NR#2

Sobota, 29 października 2011 · Komentarze(0)
Hah, jest trzecia w nocy a ja piszę relację na bikestatsa :D No, ale można by rzec, że tyle co wróciłem - niecałą godzinę temu. Dziś wyszło więcej ciut niż ostatnio - całe 16 km. Miało być jeszcze więcej, ale główne światło odmówiło współpracy - znaczy baterie padły.

Warun przyzwoity, ciepło, mgły jedynie w okolicy strumyków. Tak to można jeździć. Na powietrzu łącznie około trzech godzin, z czego samej jazdy godzina i 10 minut. Do kompletu powiem, że średnia wyszła 14, a maksymalną wykręciłem na zjeździe ul. Katowicką w stronę domu - 53 km/h z malutkim groszem. Krosiarz się ze mnie zrobił, od ET w Krynicy na kierze po prawej od mostka licznik siedzi :)

No, dość biadolenia, zapraszam na foty:


Pierwszy większy podjazd. Zdjęcie aż zrobiłem, bo zanim zdrowy rozsądek się odezwał, oczy stwierdziły: "Śnieg?!"


To już na górze. Aparat znów Katarzyny, muszę CHDK na nim zainstalować, więcej się z niego wyciśnie.


Cieszyn, osiedle Podgórze bodajże.




Te trzy światełka na krzyż to chyba Ustroń :)


Podczas robienia tego zdjęcia przejechał obok mnie pierwszy od X czasu samochód. Za chwilę zatrzymał się, wrzucił wsteczny, podjechał i zaczął się rozglądać. Trochę zdębiałem, bo sytuacja mało ciekawa. Okazało się, że gość zobaczył rower w lusterku (miałem włączone lampki) i podjechał zapytać czy coś się nie stało. Sympatycznie :)


To już kawałek dalej, ul. Słowicza. Transformator jaki jest, każdy widzi.


Aby nie wyjechać zbyt szybko w centrum odbijam w bok. Trafiam na kościół...


...i cmentarz. W nocy bardzo ciekawe miejsce :)


W końcu docieram nad drogę S1 Bielsko - Cieszyn. Długo tam stoję, bo jak na złość nic nie chce jechać. Może dlatego, że już po pierwszej było?


Przy fotce drugiej strony jeszcze gorzej. Cały jeden tir przejechał.


Tablice. Niezłe miejsce na zdjęcia jest na terenie stadniny koni, ale cykałem na szybko, bo nie chciało mi się roweru przerzucać przez barierki i został na widoku. Może kolejnym razem.


Katowicka. Miałem tylko przeciąć i śmignąć jeszcze na Kopce, niestety, zanim do Katowickiej dojechałem zabrakło prądu. A z taką lampką na kierownicy, w której baterie siedzą "nie wiem ile, ale na pewno długo" w teren się nie mam ochoty pchać :)

Pozdrawiam i do następnego :)

NR#1

Niedziela, 23 października 2011 · Komentarze(6)
Co wierniejsi czytelnicy pamiętają (a ci dociekliwi pewnie znaleźli), że dawno dawno temu wpisy zaczynałem od zdjęcia przedstawiającego zegarek. Ten też będzie taki :)

No to lecimy:


Zaczynam, że tak powiem, dość późno. Ale ochota na rower wielka.


Rzut okiem za okno - "łoooo, jest klimat". Dziesięć minut później już na siodełku. Rześko.


Jazda była od razu testem nowej lampy, niestety we mgle, więc test mało miarodajny. Lampa docelowo ma być na głowie, tym razem jednak na kierownicy - przy takiej mgle i lampce na kasku widziałbym tylko białą ścianę. Ogólne wrażenia niezłe, trochę tych lumenów jednak jest. Porównując z lampką authora, którą miałem do tej pory... no cóż, do teraz błądziłem po omacku ;)


Wbijam w teren, zamiast widoków mam niestety całkowitą ciemność i... siatkę z tabliczkami "Teren budowy". Słyszałem że mieli tor MX przerabiać, ale to już? Muszę się wybrać tam za dnia. Wylatuję w totalnym lesie, ogarniam kilka ścianek i w końcu cudem znajduję ścieżkę która wyprowadza mnie z powrotem do cywilizacji. Aż się pić zachciało. W butelce nie to co myślicie, po prostu nie miałem małej plastikowej :)


Pomału jadę w stronę domu, cykając po drodze co ciekawsze miejsca.


Uwielbiam takie klimaty! Prawie jak Fallout ;)


Mgła nie ustępuje.


To już KRAFT, gdzie robią wasze ulubione Prince Polo, znak że do domu jeszcze kilkaset metrów... Zdjęcie z samochodem trochę fuksem, liczba aut w ruchu które widziałem zmieściła by się na palcach jednej ręki...


Po drodze zaglądam na Kaufland, aby skoczyć z 30 cm krawężnika (fajne miejsce na test zawieszenia). Zajeżdżam, a tam... leży sobie wózek. To trzeba było uwiecznić :)


Jeszcze tylko rondo i wbijam do chaty. Wyszło wszystkiego około dwóch godzin, w tym niecała godzina samej jazdy :)

Pozdrawiam i do następnego :)

Wakacje 2011

Sobota, 8 października 2011 · Komentarze(3)
Kategoria Blog, Fotografia
Tym razem wpis absolutnie nierowerowy. Jako, że za oknem nieciekawie a i temperatury ostatnio nie nastrajają pozytywnie, poniżej kilka widoczków wybranych spośród tego co zaserwowało Kasi i mnie nasze polskie morze, w dniach 23.09 - 08.10 :) Zapraszam do galerii:


Pierwszy dzień i pierwszy zachód słońca. Mieliśmy oglądać codziennie, skończyło się na dwóch.


Zachody są bez dwóch zdań piękne, jednak do bólu przewidywalne.


Ponadto brak jakichkolwiek elementów terenowych powoduje, że w kadrze panuje tylko feeria barw, niebezpiecznie dążąca w stronę kiczu. No ileż można :)


Lepiej pocykać równie kiczowate "pocztówki znad morza" robione w pełnym słońcu ;)


Za dnia przynajmniej jakieś ptaki się trafią, lub inne nieprzewidywalne elementy.


No dobra, bywało że się nie trafiały ;)


O, to był nieprzewidywalny element. Tyle dobrze, że nie element marginesu społecznego. Proszę państwa, Morze Bałtyckie, 1 października 2011. Na zdjęciu moja skromna persona (tak, to ten w gaciach w różowe kwiatki).


Niestety już kilka dni później róże trzeba było zmienić na moro, i do tego dołożyć kurtkę. Skończyło się lato, zaczęła się jesień.


Jedyny podczas wyjazdu wypad do Wolińskiego Parku Narodowego, ciut szkoda teraz, bo tereny rewelacyjne. Zarówno pod buty, jak i (tym bardziej) pod koła roweru - i to mtb. Lokalesi, wolno tam śmigać po parku?


Tak, zlało nas i to solidnie.


Dzień po sztormie i na plaży pełno nowych patyków :) Kto wie skąd przypłynął. Może to fragment jakiegoś zagubionego galeonu? :D


W okolicach 0 m n. p. m. płasko i nudnawo, więc niebo nadrabia zaległości.


Duże fale uformowały nawet taki mini klif, miało toto wysokość gdzieś do kolan :)


Przedostatni i ostatni dzień już brzydsze. Morze żegna nas za to tęczą.


Potem kilka godzin w aucie i Vítáme Vás v Těšíně :)


Wakacje mega luzackie, wypoczynek pełną gębą. Szczęście mieliśmy niesamowite, urlop rezerwowany był początkiem marca, po drodze zdążyliśmy zapomnieć w jakim pensjonacie mamy pokój (sic!), a jak przyjechaliśmy to z całych dwóch tygodni połowa nadawała się do leżenia na plaży, kilka dni było wręcz gorących - można było się spokojnie kąpać w morzu. Padało tylko przez jedno popołudnie. Dodatkowo termin wczasów pozwolił uniknąć tłumów rozwrzeszczanych dzieciaków i ich otumanionych słońcem rodziców na plaży. Cisza, spokój, żyć nie umierać :)

Enduro Trophy Krynica

Sobota, 17 września 2011 · Komentarze(2)
Oj, ale narobiłem sobie zaległości. Z ponad miesięcznym opóźnieniem wrzucam zdjęcia z ET w Krynicy. To było 17 września, już niemal nie pamiętam co się tam działo ;)


OS1 - podjazd. Na fotce zwycięzca kategorii podjazdowej, forumowy Jerzy_MTB.


Znów podjazd, tym razem na fotce mój cieszyński znajomy - Szuwar.


Koniec podjazdu, Szczavik wpada w ręce Harrego, który z gracją kasjerki z dwudziestoletnim stażem pracy sczytuje kod kreskowy z numeru startowego :)


OS2, trasa zjazdowa z Wierchomli, zdecydowanie najlepszy odcinek na całej trasie. Od samego początku do samego końca :)


Odcinek oferował najróżniejsze przeszkody, w znakomitej części sztuczne. Pure flow.


Wito pojechał po bandzie i załapał się na ostre zdjęcie :)


Nawet rockgarden na trasie był sztucznie ułożony, Beskid Sądecki oferuje z reguły o wiele gładsze nawierzchnie.


Korzenie wzbogacone poprzecznymi uskokami z całych drzew.


Końcówka to dość stromy szuter z wielkimi koleinami wypłukanymi przez wodę, wielu kończyło właśnie tak.


Ścianka na OS4, pomyliłem drogi i nie trafiłem w ogóle na start tego odcinka, przez co dostałem DNF do tabelki. Wbiłem się na trasę paręset metrów niżej, więc foty na szczęście są :) Natomiast OS3 jakoś mi przepłynął, nie było spektakularnych miejsc na foty na nim. Ale był fajny, uwierzcie na słowo :)


OS4 i o ile dobrze pamiętam Diabelski Kamień, bardzo fajne miejsce.


Ciśnie Nemo...


...dalej Lama... Kupił znów fulla, tym razem bardziej XC. Ale pomimo pierwszego startu w ET i roku przerwy od roweru objechał niejednego. Spragniony chłopak jazdy ;)


Za kamieniami odcinek czwarty zmieniał się w stromą ścianę ze zdradliwymi zakrętami i rowami. Dzień przed zawodami ktoś się nieźle potrzaskał na tym szlaku.


A to już ścianka na OS5 i... man, you're doing it wrong! Poleciał centralnie na pysk, pozbierał się szybciej niż upadał i pognał dalej.


Paweł ZZZ idealnie wpasował się w linię zjazdu.


Szuwar nie mógł się zdecydować jak jechać i skoczył ładne 1.5 metra w dół. Ustał i pojechał dalej. Ja tam miałem biedę zejść...


A na koniec jeszcze Siokim, który jak zwykle zostawił za sobą tylko latające kamienie.

Generalnie - edycja łatwa, bardziej kondycyjna niż techniczna. Czy będę za nią tęsknił jeśli ORGi nie zdecydują się na powtórkę? Nie wiem, a jeśli tak, to dlatego, że tamtejsze rejony są genialne do jazdy na rowerze all-mountain. Nie za trudne, nie za łatwe. Nie ma olbrzymich ilości kamieni, grzbiety falują łagodnie - najdłuższy wypych trwał 30 minut - a to tylko dlatego, że nie chcieliśmy nadkładać drogi i podjeżdżać godzinę - więc wybraliśmy mocno stromy, ale prowadzący w linii prostej do celu szlak. Poza tym wszystko dało się podjechać.

Jeśli więc nie będzie tam ET... to i tak warto się tam wybrać. Mimo, że z moich rejonów to ponad 200 km w jedną stronę.

Pozdrawiam i do następnego :)

Enduro Trophy Brenna - 20.08.2011

Wtorek, 23 sierpnia 2011 · Komentarze(7)
Będę szczery - tyle co napisałem oficjalną relację, która pojawiać się będzie w necie. Nie chce mi się pisać kolejnej :) Jak ktoś będzie chciał poszukać szczegółów trasy - znajdzie. Ja tymczasem zapraszam do zdjęć, których jest dość sporo. Może w opisach fotek trochę się odblokuję - bo nawet nie wiem od czego by tu zacząć...


Baza zawodów jak zwykle, w Hotelu Kotarz. Dobre miejsce, blisko centrum miasta, blisko startu i mety i chyba nas tam lubią. Rano niewielka obsuwa ze względu na rejestrujących się w ostatniej chwili.


Dojazdówka do pierwszego OS. Dwa lata temu, kiedy zaczynałem przygodę z ET szła nieco inaczej chyba. Teraz była krótsza i stromsza, czego skutek widoczny jest na zdjęciu. Skutkiem ubocznym takiego poprowadzenia trasy był fakt, że na starcie podjazdu można było zameldować się dość szybko :)


To już podjazd właściwy. Nieco dłuższy niż w edycjach minionych, jednak zbyt krótki by nazwać go inaczej niż sprint. Do podjazdu w Bielsku może się schować. Może ORGi wydepczą do przyszłego toku jakąś ścieżkę w górę?


Miałem przyjemność fotografować czołówkę. Tylko na dwóch pierwszych odcinkach, potem sytuacja wróciła do normy :) Tutaj: Tomek Dębiec przy pracy.


Dawniej, ten fragment był już dojazdówką. W tym roku wypluwaliśmy tu resztki płuc. No, ci co się spinali to wypluwali ;)


OS2 - czyli kultowy już Harcerz. Znacznie prostszy niż w roku ubiegłym, przynajmniej tak mi się wydawało. Czyżby skil się poprawił? Na fotce stały bywalec podium - Marcin Motyka (w lajkrze pomyka)...


Koleżanka po fachu (czyli bikestatsowiczka) - Czarna Mamba. Nieźle jej poszło :) Ma zadatki na "bycie enduro" :D Tylko ten makaron z kukurydzą...


Rów z rzeczką wzbudzał skrajne emocje - od niewypowiedzianej złości...


...po chęć przytulenia się do Matki Ziemi :D Wyglądało to groźnie, rower sekundę później śmignął gdzieś w dół w kamloty. Jak ktoś nie wierzy plastikowi niech uwierzy - sprzęt (Ibis Mojo HD) wyszedł bez szwanku, jedynie kierownica przekręciła się na mostku (nie była słabo dokręcona - we dwójkę nie daliśmy rady jej poprawić, trza było popuścić śruby).


Odcinek trzeci - trawers. Tutaj pozwolę sobie zacytować Harrego: "my NIE jeździmy szutrówką. Nasze trasy to chaszcze, zarośla, największe dziadostwo!"


Michu z moją byłą. Prowadzi, bo jej oczko poleciało. Znaczy się Ardent nie wytrzymał starcia z brutalną beskidzką rzeczywistością.


W dalszym ciągu trawers. Ciężki ten odcinek był, nie ma co. Ale im dalej od zawodów tym bardziej mam ochotę tam wrócić :) W tej wąskiej na koło błotnistej na maksa ścieżce był olbrzymi potencjał.


Kolega bez numerka to Marusia z BS. Zajrzyjcie do niego, porobił świetne foty. Na trawersie walczył dzielnie, jednak oponki 1.9 o fakturze pilnika do metalu nie pomagały mu zbyt wiele.


To już OS4 - kolejny rewelacyjny zjazd. W sumie, można by powiedzieć, że każdy zjazd w Brennej jest bardzo wyrazisty. Czarna Góra jest ciężka, Bielsko jest szybkie (prócz wyrazistych agrafek na Gaikach). W Brennej każdy zjazd oferuje inne atrakcje.


2/3 czwartego zjazdu to single. Miejscami takie właśnie sielankowe.


Gładka nawierzchnia, raczej łagodne zakręty...


I za chwilę wjazd w rzeczkę :) Kilkaset metrów solidnej dawki hardkoru.


Ostatni odcinek w Brennej, to zjazd z Horzelicy, czyli szuter :)


Może trochę przesada, szuter jest tylko przez połowę trasy. Potem kawałek singla, trochę stoku narciarskiego i takie właśnie kamienie jak na focie.


Zbyt wolna jazda - i miota człowiekiem jak swetrem w pralce. Łatwo wtedy o błąd. Lepiej się skupić i przejechać to szybko.


Wreszcie dekoracja - na początek dziewczyny. 3 miejsce - Beata, 2 - Kika, 1 - Mamba. Mamy taką tradycję, że Kondi...


...podrzuca każdą panią z podium do góry. Na pierwszy ogień miejsce pierwsze ;)


Faceci, klasyfikacja zjazdowa. Powiew świeżości wniósł tu Kuba Jonkisz, który bez pardonu wepchał się na drugie miejsce w zjazdach...


...oraz pierwsze (ex aequo z Brianem) w generalce. Drugi był Tomek Dębiec, trzeci Marcin Motyka - niestety musiał zmywać się tuż po zawodach, nie został nawet na wręczanie nagród.


Po dekoracji losowanie gadżetów od sponsorów (kask Urge wylosowałem :D), po czym spadam do domu. Przyjechała po mnie Kasia, gdyby nie ona... nie wiem jakbym after przeżył, w zeszłym roku było cięęęężko :D

Pozdrawiam i do następnego. Krynica już za 3 tygodnie :D

Żywiecka dwu i pół dniówka

Piątek, 12 sierpnia 2011 · Komentarze(8)
Prolog

Krótki acz treściwy. Szybkie pakowanie, poprawki przy rowerze, dojazd PKP do Katowic, skąd już samochodem (dzięki Tato! :) ) do Jaworzna. Tam przykręcenie nowego dampera, piwko i spać. O 3.00 świder budzika w ucho, śniadanko i w drogę. Mniej więcej o 6.00 jesteśmy już na przełęczy, gdzie zaczynamy...

Etap 1: Z rzadka uczęszczany szczyt

Ponad 700 metrów w pionie boli. Musi boleć. W szczególności, że większość pokonujemy z buta.


Lecimy do góry. Pchanie na zmianę z noszeniem roweru. Cisza, spokój, las. Zero widoków póki co.


Na niecałych 1400 m n. p. m. zaczynają się widoki. Zaczyna się też możliwość jazdy, choć nadal mocno ograniczona. W związku z widokami i przerwami na zdjęcia tempo utrzymujemy raczej piesze :)


Pogoda, wbrew wszelkim zapowiedziom dopisuje. Widoczność mogła by być lepsza, ale już trudno.


Z tego cypelka fotografujemy góry. Spędzamy tu kilka minut i ruszamy w dalszą drogę.


Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. Mgły pomału idą do góry, temperatura także - nie pomaga to w dalekosiężnych obserwacjach.


Na północ i północny zachód nieco lepiej, ale te widoki wydają się obecnie takie powszednie ;)


Po jakimś czasie osiągamy kolejny cypelek, z którego świetnie widać poprzedni cypelek :)


Atakujemy przedostatni szczyt na drodze do zwycięstwa. Da się jechać!


Na samą górę nie podjadę, nie da rady :)


Rower na plecy i jazda.


Nemo znęca się jeszcze na dole nad widokami.


Jednak czas leci nieubłaganie, a trasy od robienia zdjęć nie ubywa. W końcu zbiera się i też atakuje skały.


W końcu u góry! Ponad 1.7 km nad poziomem morza. Chmury się nieco rozjechały i można było dopatrzeć się zębów Tatr. Bez rewelacji jednak.

Na górze dłuższa przerwa, śniadanko itp. W końcu zbrojenie się, podczas którego wychodzi na jaw, że ochraniacze Nema dzielnie spisują się... w bagażniku samochodu. Life is brutal. Rzucamy jeszcze okiem na to co nas czeka:


Wygląda to nieźle.


Nawet bardzo nieźle :)


Wszystkie podobne, ale nie wiadomo na co się zdecydować :)

W końcu atakujemy. Atak szybciej się kończy niż zaczyna, zjazd z tej kupy kamieni jest niemożliwy dla zwykłych śmiertelników.


W końcu da się jechać. Wyglądało nieźle, rewelacji pod kołami jednak nie ma. Kupa kamieni, regularne dup-dup-dup-dup...


Niżej nieco lepiej, przynajmniej jest trochę miejsca obok kamiennego chodnika. Pod prawym łokciem nawet bardzo dużo miejsca...


Docieramy na przełęcz. Widok za plecami robi wrażenie. Duma rozpiera. Przed nami jednak kolejne pchanie...

Fota powyżej była ostatnią z mojego aparatu w pierwszym dniu. Zjazd z kolejnego szczytu okazał się równie rewelacyjny co nielegalny - aż żal było się zatrzymywać. Potem zegarek nagle przyspieszył i nie było za wiele czasu na robienie zdjęć. Do tego nachodził mnie kryzys za kryzysem i zwyczajnie nie miałem ochoty zastanawiać się nad kadrami. W końcu, przy ostatnich promieniach Słońca wdrapaliśmy się na Halę Miziową, gdzie w drogim jak diabli schronisku zostajemy na nocleg. Mam ochotę strzelić wszystkim i się wycofać, jednak ostateczną decyzję zostawiam na rano...


Etap 2: Singiel

Rano jest nieźle :) Robi się jeszcze lepiej, gdy okazuje się, że zestaw śniadaniowy kosztujący 15 zł (+2 zł dodatkowy chleb) zapewnia solidną wyżerkę rano i kanapki na cały dzień jazdy. Decyzję o wycofaniu przekładam na Trzy Kopce.


Poranek jest piękny. Około godziny 9.30 wypełzamy na trasę. Implikuje to dość dramatyczne wydarzenia, ale nie uprzedzajmy faktów :)


Pierwsze metry informują mnie o dwóch rzeczach. Po pierwsze - ała! Jak ja mam usiąść? Po drugie - rower przez noc nie ozdrowiał i zaciąga łańcuch co kilka obrotów korbą. Pisałem już, że było pełno błota? Metodami polowymi czyszczę napęd - na szczęście większość błota wyschła i się wykrusza. Po smarowaniu można jechać.


Jedziemy więc. Trochę pod górę, potem nieźle w dół. Droga wbija się ładnie w ścianę widoczną na zdjęciu - gdzieś tam, podczas jazdy w przeciwnym kierunku powstała fota która wygrała swojego czasu w bikeBoardzie. Zegarek jeszcze gdzieś leży :)


Szlak jest, jak na żywieckie standardy, mocno kamienisty, jednak naginamy mocno.


Może nawet za mocno - drugi raz podczas wyprawy łapię kapcia. Pompkę ma Nemo. Dobrą, ale małą. Nie wiem czy bardziej ręce bolały mnie od zjazdu czy od machania tym ustrojstwem ;)

Za Trzema Kopcami podejmuję decyzję by jechać dalej. Rozgrzałem się i zrobiło się naprawdę nieźle :) Dalsza część trasy tego dnia pokrywała się z dniem drugim poprzedniej wyprawy, więc fot teraz dość mało. Po za tym wena na zdjęcia nie raczyła się w nocy pojawić.


Gdzieś po drodze Nemo wbija się między kładki umożliwiające pokonanie suchą stopą wiecznych kałuż i robi swojemu rowerowi kuku. Najciekawsze jest to, że hamulec nadal działa! Nabrałem podejrzeń, że eliksirem pobudzającym Elixiry do działania jest zwykła linka sprytnie i dla niepoznaki ukryta w przewodzie hydraulicznym ;)


Single ciągną się niemiłosiernie. Mam nadzieję, że pokonam kiedyś tę trasę w przeciwnym kierunku - będzie kilka solidnych wypychów i poezja w dół, teraz mamy mozolne kręcenie i ścianki. Wszystko doprawione błotem.


Nemo na jednej ze ścianek. Kolejna była jeszcze gorsza. O ile w zeszłym roku można było próbować coś powalczyć, tak teraz woda zrobiła swoje i oprócz uskoków na korzeniach pojawiły się głębokie rynny. Grzecznie sprowadzamy.


To już rezerwat Oszast, a dokładniej ścieżka edukacyjna trawersująca szczyt. Dzięki niej przeklinamy tylko przez 600 metrów pionowej ściany ulepionej z gliny. Ściana jest o tyle nieprzyjemna, że ciężko na niej zrobić przerwę - po chwili od zatrzymania grunt pod nogami zaczyna pomału zjeżdżać.


Końcówka ścieżki. Potem znów błotne single. Dużo singli i jeszcze więcej błota.

Gdzieś po drodze robi się ciemno. Dzicz absolutna, więc zaczynamy głośno rozmawiać, w szczególności, że śladów zwierzyny mijaliśmy po drodze wystarczająco dużo. Przełęcz Przysłop, która była wyzwaniem za dnia pokonujemy w egipskich ciemnościach, niecałe 500m zabiera nam chyba z pół godziny. Gdy wreszcie docieramy na dół... zaczyna padać. Przed nami dwa kilometry żółtego szlaku na Halę Rycerzową. Ostatnie metry to regularna ulewa, przy której musimy wspinać się po stromych ściankach poprzecinanych korzeniami - nie muszę chyba dodawać, że aktualnie płyną tędy rwące strumienie? Po drodze ujeżdżają mi nogi i wpadam w jakieś krzaki, na mnie leci rower. Wszystko mokre, śliskie, zimne, mam wrażenie, że się nie wydostanę. W oddali przebijają się przez ścianę wody światła bacówki, niczym wizja raju w narkotycznym śnie... Ostatni posiłek jadłem 8 godzin wcześniej, w takich okolicznościach noszenie blisko 15 kg roweru jest czynnością dość wymagającą.

Schronisko muszę pochwalić. Wpakowaliśmy się tam około 22.00 (raczej po niż przed), a chłopaki zaczęli uwijać się jak w ukropie. Dostaliśmy nawet żurek (kuchnia teoretycznie czynna do 20.00), a herbaty z cytryną i sokiem malinowym nie zapomnę chyba do końca życia.

W nocy trochę atrakcji typu dreszcze, budzę się ostatecznie około 5.00 aby stwierdzić, że wieczorem zasnąłem zanim zdążyłem przykryć się kocem ;) Półtorej godziny później budzi mnie Nemo, by jechać dalej. Jednak ja jestem już zdecydowany - zjeżdżam do domu.


Etap 3: Odpoczynek

Nie spiesząc się już nigdzie konsumuję śniadanie w postaci jajecznicy. Na koniec dobieram jeszcze drugą herbatę. W głowie klaruje się już plan powrotu - zamiast jechać czerwonym szlakiem do Rycerki, wybieram prostszy wariant - 5 km czarnego szlaku i potem łagodnie opadający asfalt. W sam raz by odpocząć - w kolejny dzień nie mam już wolnego, a szef nie patrzy przychylnym okiem na spanie w pracy ;)


Na zewnątrz zaskakująco ciepło. Kilka fotek i ruszam w drogę. Tutaj tonąca we mgle Wielka Rycerzowa.


Hala Rycerzowa, z charakterystycznym krzyżem...


Bacówka gdzie spaliśmy. Świetne miejsce. Jedynie sanitariaty nieco kuleją (ale gorsze już też widziałem) ;)


Początek mojego szlaku. Zaczynam tracić wysokość.


Szlaku absolutnie nie polecam, kamienista, bardziej lub mniej stroma droga. Wieje nudą, bije po rękach, widoków zero. Wybrałem go tylko ze względu na długość - a w zasadzie krótkość :)


Po drodze myję pobieżnie rower w rzece i kulam się do Rajczy. Tam kręcę się trochę, zjadam całkiem niezłego, jak na wymagania mojego wygłodzonego żołądka, gyrosa i pakuję w pociąg. Za 3 godzinki jestem już w Cieszynie :)

Podsumowując - bardzo udana wycieczka. Trochę szkoda, że odpuściłem ostatni dzień (Nemo dociągnął do Zwardonia na 14.00) ale z drugiej strony - pewnie bym spowalniał, nie zdążylibyśmy na pociąg. W domu wylądowałbym wykończony około 20.00 a na drugi dzień do roboty... Odpuszczając wróciłem zadowolony z wypadu i wypoczęty :)

Liczby: łącznie, moja trasa miała 87 km, z czego 70 to czysty teren. Ostatnie 17 km asfaltem było tylko i wyłącznie w dół :) Przewyższenia nastukałem około 3250m (liczone z mapy). Zdjęć bardzo mało - około setki. Wszystko to zajęło około 30 godzin spędzonych na, obok a nawet i pod rowerem. Niezła wyrypa.

Generalnie - rewelacja :)

Singlowo

Poniedziałek, 27 czerwca 2011 · Komentarze(6)
Single w Śląskim, to brzmi jak kiepski żart. A jednak. Pamiętam, jak kilka lat wstecz znaleźliśmy z Kasią dziwny singiel po czeskiej stronie, w okolicach Nydka. Postanowiłem poszukać go po raz drugi, tym razem jednak jadąc od drugiej strony. Mimochodem okazało się, że zjazd z Wielkiej Czantorii na czeską stronę to rewelacyjna, mocno opadająca wąska ścieżka zmiksowana ze stokówką. Trzeba tylko przebrnąć kilkaset metrów szutrówki i zaczyna się prawie-raj...

Trochę fot:


Zaczynam późno, bo w okolicach 12.30. Śmigam ostro asfaltem w stronę Tułu, pierwszy postój robię po przejechaniu 1/4 trasy, za Dzięgielowem.


Następnie czarnym szlakiem pieszym na Tuł, podjeżdżam wszystko prócz ostatnich schodów z korzeni - miejsce jest mocno zacienione a ziemia gliniasta - rzadko kiedy jest tam jako taka przyczepność. Nie pamiętam by udało mi się podjechać to kiedykolwiek w całości.


Pogoda średnia na jeża, zaczyna trochę kropić. Mało co, a przede mną las, więc stwierdzam, że w lesie będzie mniej padać.


Szutru na Czantorię nie znalazłem do tej pory, ale w gruncie rzeczy 30 minut pchania czy 40 minut jazdy - żadna różnica. Wypych czarnym szlakiem idzie mi całkiem sprawnie, więc nie narzekam. W lesie faktycznie mniej pada :)


W końcu docieram na szczyt, na Wielką Czantorię strzał z łuku, do tego 90% w siodle.


Po drodze niezłe, jak na kiepską pogodę, widoki. Przestaje padać.


Docieram na szczyt, gdzie okazuje się, że mapa została w domu :) Oglądam więc tablicę z mapą i okazuje się, że niepotrzebnie pchałem się na samą górę. Obniżam siodło, zakładam ochraniacze i atakuję czeski szlak oznaczony czerwonymi trójkącikami.


Szlak doprowadza mnie do czerwonego pieszego, który jest wprost rewelacyjny. Polecam każdemu. Singiel na zmianę z łagodną stokówką, ale taką z gatunku naturalnych a nie zwózkowych. Drogi zwózkowe przecina się jedynie w dwóch czy trzech miejscach. Ważne jest, by kierować się biało-czerwonymi kreseczkami, żółto-czerwone to szlak rowerowy, nudny jak flaki z olejem. A na zdjęciu powyżej wspomniany na początku dziwny singiel na czerwonym szlaku. Ogrodzony z dwóch stron :)


Co jest po polskiej stronie - nie wiem, po czeskiej jest natomiast hodowla zwierzyny. Musicie uwierzyć - stały tuż przy ogrodzeniu, jednak cykanie tylnego Hope'a + moja straszna gęba robią swoje. Szkoda że nie mam dłuższego obiektywu.


Na koniec gubię czerwony szlak, ale wracam 1.5km szutrem pod górkę i znajduje skrzyżowanie. I dobrze, bo czeka mnie blisko 20 minut kręcenia fajnym zarośniętym singlem trawersującym kilka małych górek (Babi hora, Jahodna).


Niestety, po wylocie na asfalt nie znajduję szlaku rowerowego i zamiast rolniczych krajobrazów Lesznej pcham się przez śmierdzący industrial Trzyńca.


Na szczęście kawałek za Trzyńcem odbijam z głównej drogi na... singiel prowadzący wałem przeciwpowodziowym Olzy do samego Cieszyna. Całkiem nieźle z tymi singlami jednak jest ;)

Na mapie to wyszło tak: http://www.cykloserver.cz/f/37aa055422/

Pozdrawiam i do następnego :)

Dzień Chemika

Sobota, 18 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Pamiętaj chemiku młody, wlewaj zawsze kwas do wody. Jakoś tak to szło. 18 czerwca młodzi i starsi chemicy, wraz z dziećmi/żonami/kochankami/osobami towarzyszącymi (właściwe podkreślić), ruszyli na coroczny rajd rowerowy, organizowany właśnie z okazji Dnia Chemika. Kwasów żadnych nie było, wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi zasadami, a było tak, jak obrazują to poniższe zdjęcia i podpisy (podpisy moje, więc rzeczywistość może być nieco skrzywiona ;) )


Lets get this party started. Zaczęło się bidnie, ale po kwadransie akademickim od planowej godziny startu zebrała się całkiem spora grupka zroweryzowanych chemików i niechemików. Ruszyła do przodu policja, za policją ruszyliśmy się i my.


Trasa była bardzo niewymagająca, ze względu na sporą ilość dzieci. Niemniej organizatorom należy się medal z ziemniaka (jak mawiała moja babcia) - każde, nawet najmniejsze dziecko dało radę i momentami miało z tej jazdy mnóstwo frajdy.


Momento. Najmniejsze jechały w fotelikach, więc dawać radę musieli rodzice. Ale te większe dzieci, jak na przykład Fajansik (intensywna kamizelka) dawały radę same i frajdę miały.


A nie mówiłem? Podczas szamania kiełbasek na końcu wycieczki dały się słyszeć głosy aby powrót był tą samą drogą, ze względu na strumienie - dzieciakom się to naprawdę podobało. Na fotce mała specjalistka pokonuję rzekę pełnym pędem. Ale niech waszą uwagę zwróci loża szyderców u góry. Obstawiają czy wyglebi? ;)


To już końcówka, wg orgów ostatni podjazd, 500m do celu. Strzeliłem, że za nim będzie jeszcze rząd ścianek (orgów znam ;) ) i nie pomyliłem się za bardzo. Jedna ścianka się znalazła :)


Znów dzieciak ze Snoopym, w dzieciństwie miałem taki sam rowerek :) Tylko kolor miał jakiś weselszy. Z tyłu moja lepsza połowa, interesujące tło sponsorują czeskie Beskidy.


Tylną straż pełni Andrzej, nad głową czarne chmury, ale jako że organizacja była na poziomie gromy mu się na głowę nie posypały :)


Słabsi ciałem mogli zawsze liczyć na pomoc najbliższych :) Na tym podjeździe rozegrała się też zabawna scenka, kiedy kolega poprosił kolegę (obaj pchali rowery) o zrobienie mu foty - "tylko poczekaj aż zacznę jechać, to ma wyglądać naturalnie" :)


Po spożyciu i zapiciu (spożyciu kiełbasy i zapiciu jej herbatą oczywiście) odłączamy się z Kasią od grupy i ruszamy w swoją stronę. Padło na Tuł. Tu jego dalsze okolice.


A tu bliższe, łąka po lewej to zbocze tej górki. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy knajpie na Tule (nieczynna była) i spadamy w stronę domu.


Znajoma stodoła - znak że do chaty jeszcze z 15 minut spokojnego kręcenia.

Uff, to była ostatnia zległa wycieczka, na dniach wrzucę już aktualną - z ostatniej niedzieli. Pozdrawiam i do następnego :)

ENDURO TROPHY Bielsko-Biała

Sobota, 11 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Znów wrzucam oficjalną relkę, ale nie mam czasu pisać nic od siebie... Oprócz ET mam jeszcze jeden zaległy wypad, a jutro jadę gdzieś i znów dojdzie coś do kolejki... ech ;) Zaczyn pod niniejszy tekst dał Harry, ja tylko dosypałem mąki, dolałem wody, jaj nie dawałem bo to poważna impreza jest ;), dodałem kilka fotek (wszystkie mojego autorstwa tym razem), zagniotłem, ułożyłem na blasze i takie coś mi wyrosło:

Za nami druga w tym sezonie impreza z cyklu Enduro Trophy. Beskid Mały przywitał zawodników piękną, słoneczną pogodą oraz bardzo wymagającą trasą. Żądni emocji zawodnicy przybyli w sile ponad 100 osób i około godziny 9.00 wyruszyli spod Gminnego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Wilkowicach w kierunku startu pierwszego odcinka specjalnego - podjazdu.

Podjazd dał wszystkim mocno w kość i doskonale pokazał charakter gór, z którymi przyszło się mierzyć. Były wąskie ścieżki, szerokie drogi, troszkę korzeni, sporo luźnych kamieni i kilka stromizn udowadniających, że bez pchania roweru wysokości się w Beskidzie Małym nie zdobędzie. Doskonałym uzupełnieniem podjazdu był trawers – początek to łagodnie falująca droga szutrowa, natomiast druga część to stromy, kamienisty zjazd wymagający skupienia i... większej ilości powietrza w kołach. To tutaj padają pierwsze snejki, a na mecie odcinka bezustannie rozchodzi się zapach przypalonych tarcz i klocków hamulcowych.











Końcówka drugiego odcinka to dopiero początek emocji, ponieważ przed zawodnikami teraz trzy typowo zjazdowe OS'y, z których każdy miał swoja specyfikę i wymagał wzniesienia się na wyżyny swoich umiejętności technicznej jazdy czy panowania nad rowerem przy dużych prędkościach. Na początek agrafki z Gaików, seria ciasnych zakrętów pokonała niejednego, a ze względu na spore nastromienie, spotkania z matką ziemią były tu szczególnie widowiskowe. Kolejny zjazd to flow w czystej postaci. Długie fragmenty single tracka, korzenie, kamienie, ciasne zakręty między drzewami – to wszystko atrakcje tego odcinka. Oczywiście nie obyło się tu bez kilku wywrotek czy kapci...









Na szczęście pomiędzy Odcinkami Specjalnymi są tzw. dojazdówki, gdzie z pełnym spokojem i w doborowym towarzystwie można odpocząć, posilić się i zregenerować zniszczony sprzęt, tudzież podupadające morale. Pojawiają się też głosy (w szczególności na dojazdówce do ostatniego odcinka specjalnego), że można nauczyć się na nich cierpliwości i pokory, oraz porozmyślać nad własnym życiem :)

Ale wszystko co dobre musi dobiec końca, ostatni odcinek to zjazd z Magurki Wilkowickiej – długi, szybki, stromy, z genialną wprost końcówką. Po nim zawodnicy zjeżdżają z powrotem do GOSiRu w Wilkowicach, gdzie można wziąć prysznic i umyć rowery, następnie za pomocą kilku samochodów, zostają wraz ze sprzętem przewiezieni do gościnnego schroniska na Magurce Wilkowickiej – gdzie czeka na nich posiłek, dekoracja zwycięzców, losowanie nagród oraz tak zwany szósty odcinek specjalny – czyli afterparty. Zabawa przeciąga się do późnych godzin nocnych i dla niektórych jest dobrą okazją do zdobycia kolejnych szlachetnych siniaków :)







Drugą edycję Enduro Trophy zdominował Marcin Motyka wygrywając zarówno kategorię  podjazdową jak i zjazdową. Na podjazdach, drugie miejsce zajmuje Kuba Siudut, trzecie Paweł Grzybowski. Na zjazdach rywalizacja była bardzo ostra a różnice czasowe niewielkie, drugie miejsce zajął Mariusz Bryja, na trzeciej pozycji uplasował się Tomek Dębiec. W klasyfikacji generalnej zwyciężył Marcin Motyka, przed Mariuszem Bryją i Tomkiem Dębcem. Zdobywca trzeciego miejsca z Czarnej Góry, Wojtek Koniuszewski, który wystartował również w tej edycji musiał zadowolić się czwartą pozycją.



Reasumując – za nami kolejna udana edycja Enduro Trophy. Gratulujemy zwycięzcom, dziękujemy patronom, sponsorom i gminom, w szczególności Staroście Bielskiemu, Gminnemu Ośrodkowi Sportu i Rekreacji w Wilkowicach, Urzędowi Gminy Wilkowice, Urzędowi Gminy Kozy, Urzędowi Miasta Bielsko-Biała, dziękujemy za gościnę schronisku na Magurce Wilkowickiej, ale przede wszystkim dziękujemy wszystkim startującym – to wy tworzycie ten niezapomniany klimat w trakcie imprezy.

Pełne wyniki zawodów do pobrania tutaj: http://www.horizonfive.com/vault/et_bb_2011_results.zip

Kolejna impreza spod znaku Enduro Trophy już 9 lipca 2011 w Świeradowie-Zdroju. To tam wszystko się zaczęło i choćby dlatego nie może was tam zabraknąć. Zapraszamy!

Czarna Góra No. 2 - ENDURO TROPHY

Wtorek, 31 maja 2011 · Komentarze(6)
Będę taki i wrzucę oficjalną relację. A co. W końcu sam ją pisałem ;)

Za nami już pierwsza tegoroczna impreza z serii Enduro Trophy. Punktualnie o godzinie 9.00 ponad dziewięćdziesięciu śmiałków ruszyło na podbój pięciu odcinków specjalnych, wytyczonych w Masywie Śnieżnika. Jednak nie uprzedzajmy faktów.


Baza zawodów. Ostatnie rejestracje i tego typu sprawy. Potem odprawa i ruszamy.


OS1 - podjazd. Siła mięśni vs siła charakteru. Trzeba mieć sporo samozaparcia by pchać osiemnastokilogramowe bydlę w niemal pełnym oprzyrządowaniu.

Pierwsi zawodnicy pojawili się w bazie zawodów już w czwartek. Pierwsze objazdy trasy, pierwsze wspólne dłubanie przy sprzęcie i pogawędki przy wieczornym piwku. W końcu Enduro Trophy to nie tylko ostra rywalizacja, to również świetna atmosfera wypadu w góry ze znajomymi. Piątek to już prawdziwa nawałnica bikerów - po części znających się z forów rowerowych i poprzednich edycji ET, ale także sporej ilości nowych twarzy, które jednak szybko przestawały być nowe i stawały się dobrymi znajomymi - w końcu nic tak nie łączy ludzi jak wspólna pasja. Wieczorne before-party przeciągnęło się najwytrwalszym do drugiej nad ranem...


OS2 - trawers. Lepiej nosić jak się prosić :)


Niby płaściej a jakoś tak dalej nieprzejezdnie. Pani na zdjęciu była pierwsza wśród kobiet i dokopała 2/3 facetów...


Jupi, można jechać! Niestety tylko na chwilę, potem znów chwilowo z buta. Ale jazdy jest coraz więcej...

W sobotę rano dojechała ostatnia grupa zawodników, sprawnie przeprowadzono krótką odprawę, po której dwoma minutami ciszy uczczono pamięć Janka i Jędrka, którzy zginęli w zimowej wyprawie na Grossglockner, a byli doskonale znani większości uczestników i jeszcze rok wcześniej można było walczyć z nimi ramię w ramię na deszczowej edycji ET w Czarnej Górze. Następnie kolorowy peleton ruszył powoli w stronę schroniska pod Śnieżnikiem. Ostatnie 1,5 kilometra to już pierwszy odcinek specjalny – podjazd. Łagodne nachylenie i brak trudności technicznych sprawiły, że najlepszym do jego pokonania wystarczyło około 4 minuty! Jednak podjazd był tylko rozgrzewką przed zaczynającym się tuż za schroniskiem drugim odcinkiem specjalnym. Trawers, bo o nim tu mowa mógł wprowadzić w zakłopotanie każdego – miejscami nawet najwięksi twardziele musieli uznać wyższość natury i zejść z roweru.


...robi się też coraz ciekawsza.


Ta sekcja głazów jest jeszcze w miarę łatwa - krótka, a i nachylenie nie powoduje zawrotów głowy.


Natomiast ta zmusza do zastanowienia. Mało kto poradził sobie bez podpórki.


Na koniec jeszcze buszowanie w krzakach i finalna ścianka prowadząca do mety odcinka.

Kolejne trzy odcinki specjalne to odcinki zjazdowe – pierwszy z nich, korzeniasto-kamienista ścieżka wiodąca spod schroniska pod Śnieżkiem, wymagał skupienia, ale dostarczył każdemu mnóstwa frajdy z jazdy. Kolejny, z pozoru prosty i szybki, zmienił się nie do poznania jak tylko spadły nań pierwsze krople deszczu – o czym przekonało się całkiem liczne grono uczestników. Warto dodać, że przez cały dzień pogoda była wprost idealna, jedynie przy czwartym odcinku specjalnym mała ulewa przypomniała zawodnikom, że "prawdziwe enduro to nie zabawa dla piździpączków" – jak głosi napis na koszulce ubiegłorocznej serii ET. Ostatni odcinek specjalny to Kambodża, trasa zjazdowa wytyczona na stokach Czarnej Góry. Wymagający technicznie oraz kondycyjnie, ale dający w zamian potężny zastrzyk adrenaliny oraz endorfin.


Korzenie na początku OS3. Optyka oczywiście nachylenie wyrzuciła, ale po skali rowerzysty do wypukłości terenu można przynajmniej oszacować rozmiar przeszkody.


Tutaj to samo miejsce, a wydaje się ścieżką dla trekingów :)


W ogóle na trzecim oesie korzeni było pod dostatkiem. Te schodki zatrzymały niejednego.


OS5 - Kambodża. Po zjeździe ręce bolały jakby kto zrzucił na nie jaki napalm :) Niezłe widoki, nie? Dla porównania - w zeszłym roku było tak: KLIK


Zjazd wzdłuż lasu i w momencie gdzie robi się łatwiej skręt w lewo.


A tutaj jest co robić. Drzewa jakoś tak ciaśniej rosną, zakrętów więcej...


A trasa wpada pod kolejkę. Tutaj amortyzacja musi się zdrowo napracować - tego fragmentu zwyczajnie nie da się przejechać powoli. Trzeba naginać, albo rower wpadnie w jaką dziurę i nie pojedzie dalej.


Na koniec przyjemna sekcja w lesie. W miarę gładko, co jakiś czas mały dropik. Tak może być jak dla mnie :)


A propos mnie - i ja tam byłem, foty robiłem, się nie ścigałem, relację pisałem, o! :D Zamówię sobie jakiś numerek startowy z napisem fotograf czy coś, i tak nie jadę przecież w klasyfikacji.

Na mecie ciepły posiłek i zimne piwko dla każdego startującego w zawodach, a kilkanaście minut po sklasyfikowaniu ostatniego zawodnika ogłoszenie wyników i dekoracja zwycięzców. Jak zwykle, w serii ET, nagrody przyznawano w czterech kategoriach – kobiecej, podjazdów, zjazdów i generalnej. Wśród piękniejszej części uczestników pierwsze miejsce wywalczyła Agnieszka Balcerek, pokonując tym samym drugą ze startujących pań – Beatę Bembenek. W kategoriach brzydszych, najlepszym uphillowcem okazał się Marcin Motyka, wyprzedzając o ponad 3 minuty Mariusza Bryję i znanego dobrze ze sceny DH Wojtka Koniuszewskiego, w kategorii zjazdowej wygrał zjazdowiec, który jeszcze nie tak dawno temu reprezentował Polskę w imprezach Pucharu Świata – Maciek Kucbora, jednak po piętach deptali mu Marcin Motyka (strata 3 sekund) oraz Tomek Dębiec (strata 16 sekund). W klasyfikacji generalnej zwyciężył Marcin Motyka, za nim uplasował się ubiegłoroczny zwycięzca serii – Mariusz Bryja, trzecie miejsce zajął Wojtek Koniuszewski, który tak skomentował swój pierwszy start w Enduro Trophy:

"Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem trudności ET. Wydawało mi się, że to będzie lajtowe rowerowanie, a okazało się, że cały dzień na rowerze wymaga żelaznej kondycji i umiejętnego rozłożenia sił. Odcinki zjazdowe też niczego sobie, tylko to podjeżdżanie-podchodzenie mnie dobijało. Fajna imprezka."


Kieliszki dla zwycięzców. A na afterku się nieźle lało ;)

Po dekoracji zwycięzców nie mogło zabraknąć znaku rozpoznawczego serii Enduro Trophy – doskonałego after-party, trwającego do późnych godzin wieczornych... a może wczesnych porannych?

Podsumowując – pierwszą tegoroczną edycję ET trzeba zaliczyć do bardzo udanych – przyzwoita frekwencja, dobra pogoda, doskonała, kumplowska atmosfera przy jednocześnie wysokim sportowym poziomie – to musiało się udać. Enduro Trophy to miejsce spotkania różnych stylów MTB. W czołówce ścierają się typowi zawodnicy (znani choćby ze sceny DH) z twardymi "turystami" wywodzącymi się wprost z nurtu enduro. Te zawody to także wyzwanie dla dobrze zjeżdżających maratończyków. Czy mają szanse wbić się na podium? Być może przekonamy się już na kolejnej edycji w Bielsku Białej. Jedno jest pewne – wszyscy, niezależnie od swoich rowerowych korzeni mogą liczyć na doskonałą zabawę doprawioną do smaku szczyptą rywalizacji.


Tymczasem na podium... ;)

Następne ET w Bielsku, chcecie przeżyć przygodę ;) to się zarejestrujcie, ja mam tylko nadzieję że pojeżdżę jeszcze trochę przed imprezą. Do zobaczenia!