Korzystając z niedzieli i pięknej pogody wybraliśmy się dziś z Kasią ma odkładany już jakiś czas wypad do schroniska pod Tułem.
Początkowo trasa prowadzi asfaltami, i obfituje w przejazdy przez rzeczki (3 albo 4 były) - nad jednym z nich urządzamy krótki postój.
W końcu docieramy pod schronisko. Tuł nie jest przesadnie wysoki, ale podjazd pod schronisko pozwala poczuć nogi ;) Urządzamy dłuższą sjestę, połączoną z konsumpcją całkiem niezłego bigosu.
W końcu ruszamy dalej - w stronę Małej Czantorii. Początek to rewelacyjny kawałeczek zjazdu, niestety droga szybko zamienia się w solidny podjazd / podejście.
Jeszcze trochę pchania i można wsiadać :)
Pogoda na łąkach wybitnie wiosenna, jaskrawa zieleń aż kłuje w oczy.
Trochę zjazdu, trochę podjazdu, na szczęście można już z siodła.
Patrząc jednak całościowo, zdecydowanie lepiej jechało by się tym szlakiem w przeciwną stronę. Kiedyś trzeba spróbować.
W lesie także wiosna pełną gębą. Chciało by się powiedzieć - wreszcie.
Nie jedziemy na Czantorię, odbijamy asfaltem na Dzięgielów. Zjazd jest masakrycznie szybki, trzeba często macać klamki.
Wycieczkę kończymy u Kasi na działce, grillem. Tylko piwka brakowało.
Zaczęło się od wielkich planów i równie wielkich obaw dotyczących pogody. Pierwsze wypaliło, drugie już nie za bardzo. Do godziny 13 jest w miarę dobrze, potem ze względu na wysokość pojawia się śnieg. Po dłuższej nasiadówie w schronisku na Salmpolu okazuje się, że zajrzała do nas jeszcze na chwilę zima. Aby było zabawniej, po pierwszych kilometrach, jeszcze przed atakiem śniegu, przedni hamulec zapomniał co to modulacja i skok klamki, a tylny zapomniał po co w zasadzie jest przykręcony. Z przednim coś udało się zrobić, tylny odmówił posłuszeństwa definitywnie. Niedobory płynu hamulcowego na zjazdach szybko uzupełniła adrenalina, jednak w kontrolowaniu tylnego koła nie pomogła. Gdzieś na zjeździe z Grabowej musiałem wybierać między bezpiecznym pokonywaniem zakrętu, a bezpiecznym najechaniem na ukośny, pierońsko śliski próg odwadniający stokówkę - wybrałem to pierwsze, przednie koło ujechało na belce, a ja rzuciłem zwłokami o podłoże aż ziemia jęknęła. Po tym odpuściłem już co bardziej strome momenty czarnego szlaku - co on potrafi w suchych warunkach wie sporo osób startujących w ET w Brennej...
Zapraszam na więcej niż 25000 słów:
Wycieczkę zaczynamy w Ustroniu, skąd zaproponowanym przez Andrzeja szutrem pniemy się w górę.
W górę, a konkretnie w kierunku Chaty na Orłowej, skąd jest już całkiem blisko do rzeczonej.
Blisko, lecz w dalszym ciągu pod górę :)
Ponieważ wysokość jest już słuszna, a chmury tego dnia schodzą bardzo nisko klimat jest przedni.
Zatrzymujemy się z Nemem i cykamy fotę za fotą.
Dlatego sporo tu będzie podobnych do siebie zdjęć :)
W końcu reszta ekipy dzwoni do mnie z pytaniem gdzie jesteśmy.
Jedziemy więc dalej. Do końca wycieczki daleko.
Za Orłową obieramy kierunek na Trzy Kopce Wiślańskie i dalej, Przełęcz Salmpolską. Jedzie się bardzo przyjemnie.
Klimacik w dalszym ciągu dopisuje.
W końcu docieramy na Trzy Kopce, wbijamy na herbatę i ciasto do garbusa przy Telesforówce. Ciepła herbata w taki dzień to jest to :)
Klimat, część... kolejna.
W okolicach Smerekowca roztaczają się przyjemne dla oka widoki, niestety dziś na najbliższą jedynie okolicę.
Wspominając z Nemem przejazd przez las na wycieczce na Rycerzową, wypatrujemy linii zjazdu do drogi położonej parędziesiąt metrów niżej.
Zjeżdżamy jednak tylko w wyobraźni, szlak wyraźnie zaczyna piąć się do góry. Do tego zaczyna sypać śnieg.
Żółty szlak na Salmopol, w takich warunkach mógłby sprawić kłopot nawet Kartonierowi.
Pod kołami błotnista, lepka maź, nad głowami morze bieli.
A do dziur w kaskach wpada mokre, zimne, białe g... ;)
Znowu klimatyczny lasek...
Podejście utrudniają powalone niedawno drzewa tarasujące główny "trakt", a nie ma jeszcze wyraźnych ścieżek, które by je omijały.
Wytrwale pchamy jednak rowery w górę. W końcu docieramy do knajpy, na solidny obiad i dłuższą manianę przy kominku.
A po wyjściu - zonk! Śniegu nawaliło ładnych parę cm, termometr wskazuje 1.6 stopnia, szykuje się niezły hardkor. Pikanterii dodaje fakt, że żaden z moich hamulców nie działa jak powinien.
100 metrów niżej po śniegu nie ma już śladu, jest za to sakramenckie błoto. Lecimy rewelacyjnym czarnym szlakiem z Horzelicy do Brennej.
Szlak urozmaicony, momentami prześwitują jakieś widoki, a sama końcówka to usłana solidnymi głazami stromo opadająca rynna. Odpuszczam.
Do Ustronia wracamy asfaltowym trawersem Lipowskiego Gronia. Miała być jeszcze Równica, ale odpuściliśmy - w takich warunkach trzeba by zdobywać ją z buta.
Trasa: Cieszyn - Ustroń - Orłowa - Trzy Kopce Wiślańskie - Przełęcz Salmpolska - Horzelica - Brenna - Górki Wielkie - Ustroń - Cieszyn (w tą stronę samochodem, hehe)
Ustawiliśmy się na cieszyńskim forum, wyszła spora ekipa - 6 osób. Plan zakładał wycieczkę rozgrzewkowym tempem po czeskich asfaltach. Tempo może i było przyjemne, jednak dystans jakiego nie powstydziłbym się w środku sezonu - 72 km. Dla Kasi była to pierwsza wycieczka tego roku... i muszę powiedzieć, że dała radę lepiej niż ja. Jakieś 15 km przed końcem byłem dosłownie wyczerpany walką z bólem nóg, głodem i bocznym wiatrem. Na szczęście, dzięki jabłku od Ukochanej (jak biblijnie... ;) ) udało się uratować sytuację i końcówka była całkiem ok. Pomykacz trochę daje mi w kość na takich dystansach, czuję to w plecach i nadgarstkach. Wiosnę udało się znaleźć pod jakimś drewnianym kościółkiem w Czechach, po za tym udało się znaleźć trochę deszczu i beczkę dobrego nastroju na nadchodzący tydzień. Podejrzewam też, ze kilka takich mocnych wycieczek z krosiarzami nieźle poprawi moją formę w środku sezonu - nic tylko jeździć.
Zapraszam na fotki:
Na początku jedziemy polskimi pofalowanymi asfaltami. Tu akurat dziur nie ma, ale chyba nie muszę mówić jak większość dróg wygląda po zimie.
Docieramy w końcu do byłego przejścia granicznego w Lesznej Górnej. Pomykacz spisywał się dzielnie.
To już na asfaltach czeskich. O niebo lepsze, choć bywalcy twierdzą że i tak się już psują. Czeskie drogi mają natomiast jeden pozimowy feler - naniesiony szuter, którego nikt nie sprząta - Czesi czekają aż spłynie z deszczem. Szybsze zakręty podnosiły dzięki niemu poziom adrenaliny :)
Tam niestety nie jechaliśmy, choć odrobina terenu na naszej wycieczce była :)
Przez całą drogę towarzyszył nam Javorový vrch. I watr wiejący od jego strony. Góra była raz bliżej, raz dalej, wiatr raz mocniejszy, raz słabszy. Ale piździło cały czas.
Wspominany wcześniej teren - 3 km błota zaprawianego śniegiem. Kolega na pierwszym planie klął na czym świat stoi, Wielka Wąska Kicha nie sprawdza się w takich warunkach ;)
Mały, z terenowymi oponami radził sobie całkiem przyzwoicie. Ja też przejechałem bez problemów - w Pomykaczu jeszcze trochę bieżnika jest :)
Pasmo Javorovego. Śniegu jeszcze sporo, ale biorąc pod uwagę wiatr jestem dobrej myśli. Za tydzień pierwsza jazda po polskich Beskidach :)
Jeden z gorszych podjazdów na trasie. Dość zróżnicowany, także trzeba było mieszać biegami by jechało się równo, do tego masakrycznie długi.
Jednak widok z końcówki to było coś.
W końcu udało się! Znaleźliśmy wiosnę. Teraz już można było zabrać się za kręcenie do domu.
Koledzy byli tak podbudowani kwiatkami, że postanowili nawet skrócić nieco trasę.
Dzięki temu do domu mieliśmy "tylko" około 20 km... I paskudny, zrzucający z drogi wiatr z lewej strony.
Do następnego :)
Trasa: nie mam pojęcia gdzie byliśmy, mniej więcej: Cieszyn - jakieś wioski - Trzyniec - Cieszyn (~72km)
Wszystko zaczęło się od tego, że meteo.pl dało ciała i zapowiedziało na dzisiaj deszcz. Wstałem więc przed godziną jedenastą - szybki rzut oka za okno uświadomił mnie, że jednak nie pada. Nie chciało mi się solidnie, ale wrzuciłem na ruszt kanapki i wyruszyłem na rundkę po okolicy Cieszyna. Czasu miałem około dwie godziny...
Zapraszam do galerii (14 zdjęć):
To jeszcze podczas śniadania, gdy analizowałem mapę powiatu cieszyńskiego zastanawiając się gdzie jechać. Widok z okna.
Swoją drogą, ciekawe kiedy będę mógł wyjechać bez mapy, jeździć kilka godzin i nic mnie nie zaskoczy. Oby nigdy - to by znaczyło że czas na kolejną przeprowadzkę ;)
Wlokę się asfaltami, najpierw Pogwizdów, potem dojazd do Hażlacha... Śniegu jeszcze sporo miejscami.
W lasach mnóstwo. Ale wszystko intensywnie się topi, przydrożne rowy są równie rwące jak rzeczka na zdjęciu.
Rolnicze krajobrazy, między Cieszynem a Hażlachem jest mnóstwo podobnych do tego obrazków.
A na asfalcie jeden wielki syf. Trzeba się solidnie pilnować na szybszych winklach, bo o poślizg w takich warunkach nie trudno.
W końcu całkiem przypadkowo trafiam na Pomarańczowy Las.
Ostatnio byłem tu późną jesienią, i niestety nie robiłem zdjęć. Teraz nieco mniej pomarańczowy, ale i tak robi wrażenie.
Rosną tu niemalże same buki, które usypały solidny dywanik z liści. Miękko pod butami, na rowerze tylko w dół.
Znalazłem nawet jakąś starą hopę :) Próba podjechania z tego miejsca z powrotem do asfaltu zakończyła się fiaskiem, liście uniemożliwiały przejechanie choćby metra.
Grzecznie pcham rower do asfaltu i jadę dalej. Po drodze tylko fota z mostku.
Za Pomarańczowym Lasem czeka na mnie solidny podjazd, kończący się we wsi Zamarski. Wsi marketingiem silnej, jak widać ;)
W wiosce skręcam nie tam gdzie trzeba, i trafiam na ulicę Rajdową. Z początku nazwa wydawała mi się zupełnie do niej nie pasująca...
Widoki sugerowały by nazwanie jej ulicą Widokową... ale potem... szalony zjazd najeżony serpentynami niemal 180* doprowadza mnie pod sam Cieszyn.
Niestety od strony Pastwisk, gdzie seria krótkich ale solidnych asfaltowych ścianek rozpala ogień w udach i wbija igły w płuca...
Dziś pierwsza dłuższa wycieczka sezonu. Meteo.pl podało że jest -10, jednak w słońcu wydawało się być znacznie cieplej. Wyciągnąłem więc Pomykacza z piwnicy i ruszyłem w świat ;) Uzbierało się łącznie 5h przebywania poza domem, jadąc na rowerze, prowadząc rower czy wreszcie ciągnąc go za sobą. W planach miałem Równicę, ale nie wyglądała zachęcająco, więc odpuściłem na rzecz eksploracji bliższych okolic. Wybór padł na Jasieniową, niewielką (521 m npm) górkę w okolicach Goleszowa. Dojazd jej stóp jest bardzo wygodny, niestety potem zaczynają się schody... Koniec końców pokonałem wzniesienie i dojechałem do domu robiąc ładną pętelkę.
Nie odjechałem daleko od Cieszyna, a już musiałem się zatrzymywać i wyciągać aparat...
Swoją drogą, skorupa śniegu na pierwszym planie była na tyle twarda, że od biedy można było jechać tam na rowerze. Jednak każdy gwałtowny ruch kończył się zapadnięciem po piasty w śniegu :)
Tuż za Goleszowem taki widok kazał mi porzucić plany wjechania na Równicę. Wybrałem eksplorację.
Zaczyna się nieźle. Lajcik. Jednak im wyżej, tym koleiny bez lodu węższe. W końcu zniknęły zupełnie...
Przebijam się pieszo przez śnieg po kolana. Na szczęście widać, ze kilka dni wcześniej ktoś tędy szedł - zgodnie z przewidywaniami śnieg jest tam bardziej ubity i nie zapadam się. Na górze herbatka z termosu w pięknych okolicznościach...
Gdzieś tam z doły przyszedłem. W tle widać góry, które odpuściłem.
Tymczasem do szczytu jeszcze spory kawał. I przedzieranie się przez krzaczory.
Podziwiam jeszcze chwilę widoki...
Niby zimno, ale w końcu nigdzie się nie spieszę.
A jest na co popatrzeć.
W końcu ruszam dalej. Kilka metrów wyżej trafiam na stokówkę, która teraz jest wąziutkim singlem. Podchodziłem kilka razy, ale nie udało się przejechać więcej niż 15 - 20 metrów. Pomyłka o 10 cm kończy się nurkowaniem po piasty w śniegu.
Stokówka skręcała w złą stronę, więc korzystając ze "wskazówek" lokalesów przecinam wzniesienie.
Oczywiście o jeździe mogę zapomnieć, targam rower za sobą.
Po półtorej godzinie widzę cudownie zieloną choinkę... Czy zamarzłem gdzieś po drodze i pukam już do bram raju? ;)
Nie zamarzłem i nie pukam, jednak raj spotykam - da się jechać!
Śnieg twardy niczym beton pozwala osiągnąć spore prędkości. Docieram do znanego mi, czarnego szlaku na Tuł.
Szlaku bardzo dobrze oznakowanego w dodatku - nie sposób się zgubić ;)
Nie jadę jednak na Tuł, lecz do Dzięgielowa.
Po drodze jeszcze kilka fotek...
I docieram do odpowiedniej drogi :)
W Dzięgielowie herbatka na przystanku PKSu. Do domu jeszcze 11.5 km asfaltowania.
Normalnie przejechałbym to w pół godziny - jednak w takich warunkach często zatrzymuję się na robienie zdjęć.
I znów kilka km szosy...
I kolejny zjazd na pobocze dla kilku fotek.
Tutejsza okolica to coś zupełnie innego niż Śląsk, więc wszędzie dopatruję się ciekawych tematów na zdjęcie.
Dodatkowo wszystko pokryte jest równą kołderką śniegu :)
I podświetlone przez słońce, które zaczyna już pomału zmierzać w stronę linii horyzontu.
Jeszcze herbatka i jadę dalej...
Oczywiście z przerwą na fotki :)
W końcu, krętymi drogami docieram do Cieszyna. Do następnego :)
* - wiem, że w lasach zdecydowanie łatwiej o zająca niż królika, ale tytuł "-ąc -ące" mi nie pasował jakoś...
Ponieważ sezon ogórkowy w pełni, rower stoi w pokoju a ja leniuchuję (no dobra – nie do końca, zapisałem się na siłownię) zebrało mi się na wspominki, jak to drzewiej z moim rowerowaniem bywało. Dawno, dawno temu – a konkretnie końcem roku 2000 kupiłem swój pierwszy tzw. “porządny” rower górski. GT Tempest, aluminiowa rama, amortyzator Rock Shox i tak dalej. Rower ten towarzyszył mi przez całe 7 lat, choć przy końcówce została z oryginału jedynie rama. Na tym rowerze eksplorowałem dokładnie okolice rodzimego miasta (2000 – 2007), startowałem w pierwszych zawodach (2001) czy wreszcie zaliczałem pierwsze wypady w góry (2002). Aż w końcu w roku 2003 zjadło mnie coś określane mianem “enduro” – i zjada do dziś dnia.
Poniżej kilkanaście zdjęć z pieluchowego okresu jazdy na rowerze. Foty generalnie niskiej jakości (cykane analogową małpą) ale to nie jakość jest tutaj najważniejsza.
Gdzieś między Jaworznem a Chrzanowem, lato 2001
Gdzieś w okolicach Chrzanowa, lato 2001
Okolice Chrzanowa, lato 2001
Góra Grodzisko – Jaworzno, lato 2001
Widok z Równej Górki na Elektrownię Jaworzno III, lato 2001
Start pierwszego w życiu maratonu. Liga Bikeboard, Ogrodzieniec 2002
Wjeżdżam na metę, gdzieś w połowie stawki. Wtedy byłem zawodami zafascynowany, na szczęście szybko mi przeszło :)
Pierwszy wypad w góry, jesień 2002 roku. Beskid Mały, widoczek z zielonego szlaku na zaporę w Porąbce, kawałek za Palenicą.
Dalsza część zdjęć z pierwszego wypadu...
Pamiętam jak dziś, mój pierwszy szybki i jednocześnie widokowo zjazd. Uderzenie endorfin :)
Elektrownia na górze Żar. Może kiedyś przejadę ponownie tą króciutką trasę? Ciekawe jak teraz to wszystko wygląda...
Tutaj już regularne enduro. Pierwszy wypad w góry na dłuższą trasę – 3 dni w Beskidzie Śląskim. Na focie Paweł. Niestety nie mam większych zdjęć.
Dzień drugi zaczynamy od wspinaczki na Czantorię. Gdzieś w tym miejscu słynna wymiana smsów: “Jak zobaczysz laki skrec w prawo” – “Jakie laki?” – “Lonki, pole z trawa” ;)
Czantoria. Czy teraz można wjechać na szczyt z rowerem? Ponoć jakieś wypadki tam były...
Widoczki :) Okolice Soszowa bodajże – ale ręki nie dam uciąć. Jedziemy absolutny klasyk – Czantoria – Kubalonka, cały czas czerwonym.
Rafał. Jeździłem z nim chyba ostatnio w 2008 roku, nadal jeździ bez kasku. Shame ;)
Skałki przed Kiczorami. W rowerze widać pierwsze zmiany – Bomber Z5 i hamulec tarczowy (Grimeca) – zakupione za pieniądze z… odszkodowania po wypadku. Rowerowym oczywiście. Aha, buty które widać na tym zdjęciu (SH-M070) mam do dziś. Działają.
Ostatnia już fota... Nawet nie pamiętam co tu jest ;) W każdym razie trzeciego dnia jechaliśmy też lubianą przez mnie do dziś trasę Równica – Trzy Kopce Wiślańskie – Salmopol.
Teraz do Ustronia mam 11 km... więc jeśli tylko zima odpuści na pewno pojadę na trasę z drugiego lub trzeciego dnia naszej wyprawy. Szczerze mówiąc jak tylko warunki pozwolą to nie będę nawet czekał na koniec zimy. Do zobaczenia na szlaku! :)
Korzystając z rewelacyjnej pogody, Narzeczona wyciągnęła mnie na rower :D 40 km asfaltu, nawierzchni do której nie odnoszę się ze szczególnym entuzjazmem. Jednak w okolicach Cieszyna, a tam śmigaliśmy, można zakochać się w drogach asfaltowych. Teren pięknie pagórkowaty i niesamowite wprost widoki na góry i tereny rolnicze - te ostatnie robią na mnie, mieszkańcu Śląska szczególnie duże wrażenie. Pięciogwiazdkowa malowniczość terenu. Poniżej 31 fotek, które przybliżą nieco wycieczkę:
Uroki jazdy z krosiarzami. Próbuję ich odsadzić by zrobić im fotkę, wszyscy przyspieszają...
Jakieś 20 minut wspólnej jazdy i oddzielamy się z Kasią od reszty peletonu.
"Cały ten świat w jednej kropli zamknięty..."
Poranek, wszystko spowite mgłami.
Mokre powietrze, słońce, wstrętnie nasycona zieleń trawy - 22 listopad jak w pysk strzelił ;) Jedynie gołe drzewa zdradzają porę roku.
Katarzyna.
Pitu-pitu, a od strony zabudowań nadciąga drapieżnik.
Podrapaliśmy drapieżnika za uchem i jedziemy dalej. Cudowne okoliczności przyrody.
Taaaakie asfalty. Nie chodzi o nawierzchnię, tylko wrażenia estetyczne.
Kępa.
Drzewka.
Kolejne drzewka.
Kasia jedzie do przodu, ja znęcam się dalej.
A jest nad czym, uwierzcie.
To raczej nie lipa, ale sceneria jak u Kochanowskiego.
Przecinamy nieco terenu szutrem.
Klimaty nieco bardziej "z mojej bajki" ;)
Mgły dalej stoją, ale teraz niebo przybiera pomału inny kolor. Za około 3h zrobi się ciemno...
Trzeba więc łapać każdy promień słońca.
Stamtąd przyjechaliśmy.
Za tym wzniesieniem był rewelacyjny zjazd w pomarańczowym lesie, szkoda że nie robiłem tam zdjęć. Jednak co się odwlecze... stay tuned ;)
Ten wpis to w zasadzie takie nic, ale zrobiłem kilka zdjęć, którymi chciałbym się pochwalić – mi osobiście się podobają. Trasa wycieczki dokładnie identyczna jak spaceru z poprzedniego posta, jednak warunki nieco inne. Pogoda nie tak idealna, co poskutkowało ciekawym zachodem słońca. Dokładając to tego miejsce akcji – upstrzone ruinami wyrobisko – mamy dobrą miejscówkę na ekranizację Fallouta ;)
Pogoda nie rozpieszczała ostatnio i pomału traciłem już nadzieję na jakieś resztki jesieni. Trochę entuzjazmu wzbudziła propozycja niedzielnego wyjazdu, jednak sobotnia aura skutecznie wdeptała go w ziemię. Mimo wszystko, ustawiłem budzik na piątą, z postanowieniem – “nie będzie padać, to jadę”. Rano wyglądam przez okno – mgła taka, że nie widać pogody. Jadę. Nagrodę otrzymałem już w pociągu – pojawiło się Słońce...
“Trasa bardzo dobrze znana, od jednego baru do baru” – śpiewał kiedyś Kazik Staszewski. Zamiast barów mieliśmy szczyty, ale reszta się zgadzała. Na dzień dobry humory poprawił nam Stożek, a dokładniej nieczynny wyciąg. Pozwoliło to na pokonanie sympatycznego podjazdu, szlakiem zielonym. Jak mam być szczery, wolę niebieski zaczynający się w Dziechcince – o wiele bardziej urozmaicony. Za Stożkiem trochę jazdy granią, i to co tygrysy lubią najbardziej – zjazd. Czekałem długą na tę chwilę, w końcu porządny test dla nowego widelca. Nie wiem co pomogło najbardziej – sprężyna, sztywna oś, regulowana kompresja czy 2 cm więcej skoku – ale tak płynnie jeszcze nigdy tam nie zjeżdżałem. Chyba polubię na nowo moje ulubione szlaki :)
Przed przełęczą Łączecko odsadziłem znacznie pozostałą część ekipy, która musiała skupić się na usuwaniu kapcia u Kondiego, postanowiłem więc przetestować możliwości wideo mojego aparatu. Bez bicia przyznam się, że kręciłem film aparatem po raz pierwszy. Na pierwszy ogień poszedł zjazd Kartona, Kondiego i Spoonmana:
Na końcu zjazdu chłopaki wypatrzyli korzenną hopkę, powstały więc kolejne filmiki:
W końcu udało się dotrzeć na Przysłop pod Baranią Górą, gdzie posiedzieliśmy nieco dłużej przy rosole i bigosie. Dodatkowo podjazd na Baranią tym razem pokonywaliśmy z buta, co zaowocowało ciemnościami na szczycie. Jako bonus, drogą którą pomału zdobywaliśmy szczyt płynęła rzeczka, a od około 1100 m npm leżało sporo śniegu. Pierwsze metry zjazdu to totalna masakra, nie widać zupełnie nic. Kondi, najlepiej wyposażony (czołówka Petzla), próbuje pokonać ściankę, niestety zalicza tam glebę w wyniku której łamie palec. Jest ciemno, zimno, na szlaku sporo śniegu, oblodzenia na korzeniach i kamieniach. O jeździe bez mocnego światła nie ma mowy, czasem nawet trudno jest iść. Za pierwszą agrafką kończy się definitywnie śnieg i lód, zaczyna natomiast padać deszcz. Znajdujemy sposób – osoby bez lamp, czyli Spoonman i ja, jadą przed osobami z lampkami – jest już wystarczająco szeroko, i nie tak trudno technicznie. Od tego momentu jazda zaczyna iść bardzo sprawnie – po 1.5 godziny od momentu w którym byliśmy na szczycie meldujemy się na zaporze w Wiśle czarne. Genialna jazda.
Trasa: Wisła Głębce – Wisła Łabajów – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Stecówka – Karolówka – Przysłop – Barania Góra – Wisła Czarne – Wisła Nowa Osada – Wisła Uzdrowisko
Galeria zdjęć (26 fotografii):
Góry witają nas rewelacyjną pogodą. Mamy przez chwilę nadzieję na mgły w dolinach, jednak Słońce operuje tak mocno, że powietrze klaruje się zanim dojeżdżamy na start wycieczki.
Druga strona górskiego powitania to dość oryginalna reklama noclegów. No, chyba że Juzek to pseudonim / nazwisko :)
Z pociągu szybko udajemy się pod wyciąg na Stożek, jednak dziś wyciągać musimy się sami.
Ten podjazd zadecydował o naszej przyszłości, ale nie uprzedzajmy faktów.
Na Stożku mała przerwa, i suniemy na Kiczory.
Po drodze jest sporo śniegu, na szczęście sama ścieżka całkiem przejezdna.
To nie mgła w dolinie, to raczej smog...
Kiczory, jako że pozbawione drzew, bez śniegu. Cały zjazd także - i bardzo dobrze.
Karton jedzie pierwszy by rozstawić się z aparatem, cykam więc jeszcze widoczek.
W końcu ruszają Kondi i Spoonman.
Delikatny skok z przysłoniętego powaloną choinką wybicia i rura w dół po kamieniach.
No dobra, kamienie zaczynają się dopiero w widocznych w oddali krzakach ;)
Rzeczone krzaki i kamienie. Na tym zjeździe po raz pierwszy przekonałem się od wyższości nowego widelca nad starym. 100% płynności, zamiast myśleć o linii przejazdu...
...mogłem myśleć o wyborze fajnego miejsca do zdjęć. Swoją drogą, Kondi pokonywał ten zjazd pierwszy raz w życiu. Jak on się uchował?
To już single za Kubalonką, oraz doskonały przykład...
Na szczęście widoków nie zepsułem. Nie wiem czy pomiędzy pierwszym a drugim pagórkiem jest dym, czy mgła, ale wygląda to interesująco.
To samo, ale nieco inaczej ;)
Słowackie szczyty już nieźle przysypane. Tylko patrzeć jak i naszym górom solidnie się oberwie od zimy...
Mimo późnej godziny wdrapujemy się na Baranią Górę. Jeszcze przed Przysłopem nachodzą pierwsze myśli o odpuszczeniu - pomału jawi się perspektywa zjeżdżania po ciemku...
Koniec końców po ciemku nawet podjeżdżamy. Ale rosół na Przysłopie był pyszny :)
W przypominającej przystanek autobusowy wiacie przed samym szczytem zakładamy ochraniacze, kurtki itp., aby na samym szczycie siedzieć jak najkrócej.
W sumie nie ma po co tu siedzieć, wiatr urywa głowy...
...a widoki ukradła wszechobecna ciemność. Zaczynamy najgłupszą, choć dającą olbrzymią dozę satysfakcji, rzecz w życiu.
Zjazd najtrudniejszym, północnym stokiem Baraniej. Totalna ciemność (tylko 2 z 4 osób ma mocne lampy) śnieg i oblodzenia na szlaku oraz nagromadzenie przeszkód sprawiające trudności nawet w dzień. Początek to głównie spacer, za pierwszą agrafką jazda zaczyna iść zadziwiająco płynnie.
Zjazd pobiera ofiarę w postaci złamanego palca Kondiego, pomimo tego, w towarzystwie deszczu i unoszącej się nad rzeką mgły docieramy do Wisły. W centrum miasta pożegnanie ze zmotoryzowanymi i powrót pociągiem w którym było cieplej jak u mnie w domu. Brakowało tylko światła ;) Do następnego!
W końcu, sporo czasu już od zakupu widelca udało mi się wyjść na rower w celu przetestowania nabytku. Trochę winna temu była pogoda, trochę ja sam, ale najbardziej zawinił brak adapterów do piasty, z QR na oś 20 mm. Zamówiłem nawet takowe u polskiego dystrybutora Hope, ale panowie się pomylili i wysłali mi przelotki z osi 20 mm na QR... W końcu udało mi się pożyczyć kółko (dzięki Spoonman!) i pośmigać.
Pech (?) chciał, że akurat w tym dniu, w którym przed pracą wybrałem się na 1.5h przejażdżkę było takie światło i mgły, że połowę z czasu planowanego na jazdę przeznaczyłem na robienie zdjęć... Niemniej widelec udało się przetestować na tyle, by stwierdzić że nie sprawia żadnych kłopotów. Poważny test przeszedł raptem dwa dni później, ale to już temat kolejnego wpisu... :) Tymczasem zapraszam do galerii, którą udało mi się sklecić tego poranka:
Na dobry początek panorama na dziurę w ziemi i Chorzów (fragmencik Chorzowa)
Słońce schowało się za kłęby pary wypuszczane przez ciepłownię, zaczyna się koncert światła.
Znany blok, mam już kilka jego zdjęć.
Torowiska...
...i znów to piękne światło.
W końcu rzucam tamte rejony, wyszedłem przecież pojeździć. Na moim ulubionym chorzowskim singlu mgła z gatunku permanentnych. Nie widać nic.
Wszystkiemu winne stawy...
Pierwsze próby samowyzwalacza na statywie...
Nie do końca udane - cykanie RAWów w serii to zły pomysł :)
Ahoj!
Czeskim pozdrowieniem witam z prawie w Czechach Pogwizdowa. Niegdyś naprawiałem rowery w Jaworznie, potem zacząłem stukać w klawiaturę. Za tę zdradę wyrzuciłem się do Chorzowa. Z Hanysami wytrzymałech rok, padoć nie zaczołech, ino dalej mówię. Obecnie podglądam Czechów z drugiego brzegu Olzy - a gdzie mnie dalej poniesie - Knedliki, diabeł i ja sam nie wiemy.
Jeżdżę od dawna, bloga prowadzę od trochę mniej dawna, na bikestats jestem od nie tak dawna (luty 2010). Administrowałem sobie też chyba już największym w PL endurowym forum - emtb.pl, następnie endurotrophy.pl (które również współorganizowałem przez jakieś dwa lata.) Teraz wracam do tego co najlepsze, czyli jazdy na rowerze. Bez spiny.
Pisuję, fotografuję i wrzucam tu (i nie tylko, moje teksty pojawiły się nawet w wersji drukowanej) co ciekawsze rowerowe przeżycia, więc... enjoy!