Koparki zawsze wzbudzają zainteresowanie.


Szczególnie jeśli są duże...




Całość.


Każdy... rowerzysta ma swój słupek :P












Bananowa młodzież.


Łabędź numer 2. Miał parcie na szkło, podchodził bardzo blisko.


Kubę bardzo zainteresowało to drzewko. Ciekawe z czym miał skojarzenia...


Shit happens.


Kolega świruje lekko...


Nikt się nie zatrzymał - mieli nieogolone nogi.


Ostatni pojazd...


Zmęczenie na twarzach.


Umieranie na drodze.


Podziwianie widoków - ot całe nizinne enduro ;)


Prawie jak western - tylko rumaki z metali kolorowych.

Trasa: Jaworzno – Jaworzno Byczyna – Chrzanów, os. Borowiec – Źrebce – Piła Kościelecka – Chrzanów – Jaworzno Byczyna – Jaworzno (~46 km)

Pierwsza w sezonie

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(1)
Jako że zrobiło się nieco cieplej, wybrałem się w poprzedni weekend na pierwszą w sezonie przejażdżkę – w poszukiwaniu symptomów nadchodzącej wiosny. Standardowo celem wycieczki były kamieniołomy na Pieczyskach – jakoś bardzo lubię tamte tereny, może ze względu na fajnego singielka biegnącego dookoła wyrobiska… Symptomów zbyt wielu nie było, był za to zalatujący postnukleranością charakterystyczny wszystko w szaro brązowych kolorach krajobraz. Zielone były jedynie choinki – ale one zielone są zawsze. Mniejsza już o aspekty widokowe, najważniejsze dla mnie, że znów wsiadłem na rower. Zima była ciężka (jeśli chodzi o ilość pracy, nie mrozy i śniegi) i niezbyt wiele pracowałem “nad sobą” – zaskutkowało to subiektywnym wrażeniem, że przysiady będę musiał w tysiącach liczyć zanim forma będzie na jako takim poziomie. Chyba zapiszę się na jaką siłownię... będę płacił, to będzie motywacja aby ćwiczyć ;)

Tymczasem zapraszam do galerii:


Jedne z niewielu oznak wiosny jakie udało mi się znaleźć.










Te pąki, mimo całkowicie jesiennych kolorów, wręcz pulsowały życiem. Może z tą wiosną nie jest tak całkiem źle...


To zdjęcie prezentuje moc zoomu 1X. Zwróćcie uwagę na żółty domek z centrum kadru.


Natomiast to zdjęcie prezentuje moc zoomu 12X. Żółty domek jest nadal w centrum kadru - niesamowite! [-;


Iście księżycowy krajobraz - tylko skąd na księżycu woda?!




Jeszcze jedna zabawa zoomem.


Optyczne 12X to jest to! :)


Żeby nie było, że na piechotę tam chodziłem...








"Jak zobaczysz laki skrec w prawo. Jakie laki? Lonki, pole z trawa" - pamiętna wymiana smsów w 2003 roku :)




Nawet przy kiepski świetle i maksymalnym zbliżeniu można robić ostre zdjęcia - stabilizator obrazu rządzi :)


Do następnego razu - oby wiosna szybko przyszła...

Deuter Race X Air

Wtorek, 4 grudnia 2007 · Komentarze(0)
Kategoria Akcesoria
Przed koniecznością zakupu plecaka stanąłem latem tego roku – mając w planach wypad na 9 dni do Szczyrku i plecak Authora o pojemności 9l – większy plecak był po prostu koniecznością. Zacząłem przeglądać internet, czytać rozmaite opinie, chodzić po sklepach. Korzystając z porad zawartych na stronie Rowerowe Wrota (btw. materiały na tej stronie można już chyba nazwać klasyką polskiego enduro) przyjąłem że muszę zmieścić się w pojemności około 14l. Przy okazji przeczytałem tam pozytywną opinię na temat plecaka Deutera i zacząłem mu się przyglądać uważniej. Okazało się, że plecak jest polecany przez praktycznie każdego kto choć raz w życiu był na większej wycieczce w góry – no, może ciut przesadzam ;) Poniżej znajduje się recenzja jaką pisałem swojego czasu na stronach Niezależnej Grupy Testingowej. Niniejszy tekst pojawi się także na dobrze rokującej stronie poświęconej w całości tematyce enduro – emtb.pl

Dane producenta

Wyposażenie:
- możliwość wyposażenia plecaka w bukłak max 3,0L
- pas piersiowy i biodrowy
- dwie kieszenie boczne z siatki
- kieszeń zewnętrzna zapinana na suwak
- kieszeń wew. na mokrą odzież
- odblaskowe logo Deuter (przód/tył)
- uchwyt do zaczepienia lampki – Saftey Blink
- pokrowiec przeciwdeszczowy w kolorze żółtym

System nośny: Deuter Aircomfort
Waga: 700 g
Pojemność: 14 L

Wymiary:
Wysokość: 45 cm
Szerokość: 24 cm
Głębokość: 13 cm

Przeznaczenie: Rower, Turystyka, Narciarstwo zjazdowe i biegowe, Nordic Walking

Z pudełka:
Pudełka nie było, była duża reklamówka. Plecak robi bardzo dobre wrażenie, kolory ma nieco inne niż na zdjęciu w katalogu – prezentuje się o wiele lepiej. Materiał jest miły w dotyku, lekko błyszczący, po rozpięciu plecaka widać, że od spodu jakby gumowany. Zamki wyglądają na naprawdę mocne, a suwaki można ze sobą spiąć. Plecak ma trzy kieszenie zapinane na zamek i dwie boczne z siatki. W jednej z kieszeni (od spodu) znajduje się się pokrowiec przeciwdeszczowy, który można wypiąć – wejdą tam wtedy dwie dętki (lepiej jednak go nie wypinać – o tym dalej) Komora główna jest dość pojemna, w środku jest wydzielona wodoodpornym materiałem osobna kieszeń na bukłak. W kieszeni zewnętrznej która jest dość dziwnie zapinana znajduje się haczyk na np. klucze.

Na plecach:
Pierwsze wrażenie jest nieco dziwne. Plecak siedzi bardzo stabilnie, ale przy moich 179 cm wzrostu pas biodrowy podchodzi dość wysoko. Można się do tego przyzwyczaić, ale osobom wyższym radziłbym dobrze mierzyć, najlepiej wypchany plecak. Dziwne wrażenie potęguje system nośny, który składa się tylko z 3 małych poduszek i siatki między nimi. Plecak jest bardzo sztywny (w końcu na stelażu) i nie da się go nosić na jednym ramieniu (w moim odczuciu – zbyt odstaje i buja się na boki)

Pojemność:
Nominalna – 14 litrów, wystarczająco dużo. Wg strony dystrybutora: Idealny plecak na krótkie, szybkie wypady z niewielkim bagażem. Ja zmieściłem się w nim jadąc na 9 dni rowerowania z bazą w Szczyrku. Spora w tym zasługa pokrowca przeciwdeszczowego – zapinam pokrowiec i pod niego ładuję różne rzeczy, niczym ich nie trzeba przypinać. W ekstremalnym przypadku pod samym pokrowcem jechały: sandały, bluza rowerowa, wiatrówka rowerowa, 4 bułki i sok pomarańczowy w litrowym kartonie (sok niepełny, takiej masy mogło by coś nie wytrzymać).

Eksploatacja:
Plecak napakowany na full w dalszym ciągu jest bardzo stabilny. Szelki są szerokie, nic się nie wrzyna. Oczywiście po 50 km z wypchanym do granic możliwości plecakiem na ramionach zostają ślady, jednak na następny dzień można spokojnie założyć plecak bez bólu. System Air Comfort jest ciut przereklamowany, plecy w dalszym ciągu przy wyższych temperaturach robią się mokre, ale plus jest taki że koszulka się do nich nie przykleja. Uważam ze siatka na plecach mogła by mieć większe otwory – np. takie jak ta na szelkach. Boczną kieszeń rozdarłem myśląc, że zmieszczę się pod zwalonym drzewem, niestety zaczepiłem plecakiem. W sumie chyba każdy by się rozdarł. W siateczce pojawiła się mała dziura, która nie ma tendencji do powiększania się i myślę, że bardzo łatwo będzie ją można obszyć aby nie nabrała takich tendencji. Dzięki śliskiemu materiałowi plecak nie łapie brudu. Niestety, nie można tego powiedzieć o pokrowcu przeciwdeszczowym. Solidna gleba podczas ostatniej wycieczki w górach także nie wywarła na plecaku większego wrażenia – w miejscu gdzie przejechałem plecakiem po kamieniach pojawiło się tylko delikatne zmatowienie materiału.

Podsumowanie:
Bardzo dobry plecak o dość szerokim spektrum zastosowań, jednak z wyraźnym akcentem na rower. Podczas chodzenia jest wygodny, ale jednak podczas jazdy (szczególnie gdy nie jest bardzo zapchany) po prostu go nie czuć. Polecam każdemu kto znajdzie go w sklepie i będzie mieć przy sobie te “jedyne” 199 zł.

Zapraszam również do galerii zdjęć prezentującej plecak:


Pusty plecak z przodu.


W mniejszej kieszeni znajduje się sprytny haczyk na na przykład klucze.


Patka do mocowania lampki - ciasna, ale za to lampka na pewno nie wyskoczy.


Porządne zamki YKK można ze sobą spiąć.


W siatkowych bocznych kieszeniach spokojnie zmieści się dętka 26x2.35 i dwa batony.


Elementy odblaskowe na siatkowych szelkach. Plastikowa łapka do rurki bukłaka.


H2O - system mocowania bukłaka. Dziura w plecach jest duża, nie będzie problemu nawet z najdziwniejszymi ustnikami.


System nośny plecaka. 3 poduszeczki i siatka... Anatomicznie profilowane szelki z siatki można regulować jedną ręką.


...rozpięta na łukowato wygiętym stelażu.




Plastikowe klamry od pasa biodrowego i piersiowego są bardzo wygodne w obsłudze - nawet w pełnopalczastych rękawicach.


Od spodu jeszcze jedna kieszeń, a w niej pokrowiec przeciwdeszczowy.


Pokrowiec ma odblaskowe logo, jest bardzo żółty i szybko się brudzi.


Od spodu otwór, aby woda która dostanie się pod pokrowiec miała którędy uciec.


Wnętrze plecaka - szkoda, że nie ma bardziej kontrastowego koloru.


Łapka i kieszeń na bukłak.


Wypchany plecak z przodu.


I z boku. Zwróćcie uwagę na charakterystyczny kształt, i odstającą siatkę.

Ostatnie 50 metrów

Niedziela, 14 października 2007 · Komentarze(2)
Planowałem odświeżyć starą trasę, którą ostatnio pokonywałem z kumplami w rejonach roku 2003. Wycieczka miała prowadzić czerwonym szlakiem z Bielska-Białej na Szyndzielnię, potem w okolicach Klimczoka, przez Przełęcz Karkoszczonkę, Hyrcę, aż na Przełęcz Salmopolską. Stamtąd z ominięciem lub nie Malinowa miałem udać się na Zielony Kopiec i puścić się szalonym zjazdem do Wisły przez Cieńkowy (żółty szlak). Wyszło jak wyszło, ale zacznę od początku. Przede wszystkim w połowie października przed szóstą rano to zimno już jest ;) I ciemno do tego. W pociągu ze Szczakowej do Katowic napotykam na konduktora służbistę, który nie omieszkał ochrzanić mnie, że zamiast go szukać czekałem aż sam przyjdzie (o tej porze kasa na stacji jest jeszcze nieczynna), za to nie dosłyszał, że chcę bilet do B-B Leszczyn, i wypisał do samego B-B – trudno już podjechałem ten kawałek. Podjazd na Szyndzielnię nie jest wcale taki najgorszy – ot godzinka kręcenia z małego blatu. W sumie zastanawiałem się nad kolejką, bo wcale mi się nie chciało tyle pedałować, ale zrezygnowałem. Jak się okazało dobrze zrobiłem bo kolejka nawaliła. Na górze zjadłem bułkę, popiłem herbatą i przeciskając się między turystami ruszyłem dalej. Szlaki w okolicy Szyndzielni są strasznie kamieniste, ale z tego co pamiętałem, dalej miało być już tylko lepiej. Pierwsze rozczarowanie przyszło pod Klimczokiem. Szlak, który dawniej trzeba było sobie samemu wyznaczyć kierując się kreseczkami na drzewach (nawet najmniejszej ścieżki nie było) został kompletnie zniszczony ciężkim sprzętem, bo jakiemuś pajacowi przyszło do głowy, że należało by tam wyciąć drogę. Dalej miał być świetny trawers gładką ścieżką z małymi progami – a było zaorane coś, zaśmiecone dodatkowo resztkami ścinanych drzew. Dodatkowo mniej więcej w połowie, w poprzek szlaku była wycięta droga – w półmetrowym wąwozie. Przedarłem się w końcu przez tą ruinę i dotarłem do zjazdu na Karkoszczonkę. Zjazd sam w sobie jest bardzo nieprzyjemny, luźna ziemia i luźne wielkie kamienie (ale nie głazy, tak wielkość ni w 5 ni w 9) – kiedyś spokojnie można było jechać bokiem, między drzewami. Teraz warunki atmosferyczne były nieco inne i wszystko tam było niesamowicie wilgotne, jechałem więc po ściance wąwozu w którym szła droga. Szlak opadał raz stromiej, raz łagodnej, i na jednym z tych bardziej stromych momentów, jakieś 50 metrów przed przełęczą stało się coś w wyniku czego w tempie natychmiastowym opuściłem rower, by znaleźć się w powietrzu obok niego a już na ziemi pod nim. Na szczęście skończyło się na ogólnych potłuczeniach i solidnym potrzaskaniu kasku. Po jakichś 30 – 40 minutach kontemplowania co robić dalej i łatania dętki postanawiam zjechać do domu. Kasy na nowy kask nie mam, bo kupiłem kompa, więc sezon chyba mam już zakończony...


Peron w Szczakowej jakiś taki odświeżony... Podobno na przejazd premiera. Chory był, nie przejeżdżał...


W pociągu do Bielska luksusowe warunki, cały przedział dla mnie.


Po drodze mijam zaspane zupełnie jak ja wioski...




W Bielsku wsiadam na czerwony szlak i kręcę na Szyndzielnię. Nad kolejką się zastanawiałem, ale przy robieniu tej foty jak na zamówienie - stanęła. I stała długo.


Widoki ze szlaku nie najwyższych lotów, przez chmury. Za to inne niż jak zwykle.


Bielsko Biała. Wyraźnie widać warstwę smogu nad miastem...


Pora kręcić dalej - dalej pod górę niestety.


Jeszcze rzut oka za siebie, na panoramę B-B...


I już jestem pod Klimczokiem :-) tak naprawdę to to nieco dłużej trwało. Zwróćcie uwagę na drzewa po prawej stronie. Zima się zbliża...


Ten kawałek jeszcze 4 lata temu był rewelacyjnym kawałkiem trawersu. Teraz jest na tyle zaśmiecony gałęziami itp. że praktycznie nieprzejezdny.


Na szczęście dalsza część jest bardziej do ludzi. Ale to nie jest łatwa ścieżka, tylko ostra walka z korzeniami. Niejednokrotnie trzeba odpuścić.


Za to widoki wynagradzają wiele - to dolina Szczyrku z górującym na nim Skrzycznem.


Było pięknie, aż tu nagle - DUP! Ostra gleba na ostatnich metrach zjazdu na Karkoszczonkę.






Po 30 minutach siedzenia i latania dętki podejmuję decyzję o wycofaniu się. Nie najkrótsza, ale najprostsza droga (bez podjazdów) jest do Skoczowa...


I tyle...

Trasa: Bielsko Biała – Szyndzielnia – Siodło pod Klimczokiem – Przełęcz Karkoszczonka – Brenna – Skoczów (~43 km + dojazdy 12 km)

Hala Radziechowska

Sobota, 6 października 2007 · Komentarze(8)


Najwyraźniej na świecie nie tylko ja ulegam urokowi tego miejsca. W ostatnim wpisie przytaczałem fotkę Bodźka, a dziś (w zasadzie wczoraj) dostałem maila od niejakiego Grubego z Będzina, który również zachwyca się Halą Radziechowską: “super miejsce i super zjazd singletrack’iem i zero ludzi”. Co więcej, przysłał mi piękną fotkę (ta wyżej) z pozwoleniem zamieszczenia na stronie – co niniejszym czynię. Fotkę zmniejszyłem, aby się tutaj zmieściła. Takie widoki z pewnością przydadzą się na nadchodzące długie jesienno zimowe wieczory... Macie jakieś ładne zdjęcia z gór? Wysyłajcie, a nuż znajdzie się tutaj na nie miejsce ;)

Święto Pieczonego Ziemniaka*

Sobota, 29 września 2007 · Komentarze(1)
Kiedyś w głowie zaświtała mi myśl, którą szybko przelałem markerem na laminowaną mapę. Idealna trasa w Beskidzie Śląskim. Długa, wymagająca, naładowana zjazdami i technicznymi odcinkami (technicznymi zjazdami również ;) ) Trasa zawiera najpiękniejsze odcinki jakie znam w tych górach, połączone w jedną całość. Projektowanie było proste, gorzej z wykonaniem – trasa musi być przejezdna w jeden dzień, tak aby dało się załapać na transport do domu. Sobotnia wycieczka była swojego rodzaju sprawdzeniem okolic Baraniej Góry – jakoś do tej pory udawało mi się omijać to potężne wzniesienie. Aby nie było nudno wycieczka obejmować miała połowę idealnej trasy – fragment od Wisły do Węgierskiej Górki. Wyszło jak wyszło. Zaczęliśmy w Wiśle Kopydło, malutki przystanek, ale za to w bezpośrednim sąsiedztwie interesujących nas szlaków. Z pomocą asfaltu i równiutkich szutrówek (w większości) docieramy na Stożek – gdzie panuje istne piekło, Sajgon, Sodoma i Gomora i inne katastrofy. Tłumy wrzeszczących turystów ze średnią wieku poniżej 16 lat wsuwają kiełbaski na gorąco i za nic mają piękno otaczającej przyrody. Nasz plan zakłada przejazd czerwonym szlakiem na Kubalonkę – jest to moim zdaniem najciekawszy odcinek do kwalifikowanej turystyki górskiej w całym Beskidzie Śląskim. Niestety nie dzisiaj. Cały szlak jest zapchany kolorowymi ludkami wołającymi “Dobrze panu idzie”, “Dajesz dajesz”, “Ciężko się tu jeździ na rowerze?” czy “A daleko jeszcze na Stożek?”. Na szczęście dość szybko zostawiamy turystów za sobą, na pocieszenie zostaje nam techniczny podjazd po korzeniach i walka z olbrzymimi kałużami. Fragment między Kubalonką a Przysłopem jest dość nudny, najprawdopodobniej zastąpię go czymś innym – jakaś propozycja była w bikeBoardzie z bodajże 2000 roku. Za to za Przysłopem zaczyna się masakryczne podejście na Baranią Górę. Jechać tamtędy się nie da, trzeba pchać rower przez 45 minut. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten kawałek będzie bardzo dobry w przeciwną stronę. Na szczęście widoki ze szczytu Baraniej rekompensują wszystkie niedogodności, dodatkowo, czeka tam nie byle jaki zjazd czerwonym szlakiem. Zjazd jest z gatunku technicznych, jest raczej dość trudny – bez bicia przyznam, że w kilku miejscach odpuściłem. Niestety, na Hali Baraniej zgubiliśmy szlak i zamiast na Magurkę Wiślańską i Radziechowską, po kilkunastu km zjazdu dotarliśmy do Milówki... Trochę żałuję, a że jest czego udowodnił mi Bodziek tym zdjęciem – moim zdaniem jedna z lepiej oddających magię turystyki górskiej fotek. Odnośnik do jego stronki jest na dole w menu.


Wschód słońca to zupełnie inna jakość, niż zachód - mocniejsze kolory, ostrzejsze przejścia... Tylko światła znacznie mniej i trudniej jest zrobić dobrą fotkę - szczególnie jeśli stoi się okrakiem nad rowerem.


Za około 30 minut, już na stacji PKP, niebo prezentuje się o wiele łagodniej. Niestety my łagodniejsi nie jesteśmy - miła pani o metalicznym głosie powiedziała, że nasz pociąg jest opóźniony o 15 minut...


...co bardzo zmniejsza nasze szanse na złapanie pociągu do Wisły po dojechaniu do Katowic. Z nudów robię zdjęcie pociągowi do Krakowa i miotam pod nosem znane tylko sobie zaklęcia ;)


Koniec końców udało się. Jedziemy do Wisły. Zbiornik Goczałkowicki mijamy za każdym razem na tej trasie, i za każdym razem jego ogrom robi ogromne wrażenie ;)




Nareszcie na szlaku, można z radością w oczach i śpiewem na ustach... pchać rower. Stromo tam nie było, jedynie łańcuch odmówił współpracy.


Po łańcuchowych perypetiach i szlakach, które wiodły płasko/pod górę docieramy do stóp Stożka - teraz będzie pod górę/bardzo pod górę ;) Stożek cały w jesiennych klimatach...


...które prezentują się co najmniej urodziwie. Pięknie jest.


Ale dość patrzenia na listki i szyszki, pora brać się do pracy. Na szczęście żółto czerwony szlak na Stożek tylko z pozoru jest nie do pokonania. Wspinaczka idzie bardzo sprawnie.


Widok ze szczytu taki sobie, góra jest mocno zalesiona. Dodatkowo z okazji zakończenia lata pełno tutaj turystów.


Przedzierając się slalomem między dziećmi docieramy na Kiczory. Stamtąd pędzimy na Kubalonkę.


Niestety, tym razem nie udało się odczuć całej siły, jaką ma w sobie odcinek Stożek - Kubalonka. Piesi skutecznie utrudniali jazdę. Pozostał tylko pewien niesmak... jak po muchomorku.


Widok chyba z Kubalonki. Nie mam pojęcia co jest na tym zdjęciu :)


Baobab w okolicach Stecówki :)


Kawałek pasma Baraniej Góry...


...i pasmo jako takie. Gdybyśmy wiedzieli co nas czeka...


Kolejny bliżej nieokreślony widok.


Czarna Wisełka.


A to już podejście na Baranią. 45 minut pchania rowerów po korzeniach, przy których te ze Stożka wydają się niczym.


Dobrze, że południowe stoki są mocno zalesione, przynajmniej nie piecze nas całkiem mocne słońce.


Na Baraniej Górze nie ma dosłownie nic, oprócz wieży widokowej. I bardzo dobrze, w spokoju można gapić się na cudowną panoramę...


...obejmującą niemalże 360 stopni.


Niemalże, ponieważ po jednej stronie drzewom się ciut za mocno urosło ;) Ta panorama wynagrodziła cały trud włożony w dotarcie na szczyt.


Zjazd z Baraniej nie należy do najłatwiejszych - przynajmniej na hardtailu. Jest za to całkiem długi...


...i widokowy. Z Hali Baraniej doskonale widać Babią Górę. Węziej...


...i szerzej.


Niestety gubimy szlak i po kolejnych nastu kilometrach non stop w dół lądujemy w Milówce. Po 2.5 godzinie czekania ładujemy się w wygodny pociąg i wracamy do domu.

Trasa: Wisła Kopydło – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Przełęcz Przysłop – Barania Góra – Hala Barania – Milówka (~48 km + dojazdy ~30km)

* Święto Pieczonego Ziemniaka, jest to impreza z rozmaitymi konkursami, oraz co najważniejsze wspólnym jedzeniem pieczonych na ognisku ziemniaków, organizowana z reguły dla dzieci w wieku przedszkolnym.

Na zachód

Piątek, 21 września 2007 · Komentarze(1)
Jesień jest jedną z piękniejszych pór roku do rowerowania. Powietrze jest bardziej przejrzyste, nie jest do przesady gorąco, słońce, gdy już jest nisko, wspaniale koloruje wszystko odcieniami złota i czerwieni. Tylko niestety nisko jest już w okolicach godziny 19, i jakoś bardzo szybko spada zupełnie. Ale warto uchwycić ten moment, najlepiej na kliszę bądź matrycę. Najciekawiej z całą pewnością było by w górach, ale z braku owych trzeba zadowolić się czymś innym. Pola z industrialnymi budynkami w tle są bardzo interesującą alternatywą. Właśnie z tą myślą wybrałem się na Długoszyn – tam jest wszystko co potrzeba. Pola na pierwszym planie, elektrownia na dalszym, a do tego całkiem spore jak na nasze miasto wzniesienie, z którego wszystko pięknie widać. Efektem wycieczki jest galeria – zapraszam:


Na wycieczkę wybrałem się dość późno, aby popatrzeć obiektywem na zachód słońca. Była promocja, i księżyc dostałem gratis.


Słońce jest jeszcze ciut w prawo. Kilka następnych zdjęć chyba nie wymaga komentarza.


















Już prawie po wszystkim. Całość trwała około 15 minut. Pozostaje wracać do domu, o tej porze roku ciemno robi się błyskawicznie.


Rzut oka na tory, gdzieś na Długoszynie...


Stary most, na czerwonym szlaku z Długoszyna w stronę Szczakowej.


A to już widok z mostu nad kamieniołomami na Warpiu. Miałem to szczęście i w momencie robienia zdjęcia zabłysło wszystko - EJ II, EJ III i maszt na mysłowickich Kosztowach.

PS. Zupełnie z innej beczki – niejednokrotnie słyszy się, że supercienkie dętki puszczają powietrze. Sam byłem o tym przeświadczony, tym bardziej, że ostatnio potrzebowałem podskoczyć gdzieś na rowerze i musiałem pompować przednie koło (dętka Maxxis Ultralight). Nie było zupełnego flaka, ale jednak ciśnienie było zbyt niskie. Tymczasem ostatnia rutynowa kontrola (poszedłem sobie na rower popatrzeć ;) ) wykazała zupełnie coś innego:







Na razie tego nie ruszam. Dopompować raz na dwa tygodnie mogę, a jak siedzi korek to niech siedzi...

Wieczorne kręcenie

Sobota, 1 września 2007 · Komentarze(1)
W ramach oswajania czterech liter z siodełkiem przejechałem już około 70 km, rozbite na dwie wieczorne wycieczki. Powiadają, że przez pierwsze 100 – 150 km tyłek przyzwyczaja się do siodełka. W moim przypadku wypadało by to nazwać miłością od pierwszego wejrzenia. Siodełko jest rewelacyjne, polecam każdemu kto będzie miał okazję je kupić. Obie wycieczki, o których wspominałem odbyły się wieczorem, tak że wracałem już zupełnie po ciemku (lampki oczywiście mam, Batmana nie udaję) Na pierwszej z nich nie zrobiłem żadnego ciekawego zdjęcia, przynajmniej tak mi się wydaje. Ponadto wszystkie fotki z tej wycieczki powstały niemalże w jednym miejscu, nie ma żadnej chronologii. Druga wycieczka jest lepiej udokumentowana – dzisiejszą galerią. W dodatku chciało mi się bawić i fotki są w technice HDR (ale nie porównujcie mnie proszę z jakimiś hadeerowymi wyjadaczami) – mają dużo kolorów, dużo szczegółów i dużo kilobajtów. Proszę o cierpliwość podczas ładowania ;)

Zapraszam do galerii:


Pierwszym celem wycieczki okazał się zalew Sosina, do którego dotarłem w miarę bezproblemowo. Na fotce Sosina z dalsza...


...i całkiem z bliska. Zdjęć podwodnych nie robiłem ;)


Kolejnym celem było Grodzisko, niestety udało mi się pogubić szlak którym jechałem i zafundowałem sobie solidną dawkę przedzierania się przez busz. Koniec końców dotarłem jednak. Pomimo, że do końca dnia zostało jeszcze trochę czasu, zachodzące słońce było już dość nisko, przez co świat nabierał ciekawych kolorów...


Przy szerokim kącie sporo było czerwieni i złota, na zbliżeniach dominowały żółcie i szarości...


...oczywiście jeśli patrzeć pod słońce. W drugą stronę wszystko prezentowało się zupełnie inaczej. Poprzednie zdjęcie było zrobione kilkanaście minut wcześniej niż to. Różnicę widać gołym okiem.


Jednak czas leciał nieubłaganie i słońce w końcu musiało schować się za horyzont. W takich warunkach zwykłe chmury wydają się ciekawe...


...szczególnie jeśli są ładnie podświetlone. I tym melancholijnym akcentem kończę niniejszą galerię. Pozdrawiam, i do zobaczenia.

318 gram szczęścia

Poniedziałek, 27 sierpnia 2007 · Komentarze(4)
Kategoria Sprzęt
Udało mi się kupić siodełko! Swojego czasu umyśliłem sobie, że kolejnym siodełkiem jakie kupię będzie WTB Rocket V, lub Tioga Mc Groove, jednak bliższe mi było to pierwsze – szczególnie, że cieszy się ono dobrą opinią na mtbr.com. Dodatkowo, Trance na którym miałem okazję przejechać się na urlopie w Szczyrku miał to siodełko i bardzo przypadło mi do gustu. Tak więc decyzja zapadła. Będzie WTB. I od razu zaczęły się problemy. Tego siodełka nigdzie nie ma! Tzn. jeden ze sklepów internetowych ma je w swojej ofercie, ale cena jest zdecydowanie zbyt kosmiczna jak na mnie. W sumie trzy dni zajęła mi operacja kupowania siodełka. Dwa pierwsze były bezowocnym poszukiwaniem, aż w końcu wpadłem na pewien pomysł i napisałem maila, do sklepu Twomark w Chorzowie, z propozycją – kupię siodełko w zbliżonej cenie (Twomark miał te siodełka na stronie oznaczone jako dostępne, niestety były dostępne tylko wirtualnie) i sklep zamieni to co kupiłem na to co chcę w jakimś rowerze. Przystali na to! W środę wracałem już do domu z nowiutkim siodełkiem, ściągniętym z Norco za 5 kawałków…

Suche fakty:
Model: WTB Rocket V OEM (odpowiednik Race, jednak z wyglądu przypomina model Team)
Kształt zbliżony do litery V, podłużne rozszerzające się zagłębienie od środka do końca siodełka (Love Channel), na nosie od spodu wycięty jest otwór w plastiku aby zmniejszyć nacisk (Comfort Zone).
Pokrycie: Syntetyczne
Pręty: Cr-Mo
Wymiary: 130×260
Waga: 318 g (producent dla modelu Race podaje 315 g)
Wysoki współczynnik czadu ;-)