Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczki

Czasem trzeba się zgubić

Piątek, 18 czerwca 2010 · Komentarze(9)
Jakiś czas nie jeździłem na rowerze, najwyższa pora nadrobić zaległości. Dobra pogoda motywowała do jazdy, fakt zakupu nowego aparatu takoż - trzeba przecież przetestować. Z głupia frant wyszła mi jedna z lepszych wycieczek po okolicy - cztery godziny toczenia się leniwym tempem, z czego jedna czy półtorej pod jako taką kontrolą... Reszta czasu to jazda gdzie oczy poniosą, bez szlaku, nierzadko bez drogi, w dowolnie wybranym kierunku. Co z tego wyszło prezentuje poniższa galeria:


Zaczynam od podjazdu. Specjalnie dużo nie ujechałem, a już zatrzymałem się w celu robienia zdjęć. Cała wycieczka będzie tak wyglądać, w sumie kilkanaście (góra 30) kilometrów i kilkadziesiąt klapnięć lustra...


Początek to szlak rowerowy, więc większość prowadzi jako takimi asfaltami. Chciałem dotłuc się nimi w okolice Tułu. Nie wyszło, ale nie uprzedzajmy faktów.


W zasadzie to ostatnie miejsce gdzie kontrolowałem gdzie jestem. Potem była już tylko jazda przed siebie...


Ostatki asfaltu, który zaraz potem zamieniam na szutry i polne drogi.


Krajobrazy podobne do tych na Suwalszczyźnie, jedyne różnice to brak jezior i góry na horyzoncie.


Dojeżdżasz na rowerze do środka niczego, rozglądasz się dokoła czy nikt nie widzi...


Wchodzisz ostrożnie pomiędzy zboże, przymierzasz się, naciskasz spust... i świat przestaje istnieć.


To nie samobójstwo, to fotografia :)


Po drodze załapuję się na rewelacyjny singiel szerokości opony, przelatujący przez całe 3 pola. Piękna jazda, szkoda że tak krótka...


W tym miejscu sprawdziłem na mapie gdzie jestem i czy mam jakieś szanse na Tuł. Wyszło że nie...


Celem została więc najbliższa góra.


Tu nawet drogi zabrakło. Koleina na środku pola pozostawiona przez jakiś traktor jako jedyna szła w stronę, w którą chciałem jechać. Dno było zaskakująco równe, a uczucie jak niezliczone ilości kłosów biją po dłoniach na kierownicy - bezcenne :)


Dzień chyli się ku końcowi, zaczynam kierować się w stronę domu. Na azymut oczywiście, bo nie mam pojęcia gdzie zrobiłem to zdjęcie.


Za mną góry chowają się w różach i fioletach...


Nade mną delikatne chmurki i księżyc...


Jak tu jechać do domu :)


Przede mną kolorystyczne piekło.


To już obrzeża Cieszyna. Po godzinie, już wykąpany, oglądam zdjęcia na kompie...

Do następnego!

Ostatni dzień wolności

Wtorek, 8 czerwca 2010 · Komentarze(10)
Wczoraj miałem ostatni dzień związanego ze zmianą pracy urlopu. Pogoda dopisywała - trzeba było to jakoś wykorzystać. Początkowo zakładałem eksplorację czeskich gór, jednak 70 km po nieznanym terenie przegrało w zderzeniu z rzeczywistością (ech te obowiązki domowe ;) ). Zmodyfikowałem trasę, tak by obejmowała tereny tylko mi znane, też góry, ale w większości po polskiej stronie, lub tuż przy granicy. Wystarczył rzut oka na profil trasy ( /\/\/\ ) by zakwalifikować ją do tras "na kiedy indziej" - przy takich przewyższeniach nie dałbym rady przejechać tego w rozsądnym czasie. Skończyło się na modyfikacji trasy przejechanej wcześniej, w dodatku na rower wyszedłem dopiero wieczorem... Cóż, lepszy rydz niż nic. Poniżej kilka ujęć prezentujących rydza.


Zaczynam. Pogoda wyśmienita, już nie tak gorąco jak w południe, choć słońce jeszcze daje czadu. Światło nawet niezłe jak na robienie zdjęć.


Widoki dopisują, w tle góry, na pierwszym planie pola, niebieściutkie niebo i delikatne chmurki... rozmarzyć się można.


Potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Oznaczającemu pogratulować ułańskiej fantazji. Musiałem sprawdzić przebieg szlaku z mapą.


Jakiś czas później słońce chowa się za chmurami, i gdzieniegdzie tylko przebijają się resztki promieni. Niby ładnie, ale kompaktem który nie wie co to RAW ciężko wychwycić te subtelne różnice kolorów.


Chmury jednak gdzieś znikają i ni z tego ni z owego zaczyna się złota godzina. Nie muszę chyba mówić jak dramatyczny wpływ na moją średnią miało to wydarzenie? ;) Wszystko wygląda cudnie, nawet "szlak żółty" nabiera w takim świetle nowego wyrazu.


Wiejskie urokliwe widoczki zmuszają wprost do częstego wyciągania aparatu. Dla równowagi, w innych miejscach wiejskie zapachy zmuszają do szybkiego kręcenia korbami ;)


Szczegół...


...ogół. Szukajta drzewa ;)


W końcu docieram nad stawy w Dębowcu. Słońce schowane za zalesionym wzniesieniem, klimat fot zupełnie inny - wieczorny już. Komary tną niemiłosiernie.


Cykam kilka zdjęć i jadę dalej.


Zatrzymuje mnie telefon od mojej lepszej połowy. Chyba dobrze, bo podczas rozmowy cykam chyba najlepszą fotę z tego miejsca :)


Robi się ciemniej i chłodniej, czas zacząć cisnąć nieco mocniej. Jak na złość najgorsze podjazdy są właśnie na koniec. Widoki na szczęście wynagradzają trud.


Słońce, które jest już tuż nad horyzontem koloruje chmury niesamowitymi barwami.


Fotografuję zachód, zakładam lampki i kręcę do domu. Wycieczkę kończę o 21.30...

Trasa i profil do obejrzenia tutaj.

Pozdrawiam i do następnego ;)

Wycieczka po okolicy

Sobota, 5 czerwca 2010 · Komentarze(4)
Dziś około 30 kilometrowa pętelka po okolicy, przejechana z Kaśką. Pogoda idealna (nawet ciut za gorąco), łatwa trasa, niezłe widoki. Obite kolano ładnie się rozjechało, już prawie nie boli. Garść fotek z wypadu poniżej.


Dzisiejsza wycieczka nie zmuszała na szczęście do ciągłego poruszania się nawierzchnią bitumiczną, teren zaczął się dość szybko.


Teren byłby łatwy szybki i przyjemny, gdyby nie błoto. Ilości błota znacznie przewyższały oczekiwania i utrudniały jazdę nawet mi, na szerokich terenowych oponach. Nie wspominam o Kasi, która miała w rowerze założone slicki...


Gdy kończy się błoto, zaczynają się kałuże. Jest trochę lepiej, choć niektóre ciężko ominąć, a niektóre...


...żyją już własnym życiem. Lepiej do takiej nie wjechać.


Pogoda wyśmienita. Zero chmur, tylko słońce - które fotografuję na pamiątkę, ponoć od poniedziałku znów ma lać...


Zamieniamy polne drogi na podrzędne asfalty. Jedzie się bardzo przyjemnie.


Pomału nabieramy też wysokości - zaczynają się widoki.


Jak zobaczycie na profilu trasy - nie było lekko, 3/4 po w miarę płaskim terenie, a na dobitkę wielka góra :) Na szczęście suma przewyższeń nie rzuca na kolana - 355m (wg mapy).


Widoki zaczynają urywać głowę. Jaskrawość zieleni też :) Kaśkowy Canon A610 robi sam z siebie ładne foty, ale jest strasznie wolny a automatyka balansu bieli działa jak dla mnie dość zagadkowo :)


Docieramy w końcu do Pomarańczowego Lasu, który o tej porze roku jeszcze nie dojrzał i jest całkiem zielony. Urokliwy jednak zupełnie tak samo jak na jesień.


Za lasem solidny podjazd, uprzyjemniany przez tego typu widoczki.


Czeskie Beskidy w całej okazałości. Mniam.


W końcu docieramy do Zamarsk, skąd już tylko szybki zjazd do Cieszyna.


Home, sweet home :)

Wycieczkę trzeba zaliczyć do bardzo udanych - dopisało wszystko. Całą trasę zaplanowałem przedwczoraj wieczorem za pomocą mapy online na czeskim cykloserverze (zobacz trasę) - rewelacyjne narzędzie, pozwalające szybko stwierdzić czy wycieczka będzie lajtową przejażdżką, czy kilkugodzinną mordęgą. Przy wyprawach ze swoją drugą połówką jest to nie do przecenienia :)

Pozdrawiam!

Błotne zapasy z rowerem

Piątek, 4 czerwca 2010 · Komentarze(6)
Wybrałem się dziś pokręcić nieco po okolicy. Taki mały rozjazd przed jutrzejszą wycieczką. Miał być singiel na Kopcach po raz kolejny, ale wyszło nieco inaczej. Szczegóły jak zwykle w opisach do fotek:


Początek jak zwykle - droga na Marklowice. Po drodze podjeżdżam nieco bliżej oczyszczalni ścieków, jeszcze nigdy nie fotografowałem jej z tej perspektywy. Gdzieś tam na górze, w lesie widocznym za budynkami wije się singiel na który mam zamiar jechać...


W końcu wychodzi nieco inaczej, wszystko za sprawą błota. Już pierwszy podjazd daje w kość, i to dosłownie. Podczas ciągnięcia pedału do góry wypina mi się but i z całej siły grzmocę kolanem w manetkę. Auć. Błoto uniemożliwia wręcz jazdę, ale skoro już się tu wepchałem to pełznę. Zamiast w kierunku toru MX, jadę odwrotnie. Trafiam do bajkowego lasu.


W końcu udaje się wyjechać. Błoto jest wszędzie. W 30 minut jazdy w lasku (z robieniem zdjęć) brudzę rower bardziej niż podczas całego Enduro Trophy. Do tego biegi zaczynają chodzić jak chcą, łańcuch przeskakuje...


Ten wąski przesmyk przez pole to ścieżka którą przyjechałem. Pokrzywy do kierownicy. Wąsko i błotniście.


Piękny minimalizm :)


Cykam jeszcze jeden widoczek i zaczynam otrzepywać rower z błota.


Nie wygląda to dobrze. Glina zalepia wszystko dokładnie. Kasety nie fotografowałem, wyglądała podobnie, jeśli nie gorzej.


Słońce tymczasem zaczyna wędrówkę w dół nieboskłonu. Robi się przyjemnie.


"Kombinat pracuje, oddycha, buduje"


Rower zaczyna jako-tako działać, jadę w stronę domu. Jutro wycieczka a sprzęt nadaje się do gruntownego czyszczenia. Zaczynam kombinować.


No i wykombinowałem - taak, dobrze myślicie :)


W domu, po dodatkowym myciu okazuje się, że nie jest jednak tak wesoło. Z przodu skrzywiony ząb w małej koronce, z tyłu skrzywiony hak przerzutki. W błotnych zapasach ja vs rower 1:0 dla mnie, ale jakoś mnie to nie cieszy :>

Trasa: do obejrzenia na Cykloserverze

Pozdrawiam i do następnego :)

Česká asfalty

Piątek, 28 maja 2010 · Komentarze(5)
Dziś wycieczka z Kasią, nad jezioro Těrlicko. Sama szosa, więc nie ma się o czym rozpisywać. Widoki niesamowite, mnóstwo pagórków i niezłe asfalty - świetne rejony do jazdy szosówką. Zapraszam na kilka fotek :)


Uderzamy z Katarzyną w czeskie drogi. Pogoda wreszcie majowa.


Widoki urywają głowę.


Sielsko - wiejsko. Do tego mizerny ruch. Można wlec się 10 na godzinę i oglądać.


Na zjazdach bez żadnej pracy jest za to 50 km/h :)


Czeskie Beskydy. Wciąż czekają na eksplorację...




W końcu docieramy nad jezioro. Nie ma co tam siedzieć, pozostałościami opadów i powodzi jest, ze tak się wyrażę - dość przykry zapach.


Droga powrotna, Kasia jakaś zacukana...


...ale jest się na czym zawiesić :)


Jeszcze zbliżenie. Góry, jezioro, czego tu chcieć więcej?


I znów te świetne drogi. Niby połatane, ale gładkie. W sam raz na szosówkę (jechałem na Smoku ;) )


Ostatnia fota z mojego aparatu, przestaje się włączać. Biorę aparat Kaśki.


Mój ulubiony rodzaj chmur. Ale nie wiem jak się nazywają... ;)


Coraz bliżej domu...


Miasto już widać. Jeszcze pół godziny kręcenia i wsuwamy pyszne lody w Czeskim Cieszynie... :)

W domu okazało się, że przyczyną nie włączania się aparatu nie był padnięty akumulator, a padnięty aparat. Szlag... :/

Mała tułaczka

Czwartek, 27 maja 2010 · Komentarze(4)
Zachciało mi się dziś wyjść na rower. Zebrałem się więc przed obiadem, z zamiarem dopchania się na Małą Czantorię, i zjechania czarnym szlakiem przez Tuł, na który sporo już czasu miałem chrapkę...


Na dzień dobry, pozdrowienia z Enduro Trophy. Rower jak odstawiłem w niedzielę, tak stoi do tej pory. Trzeba się za niego zabrać... Ta kupa ziemi pod rowerem wyleciała z okolic przedniej przerzutki :)


Na tarczy dziwne ślady, jakby rdza? Przecieram palcem, pod spodem zostaje ładna fioletowo zielona plama... Chyba już wiem, czemu na piątym odcinku przez jakiś czas hamulec w ogóle nie odpowiadał :) Dotrze się, zacznie działać.


Jeszcze zmiana dętki i gotowe. W kole znajduję wodę... Nabieram podejrzeń. Pompowanie wody do kół to ulubiona zabawa chłopaków z forum EMTB.pl, tyle dobrze że ta woda była w oponie a nie w dętce.

W końcu, po łącznie niemalże godzinie grzebania mogę wyruszyć. Zamontowałem jeszcze nowiutki błotnik RRP, zobaczymy jak będzie się spisywać :) Po drodze spotykam Szuwara, który mówi, że w okolicach Tułu jest jeszcze sporo błota. Bardzo dobrze, test błotnika będzie miarodajny. Jadymy!

Nie byłbym sobą, gdybym się nie zgubił. Tym razem nie zgubiłem się dosłownie, ale odbicie szlaku przestrzeliłem koncertowo. Dzięki temu, zamiast jechać szlakiem rowerowym tnę głównymi asfaltami, aż do początku szlaku na Tuł.


Bardziej to na szosówkę niż na Smoka...

Na szczęście zaczyna się szlak, po cichu liczę, że będzie nieco bardziej urozmaicony niż szosa.


Wjeżdżam na szlak. Pierwszy znaczek, to szlak rowerowy o nieokreślonym kolorze, potem oznaczenie trasy "szlakiem strojów cieszyńskich" czy czegoś takiego. Tabliczka na samym dole jest zastanawiająca, ale nie oznacza wcale stromego podjazdu, który trzeba pokonać jadąc tyłem, a stromy zjazd. Nie stwierdziłem takich urozmaiceń.


No tak. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Po kilku metrach jakiegoś szutru zaczyna się... asfalt. Przynajmniej widokowo jest nieco lepiej, to znaczy w ogóle coś widać.


Rolnicze krajobrazy, bardzo przyjemne - no, nie licząc zapachów :)


W końcu widać jakieś większe wzniesienia. Do tej pory były tylko odczuwalne - czasem trzeba było zrzucić z blatu. Pogoda zaczyna się pomału psuć, pojawiają się chmury, z których może pokropić deszcz...


Góry! Konkretnie jedna - Równica + jakieś pagórki. To już widok spod samej Czantorii. Odwracam się tyłem do Równicy i zaczynam podjazd żółtym szlakiem.


Szlak szybko pokazuje mi miejsce w szeregu. Po jakichś 10 minutach pchania, docieram do miejsca pokazanego na fotce. Nie wygląda najlepiej, ale nastromienie nie jest przesadne i można jechać. 1:1 i wio. Najbliższe kilkadziesiąt minut będzie właśnie tak wyglądać - kilka minut pchania, kilkanaście minut jazdy...


Tak, to ja.


Wiosna w pełni. W takich warunkach można pedałować...

Po drodze mijam jakąś szeroką szutrówkę, prawdopodobnie jest to droga, którą można dojechać na sam szczyt, ja jednak widzę strome zbocze i poręcz, za którą czai się singielek z żółtymi kreseczkami.


Zgadnijcie co wybrałem? :) Trawers przypomina te spotykane w Beskidzie Żywieckim, z tą różnicą, że jest nieco więcej luźnych kamieni. Walczę, choć czasem muszę odpuścić. Ślisko jest.

W końcu docieram do skrzyżowania szlaków. Chwila zastanowienia, czy warto atakować Czantorię, ale jakoś tak nie chce mi się. Chyba dobrze wybrałem, bo dzięki temu do domu dojechałem tuż przed deszczem... Ale nie uprzedzajmy faktów :)


W ramach odpoczynku po podjeździe fotografuję co popadnie. Tu popadło na drzewa.


Początek zjazdu, szlak czarny. Nie przepadam za tym fragmentem za bardzo, mnóstwo luźnych drobnych kamieni, do tego dość stromo. Jakoś nie palę się do puszczenia klamek i jazdy na maksa (co pewnie by ułatwiło zjazd) bo jestem tu sam, a dodatkowo plastiki, zamiast moich kolan i goleni, chronią szafkę w domu.

Dalsza część zjazdu to bajka. Szeroki singiel, dość stromo opadający, ale można popuszczać klamki. Gdy kończy się las, kończy się terenowa poezja. Ale nie można narzekać, zaczyna się poezja widokowa.


Góry, górecki :)


Przez jakiś czas szlak wiedzie nawet asfaltem. Widoki powalają na kolana. To płaskie za drzewami to już Czechy. To co dymi, to zdaje się Trzyniec.


Tuł w całej okazałości. Klimat po prostu sielski, paskudnie żywa zieleń trawy tylko potęguje chęć położenia się na tej łące i zapomnienia o wszystkim co dokoła.


Maniana!


Niebo niestety nie nastraja pozytywnie. Zamiast koniecznego do pełnego relaksu słońca, jakieś ciemne chmury. Po drodze jeszcze widokowa krowa i lecę dalej.


Jeszcze jeden widoczek :)

W okolicach schroniska pod Tułem błota faktycznie dość sporo. Rower trochę schlapany, siodełko (od tej strony na którą się siada) również, więc mogę stwierdzić, że ilość błota przekraczała średnią. Jednak daleko tej ilości do standardów do jakich przyzwyczaiło mnie ostatnio Bielsko :)

Za schroniskiem zaczyna się asfalt, który, w raz lepszej a raz gorszej postaci prowadzi mnie aż do domu. Chowam rower, idę do mieszkania... Zaczyna padać. Głupi to jednak ma szczęście ;)

Pozdrawiam i do następnego :)

EMTB Enduro Trophy Bielsko-Biała

Wtorek, 25 maja 2010 · Komentarze(8)
Było - minęło. Wszelkie węże, owady, rybki i inne stworzonka, które nie były - niech żałują. Świetna atmosfera rowerowego święta, doprawiona typową jak na ET pogodą (choć trzeba przyznać, że było ciepło i pojawiło się nawet słońce!) - aż żal, że kolejna edycja dopiero pod koniec lipca. Aby umilić oczekiwanie, zapraszam do krótkiej relacji okraszonej kilkoma zdjęciami.

Zaczynamy!

Pobudka wcześnie rano - 5.45 w sobotę to nie jest pora odpowiednia na wstawanie. Tym razem emocje są jednak górą i nie trzeba wypychać mnie z łóżka. Szybkie śniadanko, przygotowanie kanapek do plecaka i ruszam po rower. W międzyczasie Szuwar daje znać, że już czeka. Wrzucamy rower na auto, pędzę jeszcze do mieszkania po ciuchy na zmianę, buziak dla Lepszej Połówki i w drogę. Na Przegibku lądujemy około 8.00, po drodze mijamy biedaków, którzy muszą dojechać tam na rowerze. Ludzi jeszcze niewielu, ale niebawem się to zmieni - na starcie stanęło 104 uczestników...


W oczekiwaniu na start. Składanie sprzętów, przygotowania, pogaduszki. Jak najbardziej luźna atmosfera.

W końcu jedziemy. OS podjazdowy niezbyt wymagający, aczkolwiek niektóre momenty każą prowadzić. Droga jest na przemian kamienista i błotnista, urody dodają jej olbrzymie kałuże. Nie wiem czy to kwestia błota, zmęczenia czy owczego pędu, ale wydaje mi się, że w piątek, podczas objazdu trasy, więcej tego podjazdu pokonałem nie schodząc z roweru. Podczas zawodów kilka fragmentów musiałem pokonać z buta.


OS1 - podjazd. W tle za mną widać jednego z trzech startujących w imprezie krosiarzy z Airco, którzy zmyli się od razu po zjeździe na metę. Foto - Lucek.

Po kilkunastu minutach walki docieramy na metę. Wpis czasu w kartę zawodnika, pogaduszki, zdjęcia...


Piwoźniak skrzętnie notuje czasu przyjazdu kolejnych zawodników.


Zaczynamy przepoczwarzanie - kto żyw, zakłada ochraniacze i inne ustrojstwa. Następnie ruszamy na OS2, będący pierwszym w dniu dzisiejszym odcinkiem zjazdowym.


Kolejka do startu OS2, czyli zjazdu serpentynami z Gaików. Kolejni zawodnicy są wypuszczani na trasę co 30 sekund. Organizacja była sprawna, nigdzie nie było zbyt długiego czekania.

W końcu przychodzi i moja kolej. Pierwsze spostrzeżenie - jest o wiele bardziej ślisko niż na objeździe. Mimo to, pokonywanie serpentyn nie idzie mi specjalnie gorzej. Generalnie, scenariusze walki ze zjazdem były dwa - albo delikatna jazda, albo szorowanie zwłokami o podłogę. Przynajmniej widoczność była niezła, oczywiście w porównaniu do dnia poprzedniego - z jednego zakrętu było widać kolejny. Końcówka tego zjazdu to szybka stroma droga, z solidną wyżłobioną przez wodę rynną - wielu przegrało tam walkę z naturą, na szczęście obyło się bez strat w ludziach.


Foxiu na serpentynce. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. W dodatku nieźle rozjeżdżone. Foto - Lucek.

Koniec odcinka drugiego to podejście po mega stromych schodach. Na każdym zjeździe podczas tej edycji był fragment pod górę, w dodatku wymagający zejścia z roweru. Nowa tradycja? Po wpisaniu czasów ruszamy na odcinek trawersowy. Trawersem prowadzi tam dojazdówka, sam odcinek to raczej jazda granią.


Dojazdówka na OS trawersowy. Bez napinki. Foto - Bodziek.


To już OS trawersowy. Wcześniej napisałem, że na podjeździe były olbrzymie kałuże, nie wiem jakiego słowa powinienem użyć tutaj. Małe jeziora? Na fotce doganiam najmłodszego uczestnika imprezy, syna Wora - wystartował razem z tatą i naprawdę nieźle dawał czadu. Foto - Lucek.

OS3 był dość krótki, ale za to bardzo przyjemny. Jednak to nie on zgarnął moją nagrodę "The Best Of ET BB". Najlepsze tuż przede mną - OS4. Wspaniały zjazd, niemal non stop singiel. Błoto, śliska trawa, trochę korzeni i kamieni, wąskie przesmyki między drzewami, przeskakiwanie powalonych drzew, przejazdy pod zwalonymi drzewami - czysta esencja. W dodatku odcinek niesamowicie płynny. Miód.


To już meta odcinka numer 4. Carlosowi wydał się za mało hardokrowy, więc postanowił zjechać na samej obręczy.

Po odcinku czwartym ruszamy na Magurkę Wilkowicką, skąd ostatni zjazd zaprowadzi nas do mety. Dojazdówka to jazda połączona z pchaniem, mniej więcej w stosunku 2:1. Pogoda funduje nam tutaj mały armagedon. Odgłosy burzy i pierwsze krople towarzyszyły nam już na odcinku trawersowym, ale skutecznie uciekliśmy im podczas zjazdu. Teraz pogoda zaczyna się mścić. Gdy tylko nastromienie każe zejść z roweru zaczyna się solidny deszcz. Chowamy się pod drzewem w nadziei, że przestanie padać, jednak drzewo dość szybko zaczyna przeciekać. Ruszamy dalej.


Dojazdówka do ostatniego odcinka specjalnego. Pogawędki pod drzewem w pięknych okolicznościach przyrody...

Mokre jest już dosłownie wszystko. W butach wesoło chlupoce woda. Bloki ślizgają się na mokrych kamieniach. Na szczęście robi się mniej stromo - można jechać. I w tym momencie następuje pierwsze uderzenie w kask.


Przez następne kilka minut bombarduje nas grad wielkości grochu, a może i nieco większy. Uciekamy pod drzewa najszybciej jak się da. Robi się zimno, więc gdy tylko z nieba przestaje lecieć twarde, ruszamy dalej. Na Magurce pokazuje się słońce (jak uroczo) jednak jest strasznie zimno, co w połączeniu z litrami wody umieszczonymi w naszych ciuchach powoduje, że wszyscy trzęsą się jak galareta. Pakujemy się do schroniska; podczas posiłku przychodzi mi do głowy zabawna refleksja - w tym momencie spełnieniem marzeń każdego z tych wielkich, twardych, ubłoconych na maksa facetów jest... ciepła herbata z cytrynką :)

W końcu pora zebrać się na ostatni zjazd. Wychodzimy na zewnątrz. Jezu, jak zimno! Na szczęście przemoknięta kurtka przeciwdeszczowa jest nadal wiatroszczelna, nie zmarznę do końca podczas zjazdu. 3, 2, 1 start. Zaczyna się zjazd. Na pierwszej stromiźnie od razu robi się cieplej. Odbicie w las, zajefajny singielek. Potem łąka śliska niczym lodowisko. Znów las, diablo stroma droga przy schronisku i kolejny singiel, tym razem dość krótki. Wypadamy na szeroką wysypaną kamieniami drogę, którą dodatkowo urozmaiciła spływająca woda. Gdzieś tu łapię pierwszą i jedyną gumę na całej imprezie. Udaje mi się dojechać do kolejnego singla, ale ten jest zbyt płaski i zbyt najeżony korzeniami i błotem by pokonać go bez ciśnienia. Biegnę.

Wreszcie meta. Rzucam rower w trawę i chowam się pod klapę od SUVa orgów - zaczęło znów solidnie lać. Siedzę tam dość długo - ale w końcu pojawia się Harry, który busem zabiera mnie i rower do karczmy, gdzie ma odbyć się dekoracja.

W karczmie darmowe jedzenie i piwo. Przebrałem się w suche ciuchy - jaki komfort :) Czas szybko leci na pogawędkach. Z wynikami są jakieś problemy, ale mnie wyniki akurat najmniej interesują. W końcu udaje się coś uskładać, następuje dekoracja zwycięzców i losowanie fantów od sponsorów pomiędzy uczestników.


To już w karczmie, ogłoszenie wyników. Ekipa orgów - od lewej: Harry, Piwoźniak i Paweł. Brakuje Malaucha i kilku osób wspomagających.


Zwycięzcy. Drugi raz najwyższe miejsce na pudle przypadło Brianowi. W niebieskiej koszulce Kalloya ;) nieobecny wcześniej Malauch. Kobiecej dekoracji nie było, bo wszystkie dwie panie uciekły.


Jeszcze tylko losowanie gadżetów od sponsorów (plecaki Pajak, ciuchy Endury) i rozjazd na afterparty :)

FIN :)

PS. Zapomniałem dodać, że dzięki fajnej inicjatywie oddolnej na forum EMTB.pl na imprezie były zbierane pieniądze na rzecz osób poszkodowanych przez powódź. Udało się uzbierać przyzwoitą kwotę, która została przekazana Urzędowi Gminy Czechowice i bielskiemu Caritasowi (po połowie).

Objazd trzech oesów

Piątek, 21 maja 2010 · Komentarze(2)
Urlop! i do tego lepsza pogoda! Taki zestaw mógł skutkować jedynie jazdą na rowerze. Jako, że jutro już ET ruszyliśmy z Szuwarem na objazd dwóch oesów zjazdowych należących do jutrzejszej trasy. Przypadkiem zaliczyliśmy jeszcze trawers - więc uzbierała się całkiem fajna traska. Tempo było niezłe, zaczęliśmy na Przegibku mniej więcej o 9, a o 12.30 byliśmy już z powrotem pod samochodem. Zdjęć mało, w dodatku tylko z pierwszego zjazdu - nie mniej zachęcam do rzucenia gałką.


Z Przegibka doczołgujemy się na Gaiki, gdzie zaczynają się dwa z trzech odcinków zjazdowych. Na pierwszy ogień idzie zjazd serpentynami, szlakiem niebieskim. Drugiego ognia nie będzie, przynajmniej na zdjęciach.


Zaczynamy kosić sto osiemdziesiątki.


Tzn. kto kosi ten kosi. Za często dotykam przedniego hamulca, efekty są opłakane.


Klimacik dopisuje, widoczność 20 metrów.


Szuwar przymierza się do kolejnego zakrętu.


I śmig :)


Nigdy nie przyglądałem się specjalnie napisom na naklejkach pod klamkami od hamulców hydraulicznych. Dziś wiem na pewno co pisze na przednim - "NIE DOTYKAĆ!"...


Te same drzewa co wyżej, tym razem kosi Szuwar.


I jeszcze zjazd koło schodów przy źródełku, krótka stroma ścianka. Akurat z tym egzemplarzem radzę sobie całkiem nieźle :)


Przelot przez rzeczkę i meta (prawie) odcinka. I to już ostatnia fotka, reszta jazdy szła płynnie bez zdjęć. Drugi OS zjazdowy to super płynny wąski singiel - z Gaików do Straconki - polecam.

No i do zobaczenia jutro! :D

Kopce na deszczowo

Środa, 12 maja 2010 · Komentarze(8)
Ciągle leje. Już chyba drugi tydzień. Rano brzydko, w okolicach południa trochę lepiej, potem znów brzydko. Żyć się odechciewa, a rzyć boli od siedzenia przed kompem. Postanowiłem się ruszyć.

Wszystko zaczęło się od wtorkowego widoku z okna (zupełnie nowego widoku nota bene). Wspaniały wschód słońca zmotywował mnie do podjęcia decyzji - jutro przed pracą idę na rower. Niestety, jutro (czyli dziś) lało od samego rana...


Ganz nowy widok z okna. Wschód słońca, okolice 4:50 (tak, rano).

Postanowiłem jednak spróbować po południu. Było brzydko, ale nie padało. Wskoczyłem w ciuchy rowerowe, spakowałem aparat, wychodzę. Wróć, telefon został. Podchodzę do okna... leje... Pół godziny posiedziałem, regularny deszcz zmienił się w mikro mżawkę, można jechać. Czasu mało, więc znów rezerwat Kopce. Ciągnie mnie ten singiel :)


No to zaczynamy. Ciut wcześniej była jeszcze kałuża, gdzie udało mi się nalać wody do buta. O jeździe można zapomnieć po 30 metrach.


Las uderza zielenią. Wszystko mokre, woda podkreśla tylko kolor.


Sporo się takich tam kręciło. Widziałem łącznie 4 małe i jedną dużą, która okazała się butelką po piwie Tatra. Kolorystycznie podobne. Trzeba bardzo uważać, żeby takiego stwora nie rozjechać - są pod ścisłą ochroną (salamandry) i pięknie może na nich koło ujechać (butelki).


Ciągle pada, ale wiem, że wyjazd był dobrym pomysłem. Klimat jak z baśni jakiejś.


Dość gapienia się na kwiatki, pora płynąć dalej.


Wyjeżdżam z lasu, a tu.. nie pada! Cały deszcz w lesie to woda kapiąca z liści. Na torze MX pusto, widoki jak zwykle pierwszej klasy.


Uroku dodają niewielkie ilości mgieł w dolinach.


To już mniej urokliwe. Choć materiał na jako taki kadr jest...


Wjeżdżam w kolejny las, tym razem na sam początek singla. Ostatnio za dużo nie straciłem - wbiłem się parędziesiąt metrów za początkiem. Dziś podłoże to śliska gliniasta maź, błyskawicznie zalepiająca opony. Czyste pokonywanie zakrętów 90 stopni jest poza zasięgiem. Podpórka nogą? Przecież buty ślizgają się bardziej niż opony! Podczas sprowadzania lepiej używać hamulców, na butach jedzie się szybciej niż na rowerze. Stromiznę, którą oceniłem "musi być do zjechania" zjechałem, ale rower został u góry. Za to spodenki nabrały pięknego ziemistego koloru. A fotka przedstawia ślad hamowania, od hopy (ominąłem) do momentu w którym rower stanął. Zablokowałem oba koła, by zobaczyć ile jeszcze pojadę. Jak widać, sporo :)

Reasumując - udana wycieczka, ale kolejny raz więcej mam mycia roweru niż jazdy ;)

Singiel na Kopcach

Środa, 28 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Mając tak zwaną dłuższą chwilę, zebrałem w końcu d. w k. i korzystając z niezłej pogody wyruszyłem na eksplorację najbliższych miejscu zamieszkania okolic. Szczegóły z mojego porywającego wypadu poniżej, przyjemnej lektury życzę...


Na dzień dobry trochę śrubkowania w piwnicy, ponieważ odebrałem z poczty moją nową bronię na podjazdy, wspomagającą niemłode już kolana. Z lewej co było (XT) z prawej co jest (niemalże DIY mości Uzurpatora), wyglądają podobnie, lecz jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach - tym razem w zębach.


Koronkę trza było przetestować, najbliższy odpowiadający temu przedsięwzięciu podjazd mam 50 metrów od domu, ale nie popadajmy w przesadę. Wybrałem rezerwat Kopce, z którym walczyłem już jakiś czas temu. Oczywiście na zdjęciu podjazd kwalifikuje się do grupy duże kretowisko, w rzeczywistości biorę go na dwie próby - w 2/3 koło zakopuje się w liściach i jazdy koniec. Druga próba bardziej szczęśliwa.


U góry lans bauns, jaki to ja nie jestem. W rzeczywistości w jajcach kłuje jeszcze siodło (mimo że już płasko) w płucach kłuje setka igieł, a do kompletu robię do zdjęcia minę taką jak zwykle.


Kawałek dalej zaczyna się tor motokrosowy i otwiera widok na góry. Tor kiepski na rower, zawsze było trudno, a teraz każdy zjazd pokryty jest schodkowatymi muldami na długość 3/4 roweru, wymaga toto mnóstwa uwagi.


Po pokonaniu fragmentu toru, wybieram znanym tylko sobie kluczem podejście do góry, na którym to podejściu poważnie zastanawiałem się czy nie włączyć ETY. Kierownica była na takiej wysokości, że nic tylko zacisnąć na niej zęby...


Z drugiej strony, wybierając inną drogę pozbawiłbym się niewątpliwie atrakcyjnych estetycznie okoliczności przyrody. Nie pozbawiłem się, więc uwieczniam na matrycy.


W końcu u góry. Dopełzłem do zapowiadającego się bardzo ciekawie singla.


Singiel w istocie ciekawy, małe hopki, bandy i tym podobne atrakcje. Nie korzystałem, bo pierwszy raz tam, ale na pewno nauczę się obsługiwać te wszystkie urozmaicenia.


Ścieżka kończy się niemalże komuś na podwórku, spadam stamtąd szybko, bo i mój czas mija pomału. Na romantyczny zachód słońca spóźniam się trochę - będzie innym razem.

Reasumując - okolice Cieszyna niewątpliwie warte dogłębnego zbadania, co też na pewno uczynię. Tymczasem - adieu.