Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczki

Rycerzowa tam i nazod

Niedziela, 4 października 2009 · Komentarze(14)
Plany tzw. ambitne mają to do siebie, że prędzej czy później trafia je szlag. Nie inaczej było tym razem – już poranne pół godziny spóźnienia położyło się cieniem wątpliwości na zamiarach przejechania z Rajczy do Zwardonia czerwonym szlakiem pieszym. Mimo wszystko, na starcie meldujemy się o dość rozsądnej godzinie, rozpoczynamy celebrę wyjmowania rowerów z auta, składanie, ostatnie regulacje (że też nie wsadziłem nic w hamulce...) i w końcu zaczynamy asflatowanie do Ujsołów...

Uratować ma nas zaczynający się tam szlak rowerowy, który łagodnie trawersuje zbocza Muńcuła i pozwala wyjechać aż na Przełęcz Kotarz. Pozwoliłby, gdyby nie tony błota oraz inne okoliczności, o których szerzej rozpisałem się pod zdjęciami. Koniec końców, do schroniska na Rycerzowej pukamy w okolicach godziny 15.00, zamiast o planowanej (hie, hie...) 12.00... Od dłuższego czasu jasne już jest, że o większej jeździe możemy tylko pomarzyć – więc przy żurku z chlebem za 8.50 układamy plan B, który jest prosty jak czerwony szlak ze schroniska do Rajczy. Szlak okazuję się być bardzo interesujący, naruszony jest tylko w niewielkim stopniu i oferuje naprawdę sporo jazdy w dół. Do samochodu docieramy chwilę przed zmrokiem.

Trasa: Rajcza – Ujsoły – Przełęcz Kotarz – Hala Rycerzowa – Bacówka na Rycerzowej – Młada Hora – Hutyrów – Rajcza


Ledwo rano, chłopaki zgotowali mi niemiłą niespodziankę - 30 minut czekania na parkingu pod SCC, gdzie byliśmy umówieni...


Z nudów cykam zdjęcia, robię ich grubo ponad 20, ale nie martwcie się, nie wszystkie wrzuciłem do galerii ;)


Co ciekawe, od momentu w którym wstałem (5 rano) do czasu gdy wyszedłem z domu (6.00) nie rozjaśniło się prawie nic. Za to od 6.00 do 6.30 niebo przeszło znaczącą metamorfozę.


W końcu zjawia się srebrny (następca czerwonego) Biker Bus i jedziemy do Rajczy. Plan dnia jest ambitny - przejazd do Zwardonia. Ale nie uprzedzajmy faktów... ;)


Moimi towarzyszami są (od lewej) Borat i Nemo, który wygląda jakoś niewyraźnie, a błysk lampy zdaje się, że poważnie zaszkodził mu na oczy...


Jazdę rozpoczynamy od asfaltowania do Ujsołów, gdzie asfalt porzucamy na rzecz czarnego szlaku rowerowego.


W okolicy wszystkie szlaki rowerowe są czarne, więc spieszę dodać, że wybraliśmy ten środkowy, prowadzący wprost na przełęcz Kotarz.


Szlak ma postać szerokiej drogi, momentami niesamowicie widokowej.


Droga pnie się do góry dość mocno, ale nachylenie nie sprawia nam większych kłopotów.


Nieco gorzej wygląda sprawa olbrzymich ilości zalegającego w górnej części podjazdu błota. Koła bardzo szybko zalepiają się gliną, co wcale nie ułatwia zdobywania wysokości.


Szlak oznaczony jest po prostu fatalnie, gdy trafiamy na rozwidlenie wybieramy drogę bardziej do góry - i tak mamy się dostać dość wysoko.


Wybór ten okazuję się z nawigacyjnego punktu widzenia dość nieszczęśliwy, ale na szczęście są też inne punkty widzenia... ;)


Na domiar złego Nemo zauważa, że z tylnego koła uchodzi mu powietrze, postanawia tylko dopompować. Chwilę później...


...nasze przygody niestety się kończą, wraz z końcem drogi. Pieszo idę na zwiad i przynoszę dobre wieści - daleko na dole widać szlak, z którego zrezygnowaliśmy.


Aby się tam dostać trawersujemy mocno opadające zbocze. Zabawa przednia.


Zjeżdżamy zakosami, jest zbyt stromo, a momentami zbyt ciasno by jechać na krechę w dół.


Dodatkowego smaczku dodaje świadomość, że nikt przed nami tędy nie jechał...


To już na dole. Nie ma to jak przyjacielskie stosunki w drużynie ;) Riposta Nema na nasze docinki jest krótka i dosadna.


A docinki biorą się z faktu, że tym razem dopompowanie już nie pomoże. Stoimy więc i typowo po polsku, we dwóch przyglądamy się jak jeden pracuje ;)


W końcu docieramy na polecany przez Sebasa z G3R trawers Wiertalówki, ścieżka faktycznie zacna, choć krótka. Dodatkowo LP postanowiły upstrzyć ją ściętymi drzewami... Na szczęście było ich tylko kilka sztuk.


Za Wietalówką chwila przyjemnej jazdy i docieramy w okolice Małej Rycerzowej, gdzie Nemo komunikuje nam, że nie ma szans, on dalej nie pojedzie.


Jedziemy więc na halę, zrobić małą przerwę w pięknych okolicznościach przyrody.


Słowackie pasma widać jak na dłoni, siedzimy i karmimy wygłodniałe zmysły...


W końcu Nemo rusza dalej ;) Jednak biorąc pod uwagę godzinę i tak jasne jest, że już za daleko nie zajedziemy.


W końcu zbieram zwłoki i ja z Boratem, żołądki coraz bardziej dopominają się o coś ciepłego.


Ruszamy więc, w stronę schroniska na Hali Rycerzowej, gdzie czeka na nas pyszny żurek ;)


Trawiasty podjazd daje nieźle popalić, ale jest do pokonania.


U góry niesamowite widoki, w każdą stronę góry sięgają po horyzont.




Borat udaje, że kontempluje piękno przyrody, tak naprawdę to zastanawia się kiedy wreszcie zjemy jakiś obiad ;)


W schronisku siedzimy dość długo, w środku jest ciepło i przytulnie. Wpisujemy się w księgę pamiątkową i w końcu ruszamy dalej. Na zewnątrz wiatr i ciemne chmury. Słońce wydostaje się tylko przez niewielką szczelinę.


To wystarcza aby niesamowicie wprost pokolorować wszystko dookoła.


Halę pokonujemy na przestrzał, klnąc na utrudniające marsz kępy trawy. Ale tak to jest jak nie chce się podejść 200 metrów do początku szlaku ;)


Ostatni rzut oka na widoki i ruszamy rewelacyjnym czerwonym szlakiem do Rajczy, 11 km niemal non stop w dół, grubo ponad połowa tego dystansu to singiel.


Ostatnia singlowa część jest bardzo wąska, kręta i zarośnięta krzakami, widać że niewiele osób tu zagląda. Niestety płynność jazdy psują powalone drzewa, ale mimo to, cały zjazd ma u mnie 5/5 punktów. I nie przeszkodza nawet to, że złapałem tam gumę.

To już wszystko, do następnego!

Lepszy wróbel w garści...

Poniedziałek, 21 września 2009 · Komentarze(6)
Informacja zamieszczona na forum poskutkowała czterema chętnymi na jazdę osobami. Początkowo mieliśmy w planach zwiedzać czeskie Beskydy, jednak okazało się, że raczej na pewno nie zmieścimy się w rozsądnym (a wyznacznikiem rozsądku była godzina odjazdu ostatniego pociągu w stronę Katowic) czasie, tak więc musieliśmy zadowolić się znaną już trasą w okolicach Baraniej Góry. “Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu”, jednak tym razem wróbel był wyjątkowo smakowity.

Trasa: Wisła Głębce – Stożek – Kiczory – Kubalonka – Beskidek – Karolówka – Barania Góra – Magurka Wiślańska – Gawlas – Cieńków Wyżni – Cieńków Niżni – Wisła Nowa Osada – Wisła Głębce

Zapraszam do obejrzenia galerii:


Wycieczkę rozpoczynam od pobudki 15 minut po planowym wyjeździe z domu - dzięki czemu o zdążeniu na pociąg mogę tylko pomarzyć. Na szczęście szybki telefon rozwiązuje sprawę, Bodziek wraca po samochód i zabiera mój osoborower z parkingu pod SCC.


W końcu dojeżdżamy do Wisły, czekamy chwilę na resztę ekipy, która jedzie pociągiem. Na dobry początek fotografuję most kolejowy, a już chwilę później rozpoczyna się...


...akcja :) Zdobywanie Stożka w ten sposób jest na pewno przyjemniejsze niż pchanie czerwonym szlakiem - choć szlak także ma swój urok, szczególnie jesienią.


Nasz trud (ekhm...) zostaje wynagrodzony taką oto przepiękną panoramą. Co prawda jest dość ciepło i w powietrzu unosi się charakterystyczna mgiełka, ale nie ujmuje to urody widokom.


Na Stożku jem pierwszy posiłek tego dnia, całkiem niezłe naleśniki z serem. Ustalamy także plan wycieczki - Barania Góra, a potem się zobaczy. Spotykamy też Wora i Pająka z forum EMTB, gadamy przez chwilę i pędzimy na Kiczory.


Droga z Kiczorów na Kubalonkę to niezmiennie jeden z moich ulubionych kawałków w Beskidzie Śląskim, nieprzesadnie zniszczony, urozmaicony i dający mnóstwo frajdy z jazdy.


Za wzniesieniem Beskid zaczyna się seria korzennych uskoków, dających mnóstwo frajdy i materiałów na zdjęcia. Tutaj Bodziek.


Następnie Robert. W tle widoczny jakiś pieszy turysta, niestety tego dnia kręciły się tam całe pielgrzymki...


Na końcu Łukasz. Jechał z nami pierwszy raz i chcąc nie chcąc zgotowaliśmy mu brutalne spotkanie z rzeczywistością - biedak nie mógł zrozumieć, jak można jeść w każdym napotkanym po drodze schronisku ;)


Wytłumaczenie tego faktu jest jednak bardzo proste, przecież w tym wszystkim chodzi o aktywny wypoczynek i dobrą zabawę - na zdjęciu widoczne to drugie :)


Czerwony szlak za Kubalonką, w stronę Baraniej to bardzo przyjemny singielek z kilkoma niewygodnymi mostkami. Początkowo jazda nie idzie zbyt płynnie, ale gdy tylko rowy i mostki się kończą nie ma problemów ze złapaniem właściwego rytmu.


Szlak czerwony zamieniamy na czarny i dalej niebieski, którymi dotaczamy się do schroniska pod Baranią Górą.


Szlaki te nie mają niestety za wiele wspólnego z leśnymi ścieżkami, ale i tak są lepsze niż żwirowa droga w którą zmienia się w końcu szlak czerwony.


Będąc pod schroniskiem, z bólem serca odpuszczamy pyszny rosół jaki tam serwują i zaczynamy mozolnie wdrapywać się na szczyt Baraniej. Podjazd tylko na zdjęciach wygląda lekko, w rzeczywistości daje ostro popalić.


W końcu docieramy i moim oczom (oczy pozostałych już to znają) ukazuje się... sam nie wiem jak to nazwać.


Pobojowisko? Spustoszenie? Nie wiem, ale cokolwiek by to nie było nie sposób odmówić takim widokom swoistego uroku.


Widoki na stronę zachodnią nabierają intrygującego charakteru, wszystko przez nisko już wiszące Słońce.


Nawet nie próbuję odgadywać nazw pasm i pasemek wyciąganych z mgiełki przez resztki promieni słonecznych.


Na szczycie jasne jest, że dla “pociągowej” ekipy powrót do Wisły jest równoznaczny z szukaniem noclegu, dlatego postanawiamy się rozdzielić - Łukasz i Robert zjeżdżają do Węgierskiej Górki, Bodziek i ja pędzimy do Wisły.


Wybieramy trawers Baraniej szlakiem zielonym, aby dostać się na rewelacyjny zjazd z Gawlasa do Wisły, szlakiem żółtym.


Po drodze jednak trzeba wdrapać się na Magurkę Wiślańską, która nie poddaje się tak łatwo.


Gdy w końcu pokonujemy górę, ta mści się okrutnie, sprowadzając mnie na ziemię (dosłownie). Dość nieciekawie obijam sobie nadgarstek, a do Wisły jeszcze spory kawałek...


W tak zwanym międzyczasie zaczyna się ostatni tego dnia spektakl chmur i światła, zwany potocznie zachodem słońca.


Gapimy się z pełną świadomością czekającej nas jazdy po ciemku, jednak dla takich chwil warto na chwilę zwolnić.


Ciężko opisać słowami to, co się dzieje, to trzeba po prostu zobaczyć.


Słońce pomału znika za horyzontem, a my docieramy na początek żółtego szlaku. Szykuje się ostra jazda.


Światła mniej więcej tyle co na zdjęciu, a szeroka, równiuteńka droga zachęca do całkowitego puszczenia klamek. Adrenalina blokuje ból nadgarstka, pozwalam sobie nawet na skoki na korzeniach w miejscach gdzie wiem, że mogę miękko wylądować.


Ostatni fragment to palenie tarcz na stromo opadających serpentynach z widocznością na co najwyżej kilka metrów. Po zjechaniu na dół czeka nas jeszcze kilka km asfaltowania i meldujemy się pod pojazdem.

Zapraszam także do obejrzenia relacji Bodźka oraz galerii Łukasza.

To był udany wypad. Do następnego! :)

Rollercoaster

Środa, 29 lipca 2009 · Komentarze(6)
Zachodnia część Beskidu Małego to maciupkie pasemko wciśnięte między Bielsko – Białą a dolinę Soły. W dodatku to właśnie tam znajdują się najwyższe szczyty całego Beskidu Małego. Właśnie dlatego jazda tam przypomina jazdę rollercoasterem – krótkie, strome zjazdy, nieraz wysypane mocno kamieniami (ok, tego nie ma w wesołych miasteczkach) a do tego mnóstwo zakrętów – bo aby ułożyć sensowną trasę trzeba to pasmo atakować raz z jednej, raz z drugiej strony. My wybraliśmy sprawdzoną już trasę, zapożyczoną ze stronki bikera z Sosnowca, i pokonaliśmy ją niemal w całości siedmioosobowym składem. Niemal – bo zjeżdżać z Hrobaczej tylko po to by znów na nią wyjechać już nam się nie chciało ;)

Trasa: Wilkowice – Łysa Przełęcz – Magurka Wilkowicka – Czupel – Koleby – Klimczaki – Czernichów – Międzybrodzie Bialskie – Nowy Świat – Gaiki – Hrobacza Łąka – Gaiki – Lipnik Górny – Bielsko Biała

Zapraszam do galerii, eksperymentalnie wszystkie fotki to HDR:


Wspinaczkę rozpoczynamy od czarnego szlaku, prowadzącego na Łysą Przełęcz. Szlak jest krótki (1,6 km) ale konkretny - jednak da się go niemal w całości wyjechać.


Wczesnym rankiem (około 9.00 ;) ) góry toną jeszcze we mgle. Niezbyt nam to przeszkadza, przynajmniej nie jest zbyt gorąco.


W końcu docieramy na Magurkę Wilkowicką, gdzie za kwotę 13 zł staję się szczęśliwym posiadaczem drugiego śniadania, w formie herbaty z cytryną i kiełbasy z rusztu. Nie daję rady całości :)


Po popasie ruszamy na Czupel, skąd widoki są już nieco lepsze.


Jednak na przykład nad górą Żar wiszą jeszcze ciężkie chmury.


Wiatr jest tak mocny, że każdy zakłada wszystkie ciuchy jakie tylko może. Na szczęście wiatr robi dobrą robotę i przegania wszystkie chmury gdzieś dalej. Już po chwili robi się słonecznie.


Zanim jednak przegoni wszystkie chmury, skutecznie przegania nas ze szczytu. W sumie nie opieramy się zbytnio, czeka na nas świetny kawałek czerwonego szlaku w stronę Łodygowic.


Po pokonaniu początkowej stromizny, potoku i singla zawieszonego na krawędzi wąwozu zatrzymujemy się na chwilę przy ciekawych formach skalnych...


...które w ciekawy sposób wykorzystuje Szczęsny, niestety na lądowanie nie ma tam za wiele miejsca, przez to skok kończy się glebą - co uwiecznił wystający w prawym dolnym rogu Kartonier.


Ponieważ nie chcemy znaleźć się w Łodygowicach, odbijamy na szlak żółty, który wiedzie niestety pod górę, jednak momentami jest całkiem widokowy.


W drugą stronę jeszcze trochę chmur, ale nie spadnie z nich na szczęście ani kropla.




Na dole kolejny popas i spory kawałek asfaltu, którym w końcu zaczynamy się pchać na Nowy Świat.


Kartonier udaje, że taka nawierzchnia sprawia mu radość, jednak gdy tylko pojawia się możliwość zjazdu w teren jest tam pierwszy. Mimo, że trzeba trochę pchać rower.


Za Nowym Światem zaczyna się długi, ale łagodny podjazd na Gaiki, z których to, przez Groniczki pędzimy na Hrobaczą Łąkę.


Zjazd przed Przełęczą U Panienki to hardokorowa, wysypana kamieniami rynna, lub ciekawa korzenna ścieżka. Robert wybiera to drugie.


Szczęsny leci na złamanie karku środkiem, po największych kamlotach.


Kamil drobi bokiem, ale po chwili odpuszcza. Pamiętam swój zjazd tędy na sztywniaku, wcale mu się nie dziwię...


Końcówka ścieżki będącej alternatywą dla rynny to sekcja sporych mocno poskręcanych korzeni i spory uskok. Na zdjęciu Atom podczas pierwszej próby przejazdu ;)


Druga próba...


Trzecia próba. Zawziął się, ale skutecznie.


Koniec korzeni, ale droga niebawem się urwie...


O właśnie. Aby nie nabrać zbyt dużej prędkości, kolega wspomaga w specyficzny sposób pracę hamulców...


Jednak udaje się! Nie do końca czysto, ale co tam. Szacunek dla Atoma, objechał nas tam na sztywniaku ;)


Na Hrobaczej kolejny już dziś popas. Uwieczniam Kartoniera, który z nieukrywanym zdziwieniem i rozczarowaniem ogląda puszkę, w której nie ma jego ulubionego, złocistego izotoniku... ;)


Po posileniu się (polecam bigos) jedziemy na chwilę na szczyt podziwiać widoki. Widać sporo, ale płasko tam jest, że aż strach.


A jednak nie do końca płasko. Daleko na horyzoncie majaczą jakieś pasma górskie. Ktoś może mi powiedzieć co to jest?


Przerwa nieoczekiwanie się wydłuża, Szczęsny w schronisku zjadł tyle, że teraz, pomimo ciśnienia 3 barów, złapał snejka przy wjeżdżaniu na platformę widokową...


Jest więc czas na kolejne fotki. To zdjęcie cykał chyba Robert, nie wierzcie podpisowi ;) Ja tylko obrabiałem...


W czasie gdy Szczęsny zmienia dętkę, my oddajemy się małym przyjemnościom w postaci małych skoków z platformy widokowej na ziemię, Mało tam miejsca było na rozpęd, bez mocnego pedalkicka skok wyglądał właśnie tak.


Z Hrobaczej leniwym tempem wleczemy się z powrotem na Gaiki, gdzie udaje nam się spotkać się z Harrym. Wspólnie zabieramy się za niebieski szlak z Gaików - serię bardzo ciasnych agrafek. Zabawa jest przednia.


Agrafki zamieniają się w wąskiego singla, który wije się po zboczu i kończy taką właśnie stromą ścianką. Wiem, że nie widać stromizny.


Tu może nieco bardziej. Szlak robi się potem zdecydowanie mniej techniczny, ale nadal jedzie się przyjemnie. Koniec końców leśna droga zamienia się w asfalt, którym (na szczęście niemal non stop w dół) jedziemy do Bielska na pociąg powrotny...

Galeria okiem Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5363552990201822817

Do następnego! :)

1557

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(6)
Pilsko. Wyżej – przynajmniej legalnie – na rowerze się już wyjechać nie da, oczywiście mówię o polskich Beskidach. Jedyny beskidzki szczyt, podczas zjazdu z którego można poczuć jak po nogach drapie kosówka. Zawsze czułem, że warto się tam wybrać, galerie z rozmaitych wycieczek znajomych i nieznajomych enduraków tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. W końcu udało się, na forumrowerowym.org uzbierała się solidna ekipa i jeden z planów na ten rok został zrealizowany. Teraz mogę powiedzieć to i ja – jeśli jeszcze nie byłeś na Pilsku – jedź tam. Szczerze polecam. Mam nadzieję że widoczki w galerii przekonają wszystkich niezdecydowanych.

Trasa: Węgierska Górka – Żabnica – Hala Rysianka – Pilsko – Hala Miziowa – Hala Rysianka – Hala Boracza – Żabnica – Węgierska Górka

Ciekawe linki:
Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5346511227696742865
Galeria Kamila: http://picasaweb.google.com/kamo6061/11CzerwiecZywiecPilsko
Galeria Marcina: http://picasaweb.google.com/marcingilner/20090611
Relacja Kuby: http://bikefama.pl/blogs/entry/Herosi-na-Pilsku (uwaga: długie i trochę filozoficzne!)

Galeria (40 zdjęć):


W pociągu do Węgierskiej Górki Marcin relaksuje się z igłą i nitką, ponoć to tylko naprawa rękawiczek, jednak wprawa z jaką to robi sugeruje, że robótki ręczne to jego drugie hobby ;)


Po wyjściu z pociągu zaczyna się długi i nudnawy asfalt przez Żabnicę, który prowadzi nas do zielonego szlaku, wspinającego się stromym trawersem na Rysiankę. Czasem jednak da się jechać - i od razu widać różnicę między Beskidem Żywieckim a Śląskim.


Po drodze podziwiamy leżącą tuż obok Romankę, prezentuje się zacnie - trzeba się tam w końcu wybrać. Pogoda jak widać idealna...


My jednak wspinamy się dalej, schronisko na Hali Rysiance coraz bliżej.


W końcu jesteśmy. Tutaj realizuje swoje marzenie - zawsze chciałem zrobić zdjęcie słupkowi na którym jest pełno tabliczek ;)


Nie wspominałem jeszcze, że jedzie nas całe czternaście osób - na szczęście grupa dzieli się szybko na mniejsze podgrupki, które jadą różnym tempem, a nawet różnymi trasami - dzięki temu wszystko idzie bardzo sprawnie. Spotykamy się w charakterystycznych punktach trasy, więc na pogadanie także jest czas. Tutaj wycinaki z BT planują co robić dalej...


Widoki zapierają dech, choć dalej będzie tylko lepiej...


Mała Fatra w całej okazałości. Pojawi się jeszcze dziś kilka razy, nabieram na to pasmo coraz większej ochoty. Ponoć nie jest tam łatwo, ale... im gorzej, tym lepiej!


U góry kadru widać pierwsze ciemne chmury, na szczęście ta, oraz kolejna ulewa mijają się z nami o ładnych parę kilometrów - nie chciałbym na przykład być w tym dniu w Beskidzie Małym...


Zjazdy w Żywieckim można podzielić na dwa rodzaje - albo bardzo szybkie, albo bardzo trudne. Jako że nie lubię szybkościówek, zjazd z Hali Rysianki nie idzie mi zbyt dobrze, potem jednak udaje mi się przekonać do prędkości...


Gdzieś za szczytem, bodajże Trzy Kopce wyłania się przed nami taki przepiękny kawałek singla. Singiel okazuje się szeroką drogą, jedna mimo wszystko - piękna okolica, piękna pogoda i brak kamieni wynagradzają wszystkie braki.


Na drodze są dodatkowo wielkie koleiny, tak więc każda próba zmiany linii zjazdu może zakończyć się skokiem przez kierownicę. Tutaj na szczęście skoczyło tylko ciśnienie ;)


Piękna jazda. Dodatkowo, wielkie wrażenie robi fakt, że na próżno wypatrywać można jakichś zabudowań czy linii wysokiego napięcia. Wokół tylko góry. Czego chcieć więcej?


Jeden podjazd i jeden zjazd później wyłania się przed nami potężna ściana, z wąziutką wstążką niebieskiego słowackiego szlaku. Zaczyna się podejście na Pilsko.


Szlak doprowadza nach w górne partie Hali Miziowej, robimy tu przerwę na odpoczynek, oraz techniczną...


Już blisko, coraz bliżej :)


Babia Góra, widziana z innej niż zwykle strony. Królowa pełną gębą. Szkoda, że nie można tam wjechać legalnie. Pozostaje tam wje... a zresztą, co będę mówić :P


W czasie gdy znęcam się na widokami, Kamil znęca się na kołem, z którego, łutem szczęścia na podejściu, z wielkim hukiem zsuwa się opona UST. Swojego czasu zastanawiałem się nad tym systemem - już przestałem :)


W polskich górach pada, a nawet leje. Na zdjęciu widać uzupełnianie stanu wody w Jeziorze Żywieckim.


Pilsko!!! Wiatr i widoki urywają głowę. Jest bosko i zimno. Po lewej stronie kadru czają się Tatry...


Znów Babia, widoczna jak na dłoni. Zdjęcie pokazuje nawet nitkę szlaku na szczyt.


Szersza perspektywa pokazuje za to to, co zaczyna się dziać nad polskimi górami. Nerwowo przełykamy ślinę i coraz częściej mówimy, że trzeba by zjechać na dół...


...ale te widoki na Słowacką stronę... Tego miejsca nie można tak po prostu opuścić.


Cud miód malina. Dla takich widoków warto pchać rower pod największe wzniesienia.


W końcu na szczyt docierają wycinaki, którzy jechali nieco inaczej - i wspinaczkę na szczyt zaczęli pod schroniskiem na Miziowej. Ponoć siedzieli tam dość długo czekając na nas, ale my w to nie wierzymy ;)


Oto Keny. Chłopak miał groźny wypadek niedawno, więc lepiej nie przejmować się jego wyrazem twarzy :P


Rzut oka w stronę w którą będziemy jechać - i zapada decyzja - spadamy stąd i to jak najszybciej. Kilka zdjęć ze zjazdu cyknął jak zwykle niezastąpiony Kartonier.


Jakimś cudem jednak chmury znów nas omijają i pogoda szybko się poprawia. Wracamy czerwonym szlakiem na Rysiankę.


Gadu gadu, dreptu dreptu...


Aż w końcu zaczyna się zjazd, na którym jest nawet trochę kamieni. Jednak w porównaniu do Beskidu Śląskiego to i tak luksusowa nawierzchnia.


Na zjeździe jest też kilka maciupeńkiem uskoków z korzeniami, na jednym z nich podskakują widoczny w poprzednim kadrze Wooyek i widoczny w tym kadrze Marcin.


Znów to samo miejsce i ten sam widok. Jednak warunki pogodowe ciut inne. Zaczyna kropić.


Słowacja wciąż jeszcze skąpana w Słońcu.


Na nami warunki zgoła odmienne. Wielkość i kolor chmury nie pozostawiają złudzeń. Zmokniemy.


Deszcz łapie nas tuż przed schroniskiem. Pakujemy rowery pod drzewa a siebie do sieni schroniska i cierpliwie czekamy.


Po 15 minutach jakby się przejaśnia, więc ruszamy na Halę Lipowską. Tam łapie nas kolejna fala ulewy, która nie odpuszcza już tak łatwo. Po ponad 30 minutach czekania decydujemy się na jazdę w deszczu.


A zjazd z Lipowskiej to przepiękny kamienno korzeniasty singiel trawersujący zbocza Boraczego i Redykalnego Wierchu. Na mokrych korzeniach trzymanie boczne opony jest pojęciem czysto teoretycznym, o czym boleśnie przekonuje się Marcin, wypadając z trasy za jednym z zakrętów. Na szczęście nic mu się nie stało.


Gdy docieramy na Halę Boraczą, deszcz odpuszcza, i możemy nasycać się do woli beskidzkimi widokami na koniec dnia.


W końcu docieramy do Węgierskiej Górki gdzie zaopatrujemy się w cztery duże pizze, które pochłaniamy w 15 minut na peronie. Na zdjęciu klimatyczny zachód widziany już z pociągu.


Podróż mija dość szybko, w końcu towarzystwo pierwsza klasa. Do następnego!

Whistler.PL

Wtorek, 9 czerwca 2009 · Komentarze(9)
To była jak na razie najlepsza wycieczka sezonu. Prowadząca najlepszymi szlakami Beskidu Śląskiego. W zeszłym roku, mianem zjazdu roku ochrzciłem czerwony szlak ze Skrzycznego – ale tylko dlatego, że nie jechałem niebieskim z Baraniej Góry. Ze wszystkich szlaków które znam – zdecydowanie najlepszy, najtrudniejszy, najbardziej techniczny szlak Beskidu Śląskiego. Do tego gęsty las, mnótwo wody i zero ludzi. A końcówka… niesamowicie klimatyczna szybkościówka w tonach błota i ciemnym lesie. Skojarzenia z Whistler jak najbardziej na miejscu :)

Trasa: Wisła Dziechcinka – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Stecówka – Karolówka – Przysłop – Barania Góra – Wisła Czarne – Wisła Dziechcinka

Ciekawe linki:
Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5345048583667574961

Galeria mi się nie podoba, bo nie miałem weny do zdjęć. Mimo to – zapraszam (22 zdjęcia):


Druga górska wycieczka tego sezony miała być fajna, ale to co się działo przerosło wszelkie oczekiwania... Nic nie zapowiadało takich wydarzeń, a dzień zacząłem glebą przy nieudanym skoku z 3 schodków...


W końcu pod SCC podjeżdża czerwony bus, którym jedziemy do Wisły. Tam czekamy chwilę na Kartoniera i zaczynamy wspinaczkę na Stożek.


Droga jest długa, ale podjeżdżalna. Pogoda póki co nie rozpieszcza, ale nie tracimy humorów. Już w założeniach miało być ciężko.


W niedługim czasie można jednak zobaczyć odcienie błękitu.




Nawet podjazd robi się piękniejszy, szczególnie w takim prześwietlanym przez Słońce lasku...


Uśmiechy trzymają się gęb, nawet na fragmentach przygotowanych chyba dla matek z dziećmi w wózkach.


Enduro nie do końca na tym polega... Chcemy czegoś trudniejszego!


...więc trudniejsze spada na nas jak grom z jasnego nieba.


W końcu udaje się jednak dotrzeć na Stożek.


Ze Stożka jedziemy w stronę Kubalonki, czerwony szlak który nas tam prowadzi to jeden z lepszych kawałków w Beskidzie Śląskim. Rozryty przez leśników tylko w minimalnym stopniu - wśród kamieni nie mają na szczęście czego szukać.


Za Kubalonką podejmujemy dramatyczną, biorąc pod uwagę nastromienie terenu, decyzję dalszej jazdy szlakiem czerwonym. Jak się szybko okazuje był to strzał w dziesiątkę.


Cudowny singiel, wijący się między drzewami, praktycznie nie ruszony sprzętem... Co prawda tony błota nie umożliwiały stuprocentowo płynnej jazdy...


...ale zgodnie stwierdziliśmy że warto było go pokonać - nawet gdyby nie wiódł nas tam gdzie chcieliśmy dojechać.


A celem naszym była Barania Góra. Kiedy zdobywałem ją poprzednim razem przeklinałem na czym świat stoi - non stop pchanie. Ale wtedy byłem na hardtailu, no i nie jadłem pysznego rosołu na Przysłopie ;)


Tym razem udowodniłem sam sobie, że szlak z Przysłopu na Baranią jest całkowicie podjeżdżalny, nawet jeśli płynie nim strumień. Aby nie było tak pięknie, na wieży widokowej okazało się, że zapomniałem z domu filtra polaryzacyjnego...


...tak więc zamiast krystalicznych widoków są takie właśnie malarskie impresje...






Po niedługim czasie na szczyt dociera reszta naszej siedmioosobowej ekipy i pracowicie bierze się za odpoczynek. Przed nami bowiem punkt kulminacyjny - rewelacyjny trawers Baraniej szlakiem niebieskim, wiodącym najbardziej stromym, północnym zboczem.


Szlak momentami za trudny jak dla mnie, najgorsze fragmenty pokonywałem bez wstydu z buta - jednak ponad 90% to świetna techniczna jazda. Za rekomendację niech służy fakt, że ze zjazdu zdjęć nie ma ;)


Na koniec tylko grupowe foto, i pakowanie ubłoconego ma maksa sprzętu do auta. Pozdrawiam i do następnego :)

9 km zabawy

Sobota, 23 maja 2009 · Komentarze(8)
Udało się! W końcu, po wielu przymiarkach znalazłem się w górach. Trasa co prawda nie była żadną nowością, ale ekipa, pogoda i samopoczucie dopisały wyśmienicie. Wróciłem do domu pełen pozytywnej energii. Co prawda tylko psychicznej, bo fizyczną chyba zgubiłem gdzieś w lesie, ale co tam. Wycieczka pokazała, że żółtym szlakiem można podjechać Salmpol, czerwony z Salmopolu na Malinów, czy zielony na Zielony Kopiec to także nic strasznego...

Trasa: Wisła Uzdrowisko – Ustroń Polna – Równica – Orłowa – Trzy Kopce Wiślańskie – Przełęcz Salmopolska – Malinów – Zielony Kopiec – Gawlas – Cieńków – Wisła Nowa Osada – Wisła Uzdrowisko

Galeria (33 zdjęcia):


Pierwszym wzniesieniem na naszej drodze jest Równica, zazwyczaj pchaliśmy się tam asfaltem, ale tym razem...


...wybieramy przecinający asfalt szlak czerwony. Bardzo dobry wybór, nigdy więcej asfaltu.


Szlak może nie jest najłatwiejszy - w szczególności dla Walaja, który przyjechał tu aż z Wielkopolski, ale...


...da się go pokonać na rowerach - a zawsze można powrócić do asfaltu. My jednak pozostajemy przy szlaku.


W końcu docieramy pod schronisko, gdzie za przewodnika obieramy szlak niebieski - początek klasycznej do bólu trasy w Beskidzie Śląskim.


Trasa ta jednak pozwala poczuć pod kołami wszystko co Beskid Śląski jest w stanie zaoferować - korzenie, kamienie, błoto, czy wreszcie stromizny.


Wielkopolski kolega wydaje się być bardzo zadowolony; co prawda z reguły zamyka tyły, ale przecież to nie wyścigi, tu liczy się fun.


A tego nie brakowało. Szybkie kamieniste zjazdy uzupełniane były soczystymi widokami - na przykład taką sielanką z motywem przewodnim w postaci starej syrenki.


Dla Kartoniera należy się pełen szacunek, skakał na wszystkim na czym się dało, podjeżdżał nawet tam gdzie się nie dało...


Może nie miał przy tym podjeżdżaniu uśmiechu na ustach - ale w zdobywaniu kolejnych metrów mu to nie przeszkadzało.


Walaj zdobywa te same metry w nieco inny sposób - niemniej tak samo skuteczny.


Po drodze znajduje się nawet miejsce gdzie można poćwiczyć co nie co przed Malauchowym EnduroTrophy - co prawda tu jest tylko jeden taki próg a nie cała seria, ale zawsze to coś.


Gdy docieramy na Trzy Kopce niebo, spowite do tej pory chmurami zaczyna się przecierać.


Robi się cieplej, pojawiają się coraz lepsze widoki, jedzie się coraz przyjemniej...


...Kartonier nabiera ochoty na wykonanie rzeczy niemożliwych - na przykład podjechanie Salmopolu żółtym szlakiem, dokładnie pod schody do asfaltu... Respekt.


Jakby mu było mało, podjeżdża jeszcze Malinów, czerwonym szlakiem z Salmopolu. Mi niestety ta sztuka się nie udaje, i fragmenty pokonuję z buta.


Na Malinów nie dał namówić się Walaj, który zjeżdża asfaltem do samochodu. Nie wie chłop co stracił...


...a stracił 9 km pysznej zabawy. Niestety aby zjechać trzeba podjechać, a na drodze staje nam Zielony Kopiec, który zazwyczaj kojarzy się z pchaniem...


...ale nie Kartonierowi, któremu chyba udaje się pokonać wszystko z siodła. Chyba, bo podczas gdy Karton z Robertem znęcali się nad podjazdem ja znęcałem się fotograficznie...


Na niebie pojawił się mój ulubiony gatunek chmur, musiałem więc zatrzymać się i obfotografować wszystko dokładnie...


W końcu docieram też na górę, stamtąd kolejna porcja zdjęć :)


Ze szczytu rozciąga się wspaniała panorama, kiedyś robiłem ją w całości, tym razem jednak skupiłem się na szczegółach.


Słońce grzało niemiłosiernie, jednak warto było trochę się spiec...


...choćby dla zrobienia takich zdjęć jak to.


Chmury błyskawicznie zmieniały kształty, łapię na matrycę każdą ulotną chwilę...




Spustoszenia w drzewostanie nie robią już takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Dodatkowo, brak drzew otwiera nowe horyzonty...


...co w komplecie z bardzo dobrą tego dnia widocznością pozwala oglądać zębate ośnieżone szczyty na horyzoncie. Tatry? Przydało by się więcej zoomu...


Nasyciwszy się widokami zaczynamy grzać żółtym szlakiem przez Cieńków, niesamowita wprost zabawa przy której udaje mi się przesunąć nieco moją granicę bezpiecznej jazdy - widać progres :)


Korzystając z faktu, że na chwilę robi się pod górkę zatrzymujemy się pocykać kolejne zdjęcia...


Łąka jest niesamowita, światło może jeszcze nie najlepsze, ale kładzie już całkiem długie cienie - do tego to cudowne niebo.


Aż chce się wracać w takie miejsca.


W końcu zbieramy się i kończymy zjazd do Wisły. Potem jeszcze kilka km asfaltem i docieramy do oczekującego w wozie Walaja. Na ten dzień to już koniec, ale ile zostało w głowie i na kartach pamięci tyle nasze.

Do następnego :)

Cieszyńska setka

Niedziela, 10 maja 2009 · Komentarze(5)
Coś nie mogę się wybrać w góry w tym sezonie... Zawsze znajdzie się coś co przeszkodzi. Ale jeździć przecież trzeba, bo inaczej człowiek by się zastał :) W niedzielę miałem okazję strzelić prawdziwy maraton – 110 km po asfaltach i bezdrożach. Było ciężko ze względu na tempo, ale i przyjemnie. I z Ukochaną :*

Trasa: Cieszyn – Dębowiec – Ochaby – Zaborze – Goczałkowice – Pszczyna – Goczałkowice – Landek – Pierściec – Skoczów – Ustroń – Goleszów – Cieszyn

Galeria (10 zdjęć, czasu nie było ;)):


Endurowcy mają takie powiedzonko - "Po czym poznać dobry zjazd? Po tym, że nie ma z niego zdjęć". W przypadku krosiarzy pierwsza część mogła by brzmieć "Po czym poznać ostrą wycieczkę?"


Właśnie na taką wpadłem do Cieszyna. Duża trasa, duża grupa, do tego wszyscy kręcili mocno - nie było czasu robić zdjęć. Liczby mówią same za siebie - 34 wykonane zdjęcia kontra zwyczajowe 100 - 120...


Trasa wiodła z reguły asfaltami i szutrami, jechałem na Niebieskim Pomykaczu, z racji braku w nim jakiejkolwiek amortyzacji nadgarstki czuję do dziś... W szczególności, że oba już kiedyś mocno obiłem na rowerze ;)


Przejazd przez taki lasek, singlem na szerokość opony był niesamowicie miłą odmianą od tego co było przed nim i tego co było po nim. Urokliwe miejsce, ciekawa ścieżka, odrobina...


...hardkoru :) Można by rzec "nizinne enduro". Rowery i płeć piękna korzystają z asekuracji, płeć mniej (ale na swój sposób także) piękna wykazuje się większą samodzielnością ;)


Chodzenie po omszałych pniakach w butach spd ma w sobie coś ze sportu ekstremalnego, a fakt, że pniaki te były jakiś metr na strumykiem w którym woda sięgała kolan dodatkowo motywował wyobraźnię do generowania ciekawych wizji...


... niestety mimo trzymania kciuków, aparatu przy oku i rzucania zaklęć, nikt nie decyduje się skoczyć do wody, pokonujemy strumień sprawnie i pędzimy dalej, bo cel wycieczki coraz bliżej...


...a celem tym jest Pszczyna, z pięknym pałacem położonym w sporej wielkości parku. Co ciekawe, kiedy byłem tu ostatni raz, zarówno pałac jak i park wydawały mi się znacznie większe... Może dlatego że byłem wtedy w szkole podstawowej... bo o tym razie kiedy konsumowałem tu pewne ilości złocistego napoju nie będę wspominał ;)


Gdzieś po drodze mijamy Zbiornik Goczałkowicki - trochę żałuję, że nie zarządziłem przerwy na robienie zdjęć, bo jego ogrom robi spore wrażenie, ale jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze. Może jeszcze kiedyś tam zawitam.


Powrót to jedno wielkie darcie szutrami i asfaltami, bez jakichkolwiek większych odpoczynków. Po drodze zaliczamy Ustroń gdzie posilamy się w przydrożnej i nie najtańszej knajpie. Oddzielamy się z Kasią od reszty aby moc jeszcze trochę posiedzieć i wracamy do Cieszyna najkrótszą możliwą drogą. Podczas powrotu tylko rzut okiem za siebie... Ech ja chcę w góry...

Do następnego ;)

Ondraszki

Niedziela, 26 kwietnia 2009 · Komentarze(4)
W ostatnią niedzielę, w ramach jazdy na rowerze z moją Ukochaną, wybraliśmy się na wycieczkę organizowaną przez cieszyńskie PTTK, a dokładniej Turystyczny Klub Kolarski “Ondraszek” Cieszyn. Dla mnie uczestnictwo w takiej masowej imprezie było całkowitą nowością, dla Kasi już nie, choć zachowanie tłumu nieraz cisnęło jej przekleństwa na usta, co było czymś nowym ;) Generalnie wycieczka inna, bardzo lekka, ale przyjemna. Pogoda dopisała, humory również – czego chcieć więcej. Jak to czego?! Zdjęć!

Są i zdjęcia (29 sztuk):


Na cieszyńskim rynku, około godziny 10.00 w niedzielę, gołębie jak zapewne codziennie pożyczają wodę z fontanny. Oddają później w nieco innej formie...


Jednak formy oddawania wody zostawmy na boku, gołębie również. Rynek jest bowiem oblegany przez tłumy rowerzystów - szykuje się wycieczka z cieszyńskim PTTKiem.


Wśród całej ekipy, prócz rowerzystów cieszyńskich, są goście z Czech, Jastrzębia a nawet z Tychów - przyjechali na rowerach - wielki szacun.


Jesteśmy także i my - widoczna na poprzednim zdjęciu Kasia i ja. Jak widać nie bardzo wiem co tutaj robię, ale skoro powiedziało się A, to trzeba też powiedzieć "psik"...


W końcu cała ekipa - ponoć 88 osób - rusza przed siebie, biorąc pod uwagę tę liczbę rowerzystów prezentujących rozmaity poziom, można spodziewać się wszystkiego...


Są rowerzyści w wieku 10 lat, którzy jadą jakby mieli 18, są też tacy którzy w okolicach 40 zachowują się jakby pierwszy raz wsiedli na rower; jednym słowem - Sodoma i Gomora ;)


Na szczęście trasa jest bardzo widokowa, aż prosi się aby często się zatrzymywać i wyjmować cegłę z plecaka - dzięki temu wlokę się na końcu i mam trochę komfortu ;)


Często jednak jadę z moją Lubą, w końcu nie jestem tu sam. Tak czy siak - ile widziałem tyle moje ;)


Trasa wiedzie nas na górę Chełm, góra to może zbyt duże słowo jak na wzniesienie wystające 461 m npm, niemniej jesteśmy na Pogórzu Cieszyńskim, więc zupełnie płasko nie jest.


Wiosna w pełni, a jako że krajobrazy tam są typowo rolnicze widać to pełnej krasie... i tak samo wyraźnie czuć. Jednak naturalne nawozy są bardzo rozpoznawalne ;)


Gdzieś po drodze mijamy Kisielów, gdzie jeszcze nie tak dawno temu mieliśmy okazję bawić się z Kasią na weselu koleżanki. Góry cały czas gdzieś tam niedaleko, aż czuć ten zew....


Może w końcu wszystko ułoży się tam że będę mógł w nie wyskoczyć, w końcu nie po to kupowałem rower ze 150 mm skokiem aby tłuc się po asfaltach ;)


Na szczęście tutaj byłem niejako incognito, na rowerze siostry, stalowym sztywniaku na którym pokonywanie równych dróg to przyjemność - o ile jazdę asfaltem można rozpatrywać w ramach przyjemności...


W końcu docieramy na Chełm, widoczność powala, posiadacze sokolego wzroku zauważają "tę wielką elektrownię w Jaworznie" moje okulary ani aparat niestety tego nie potrafią.


Cieszymy z Kasią oczy bliższymi okolicami, a też jest co podziwiać.


Tymczasem ciężarowcy zasiedli do piwa, ciekawą opcją było by zawiadomienie policji o grupie pijanych rowerzystów, panowie wyrobili by chyba normę z całego miesiąca ;)


Nam bardziej niż piwo smakuje Mountain Dew, oraz pyszne widoki. Focimy więc ;)


Na szczycie Chełmu stoi pomnik, nie bardzo wiem co ma sobą przedstawiać, żadnej tabliczki też nie znaleźliśmy.


Jako że PTTK u celu każdej wycieczki organizuje konkursy, tym razem było to zwijanie sznurka i jazda na rowerze wg wytyczonej linii, ten pan szykuje się na pobicie rekordu na odcinku slalomu... ;)


Tłum, tłum i jeszcze raz tłum, a powiadają, że najlepszą ilością osób na wycieczkę rowerową jest 3.


To chyba psiak jakiegoś pieszego, nie pamiętam aby ktoś przemycał go na bagażniku czy w sakwie, jakkolwiek, jemu tak wielka ilość osób bardzo się podobała :)


Wreszcie zwijanie sznurka, aby nie było zbyt łatwo sznurek miał na końcu obciążnik, który ciągnął się po trawie. Na zdjęciu ręce Kasi, ja w swojej kategorii zrobiłem trzeci czas - dostałem za to śmierdzące gumy do montowania bagażu, made in China. Do wyboru był jeszcze bidon, nie chcę wiedzieć czy też śmierdział...


Widok na południe sponsorowała Republika Czeska, ale prawdę mówiąc nie było to nic specjalnego, polskie Beskidy widziane z tego rejonu znacznie ładniejsze.


Czeskie góry mają oczywiście ogromy potencjał, jednak trzeba w nie trochę wjechać aby go docenić - przyczyną może być to, że najbliższe czeskie pasma ukryte są za polskimi ;)


Ze zbocza próbował startować glajaciarz, ale nie szło mu to zbyt dobrze - może złapał tremę, widownię miał sporą ;)


Koniec końców impreza się zamyka, i pora rozjechać się do domów. Na szczęście powrót we własnym zakresie, wybieramy więc czarny szlak pieszy który prowadzi bardzo ciekawymi okolicami.


Może nie jest nie trudny technicznie, ale jazda w takim bukowym lesie dostarcza pięknych wrażeń.


Niestety fragment terenowy jest krótki, potem kilka wyasfaltowanych pagórków i docieramy do Cieszyna. Tam frytki, rundka na drugą stronę miasta i powrót do domu.


Podsumowując - inaczej niż zwykle, ale całkiem przyjemnie.

Do następnego ;)

Powrót do piaskownicy

Niedziela, 19 kwietnia 2009 · Komentarze(3)
Postanowiłem (z lenistwa oczywiście) wprowadzić małą rewolucję w opisach wycieczek – zamiast pisać tutaj kupę tekstu przedstawię tylko ogólny zarys tego co się działo, a cały opis wycieczki będzie przy fotkach – do tej pory opisy fotek, pozostawiały, moim zdaniem, nieco do życzenia. Wycieczka do piaskowni to pomysł Roberta, który chciał zobaczyć na żywo wielką zwałowarkę. Udało się i muszę przyznać, że machina robi faktycznie niezłe wrażenie. Dodatkowo cała wycieczka bardzo udana i – ze względu na wszechobecny piach – nieco inna niż pozostałe.

Galeria (23 zdjęcia):


Pierwsza wycieczka opisana w ten sposób - zobaczymy co z tego wyjdzie... ;) Miałem jechać do Lipowca, ale nikomu nie chciało się ruszyć tyłka, niejako w zamian Robert zaproponował poszukiwania zwałowarki w piaskowni, jak się okazuje nie ma tego złego...


Tak właśnie wygląda sprawca tego zamieszania, umówieni jesteśmy u niego około 16.30, po drodze robię jeszcze małe kółeczko po "ziemi ojców", Chorzów gdzie mieszkam obecnie, wypada przy niej dość blado...


Początkowo jedziemy szerokimi wygodnymi duktami, później też jest szeroko, choć już nie tak wygodnie - pojawia się piach.


Pewnym zaskoczeniem była dla mnie obecność Kamila, myślałem że będzie na uczelni. Kamil, brat Roberta, to ten w spodenkach w ciapki i szaro żółtym plecaku - wiecie już który? :D


W końcu docieramy do pierwszego, nieczynnego już wyrobiska, rośnie tu już mały lasek, za paręnaście lat może to wyglądać tak jak las na pierwszym zdjęciu :)


Ciekawym rozwiązaniem jest posadzenie brzóz tuż przy drodze, jak drzewa urosną będzie to świetny, jasny dukt, ze ścianą świerków (?) za brzozami.


To jest właśnie Kamil - jeśli jeszcze nie poznaliście ;)


Wracając do duktu, póki co lasek jest niziutki i widać jak destrukcyjny wpływ na otoczenie ma odkrywka. Niestety piasku nie da się wydobywać inaczej, a przecież nawet zasłużone po rowerze piwo lepiej smakuje ze szklanki...


Kominy w tle to Elektrownia Siersza, trochę psują widoki, ale taki już urok tego rejonu...


Oto i cel wyprawy. Właśnie po to tu przyjechaliśmy. Olbrzymia zwałowarka. Bliżej nie podchodziliśmy, bo kilkumetrowa piaskowa skarpa uniemożliwiła by wyjście z powrotem do góry.


Krajobrazy jak na Saharze. Trochę szkoda, że piasek nie układał się prostopadle do zachodzącego Słońca, fałdki rzucały by piękne cienie...


Z pozdrowieniami dla użytkowników forum EMTB.pl :)


A to z dedykacją dla Ukochanej (serduszko to jest, tylko troszkę koślawe ;) )


Pora zjeżdżać do domów, perspektywa prysznica i kolacji sprawia, że jedziemy aż się kurzy ;) Zjazd wcale nie był stromy, jednak gdy pokonywaliśmy go w drugą stronę piasek przysporzył trochę problemów - to nie schody :)


Dodatkowo światło pozwalało pokazać wszystko w pięknych barwach... No dobra, niektóre zdjęcia nieco podkręciłem :P


Jazda najlepiej wychodziła po zupełnie dziewiczym fragmencie zbocza, jakakolwiek próba powtórzenia czyjejś linii kończyła się zakopywaniem roweru :)


Rzut oka na horyzont... Co ciekawe, do koparki stojącej w oddali wsiadł jakiś facet i ją uruchomił. W sobotę, o godzinie 18:20. Nudziło mu się w domu? Żona go wyrzuciła?


To zdjęcie popełnił Robert. Trzeba mu przyznać, wyszło bardzo dobrze.


To również jego praca. Dusza artysty się w nim chyba odezwała ;)


Pustynny zachód.


Podczas powrotu trzeba było zarzucić bluzę, kwietniowe temperatury wczesnym rankiem jak i wieczorem nie rozpieszczają jeszcze, lecz szczerze mówiąc wolę te paręnaście stopni, niż prawie 30 - a to niechybnie nas czeka już za 2 miesiące - obym się mylił.


Gdzieś w okolicach kamieniołomów załapujemy się jeszcze na resztki zachodu nad miastem, zaraz po tym zapada noc.


W zupełnych ciemnościach (ale z oświetleniem) wracamy do domów. Na kolejny night ride przyjdzie jeszcze czas :)

Pozdrawiam i do następnego razu.

Nocne manewry

Sobota, 4 kwietnia 2009 · Komentarze(5)
Zawsze kiedyś przychodzi taki czas, że jazda na rowerze staje się nieco nudna. Kiedy człowiek pomyśli o jeździe na rowerze to momentalnie się tego odechciewa. Aby rozwiązać ten problem widzę trzy sposoby. Pierwszy – najbardziej oczywisty – zmienić teren do jazdy. Niestety nie zawsze to jest możliwe, warunki pogodowe, ramy czasowe, zobowiązania wobec innych osób, czy choćby ilość gotówki w portfelu nie zawsze pozwalają wyrwać się gdzieś dalej by pojeździć. Drugi sposób to zmiana towarzystwa – pomysł spala na panewce, bo z reguły na wycieczki jedzie się ze zgraną ekipą i choćby dla tych ludzi warto czasem ruszyć tyłek z domu. I wreszcie ostatnie rozwiązanie, może niezbyt oczywiste – zmiana godziny wyjazdu – i nie mówię tu o przełożeniu wycieczki z 10:00 na 14:00. Właśnie na taki pomysł wpadł Nemo organizując ostatni wypad. Zbiórka pod halą MCKiS w Jaworznie o godzinie 22:00. Już samo to było chyba tak ekscytujące, że wszyscy przybyli parę minut przed czasem. Skład – 8 osób – Nemo, Robert, Kamil, Świerszczu, Lama, Tomek, Van i ja. Trasa bardzo dobrze znana, jednak nigdy nie przejechana w takich warunkach. Dokoła ciemno jak w przysłowiowej dupie. Zwykłe lampki i kilka niskobudżetowych czołówek (z wyjątkiem Kamila, świeżo upieczonego posiadacza Bocialarki), ale podczas jazdy w grupie nie jest najgorzej. Jedziemy przez Chrząstówkę na zalew Sosina. Na Pieczyskach spotykamy pierwszych zdumionych lokalesów (“Ja pi..., co to jest?”). Na Sośce mała przerwa na sesję foto i zabieramy się za objechanie bajora wokoło. Najpierw piach, potem sakramenckie błoto – zalanie błockiem tarczy 160 nie jest w tych warunkach żadną abstrakcją. Jakimś cudem nie pływam w butach, tylko do jednego dostaję się parę kropel zimnej wody. Z Sosiny ścieżkami na przestrzał dojeżdżamy do kamieniołomów na Warpiu, skąd, odstawiając po drodze Kamila do domu (od tej pory jest znacznie ciemniej :P), jedziemy do sklepu nocnego na Podwalu celem uzupełnienia zapasów. Tutaj druga porcja zadziwionych (“Ooo, UFO!”, “Patrzcie, górnik! I jeszcze jeden!” – to o posiadaczach czołówek ;) ) Niestety kolejka do sklepu przywodzi na myśl PRL, więc ewakuujemy się do centrum i postanawiamy zajrzeć na tor do 4×4 w okolicach Grodziska, po drodze zahaczając o kolejny sklep nocny – gdzie jak się okazuje nie ma takich kolejek. Część ekipy wymięka na wskutek chłodu, ale udaje się ich zapędzić do jazdy – i bardzo dobrze, w okolicach Grodziska inwersja, u góry temperatura odczuwalna zdaje się być o 10 stopni wyższa. Dodatkowo piękna panorama miasta sprzyja piknikowi i pogawędkom. W końcu zaczynamy się zbierać, ostatni terenowy zjazd i... snejk – na szczęście nie mój. Tym razem wąż atakuje dętkę Vana. Kiedy Van łata, reszta zajmuje się okolicznymi schodami. W końcu jednak zbieramy się i wracamy pod halę, skąd rozjeżdżamy się do domów. W domciu prysznic, kolacja, szybki rzut oka na fotki... w łóżku melduję się około 3:30...

Galeria (15 zdjęć):


Ekipa prawie w komplecie, od lewej: Kamil, Van, Tomek, Robert, ja i Świerszczu. W głębokim cieniu Lama, za obiektywem Nemo.


Zalew Sosina, hotel Wodnik o dobrze oświetlony parking przy nim.


Atmosfera jak widać panowała wesoła. Wbrew opisowi fotkę robił Nemo. Zastanawia mnie tylko co chce swoim gestem przekazać Tomek stojący u góry kadru... ;)


Ratownicy Nemo i Robert pilnują szpeju zgromadzonego na dole ;)


...


Zabawa z cieniasami. Pierwszy raz widzę określenie "Kalarepa" zastosowane do nielubianej drużyny.


Chwilę później wpadamy w misterną zasadzkę która bardzo spowalnia jazdę i zostajemy zaatakowani przez setki żab. Chcąc nie chcąc dziesiątkujemy szeregi wroga (bo prawie ich nie widać pod kołami) i uciekamy.


Tutaj miła pani ze stróżówki straszyła mnie terenem kolei, ale zdjęcie i tak cyknąłem. Dobrze, że SOKistami nie straszyła ;)


Piknik pod sklepem nocnym. Może mało romantycznie, ale praktyczności nikt nie może odmówić...


Romantyzmem tchnęło pod Grodziskiem. Niestety panoramy miasta cyknięte z kolana nie nadają się do publikacji. Polecam galerię Vana (link na dole).


Sjesta o 1:30 AM.


Chwilę później pssss... i kolejna przerwa. Tym razem techniczna.


Nemo z Vanem szukają dziury. Sprawna dętka nadciąga z odsieczą.


Chłopaki odsyłają ją do właściciela stwierdzeniem "Co, my nie damy rady?" i biorą się za klejenie.


W tak zwanym międzyczasie Kuba buja się na swoim nowym nabytku na okolicznych schodach. Tuż po tym zwijamy się do domów...

Polecam także:
Relacja Vana: http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=161556
Filmik (też Vana): http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=162242

Do następnego!