Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczki

Żywiecki: Etap 2 - Singiel

Piątek, 20 sierpnia 2010 · Komentarze(11)
Dzień drugi naszej wyprawy to esencja całego wyjazdu. Pomimo dość krótkiego dystansu i stosunkowo niedużego przewyższenia, trasa dała nam mocno w kość. Tu nie było łatwych szutrówek, tylko walka o każdy metr deniwelacji - zarówno w górę, jak i w dół. Piękna jazda...


Ledwo rano, okolice godziny 6.00, budzi mnie Nemo - "Chodź na foty". Pomimo, że pierwsze myśli były niezbyt cenzuralne, wyjrzałem przez okno. To, co ujrzałem spowodowało, że wstałem błyskawicznie.


Może to nie był wschód słońca sensu stricte, ale i tak było pięknie. Na fotce Trzy Kopce, na które będziem się dziś pchać, dalej niezdobyte wczoraj szczyty - Góra Pięciu Kopców i Pilsko, tuż obok słońca przykryta jeszcze chmurką Babia.


Ale góry były w tym momencie najmniej istotne - o wiele ciekawsze rzeczy działy się w dolinach. Morze mgieł. Widok po prostu zapierający dech w piersiach.


Do tego ponadprzeciętna widoczność - szczyty Tatr prezentują się bardzo apetycznie.


No i te mgły w dolinach. Można by siedzieć i gapić się w nieskończoność.


W końcu jednak zbieramy się, wsuwamy śniadanie i ruszamy w trasę. Na dobry początek szybki zjazd spod schroniska, trochę podjazdu i "oszczędzanie sił" przed resztą trasy. Za dużo ich nie oszczędziliśmy, szybko docieramy do skrzyżowania z niebieskim szlakiem słowackim, którego obieramy za przewodnika.


Zaczyna się bardzo interesująco - łagodny zjazd po dywanie z korzeni.


Ogień!


Szlak faluje w rytm pojawiania się kolejnych szczytów i oferuje szereg rozmaitych atrakcji - na przykład przejazdy takimi kładkami.


Jakby przygotowane dla rowerzystów ;) Zjazd z wyznaczonej ścieżki kończy się z reguły nurkowaniem po piasty w błocie.


Po drodze krótkie podejście, na którym znajdujemy coś w stylu muldy. Nie wybijała tak bardzo na ile wyglądała ale i tak bawimy się tam jakiś czas.


W końcu pojawiają się jakieś widoki! Po blisko dwóch godzinach siedzenia w lesie stanowią sporą atrakcję. Do tego pogoda jest wprost idealna.


Inna pozycja ;)


Widoki sponsorowała Hrubá Bučina, skąd jeszcze chwila zjazdu i odbicie na żółty szlak - do Bacówki na Hali Krawculi. Tam mały popas przy żurku i naprawianie przedniej przerzutki - tak strzeliłem kolanem w manetkę, że wygiąłem dźwignię i przekręciłem przednią przerzutkę na ramie...


Lecimy dalej, robi się jeszcze bardziej singlowato niż było. Ścieżka ginie wśród traw i innych zarośli.


Ciągle lekko pod górę, ale jedzie się dość przyjemnie. Tylko słońce zaczyna dawać w kość.


Potem odrobina szalonego zjazdu (świetnie mi aparat spłaszczył tę ściankę) i lądujemy na przełęczy gdzie niegdyś było turystyczne przejście graniczne ze Słowacją. Teraz stoją tam tylko opuszczone budynki.


Szlak przecina po prostu asfalt i wbija się w las. Ziemia robi się gliniasta, nie służy to podjeżdżaniu.


Trafiają się też króciutkie fragmenty dróg zwózkowych, ale na szczęście większość szlaku to taki jak na powyższym zdjęciu singletrack.


Przed rezerwatem Oszast trafiamy na długi fragment drogi zwózkowej, która bezczelnie wbija się w głąb rezerwatu. Na szczęście, dzięki Kartonierowi, wiemy o ścieżce krajoznawczej przecinającej rezerwat. Jest bardzo mokra, ale jedzie się świetnie. Za rezerwatem swój rower psuje Nemo - zrywa łańcuch i krzywi przednią przerzutkę, konkretnie wodzik. Naprawiamy i jedziemy dalej.


Kolejne widoki pojawiają się tuż przed szczytem Svitkovej. Słowacka Mała Fatra wydaje się być na wyciągnięcie ręki.


Za to dalej, czeka nas... ściana. Fragmenty szlaku na Sedlo Príslop są bardzo wymagające. Trudności potęguje wilgotne podłoże - ciężko tam nawet schodzić.


Niżej zjazd jest do ogarnięcia, choć dalej bardzo wymagający. Chwila nieuwagi i Nemo na centymetry mija mnie i ląduje w krzakach.


Kamil szuka alternatywnej linii zjazdu, jednak na niewiele się to zdaje. Wszystkie drogi prowadzą... w krzaki :)


W końcu docieramy na Halę Rycerzową. Doczołgujemy się do bacówki, wsuwamy po żurku. Z planowania przy piwie kolejnego dnia nici - nikt nie ma na to siły. Dopiero po pewnym czasie, już najedzeni i wykąpani wracamy do życia.


Kamil z Robertem idą posłuchać brzdąkania na skrzypce i gitarę, Nemo i ja walczymy z nocnymi krajobrazami. Dzień drugi pomału się kończy...


Trasa: Hala Rysianka - Trzy Kopce - Rezerwat Oszast - Hala Rycerzowa (~30km)

Na mapie i w liczbach wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33994

Mniej więcej pojutrze relacja z ostatniego dnia wyprawy! :)

Żywiecki: Etap 1 - Podjazd

Czwartek, 19 sierpnia 2010 · Komentarze(9)
Wszystko po trochu próbowało odwieść nas od tej wycieczki. Na początku niewiele brakowało bym nie pojechał ja. Potem z różnych powodów mógł odpaść Nemo. Na ostatku uwzięło się na nas PKP. Ale od początku.

Plan dnia pierwszego zakładał co następuje: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka - Pilsko - Hala Miziowa - Hala Rysianka. Niestety plany wzięły w łeb dzięki wykolejeniu się jakiegoś pociągu w Tychach - spowodowało to olbrzymie opóźnienia (rzędu kilku godzin - sic!). Podejrzewam, że nie jeden student psychologii mógłby oprzeć o moje zachowanie, gdy siedziałem 4 godziny na dworcu w Czechowicach-Dziedzicach, swoją pracę magisterską. Przypomniały mi się wszystkie fazy dostosowywania się człowieka do niewygodnej sytuacji - zaprzeczenia, akceptacji itp...

Na koniec dnia okazało się jednak, że może dobrze wyszło, że nie wyszło - przy naszym tempie na Pilsku złapałaby nas mgła i deszcz więc z widoków i przyjemności nici. Było jak było, resztę opowiedzą zdjęcia:


W końcu, po kilku godzinach wsiadam w pociąg do Węgierskiej Górki. Zaczynamy wlec się do celu.


W pociągu to co zwykle - rozmowy z kumplami, gapienie się przez okna i polowanie na co ciekawsze widoki na góry. Tutaj już okolice Bielska Białej - ale nie pamiętam czy przed czy za...


W Węgierskiej lądujemy około 13.00, więc nie pozostaje nic innego jak zacząć wycieczkę od jedzenia. Kupujemy dwie pizze i po konsumpcji ruszamy w kierunku Żabnicy, gdzie łapie nas pierwszy deszcz i dalej na Halę Boraczą. Początek czarnym szlakiem, reszta nieznakowanym asfaltem.


Pogoda się klaruje, robi się przyjemnie. Docieramy w końcu do zielonego szlaku na Halę Rysiankę.


Beskid Żywiecki jest jedyny w swoim rodzaju. Łagodny i olbrzymi. Czuć ten ogrom na każdym kroku, a po przejechaniu iluś tam kilometrów nawet przy każdym kroku - te góry są bardzo wymagające kondycyjnie :)


Póki co, podjazdy idą sprawnie, teren jest łatwy. Jedynie pogoda znów się psuje.


Ciśnie Robert.


Tam już pada. Po kilku minutach ostry deszcz łapie i nas. Na szczęście opad trwa kilka minut, potem znów pojawia się słońce.


Zielony z Hali Boraczej na Halę Rysiankę to rewelacyjny trawers - niemal w całości przejezdny (tylko końcówka to pchanie) i niezbyt wymagający technicznie - ale jednak trochę wymagający - to nie bezmyślne kręcenie pedałami.


Do ekipy na zdjęciu wyżej dojeżdża Kamil, a chwilę później ja...


...i rozkoszujemy się chwilę rewelacyjnym widokiem z tego miejsca.


Potem szlak wpada w las, gdzie robi się nieco trudniej.


Przelatuje Nemo.


W końcu docieramy na Lipowską, skąd roztacza się rewelacyjna panorama na Słowację, widać nawet Tatry. Zdjęcie nie oddaje tego co było widać.


W ciągu kilku minut, podczas których podziwiamy panoramę niebo zaciąga się ciemnymi chmurami i zaczyna solidnie ciupać. Szukamy schronienia pod dachem schroniska na Lipowskiej.


Gdy przestaje padać jedziemy do Schroniska na Rysiance, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Kupujemy coś do jedzenia i oddajemy się dyskusjom na rozmaite, z reguły okołorowerowe tematy.


W międzyczasie deszcz i mgła przechodzą i pojawiają się jakieś widoki. Niestety jest już zdecydowanie za późno na jakąkolwiek jazdę - i prawdę mówiąc nikomu już się nie chce.


Na wieczór wychodzimy jeszcze pocykać nocne zdjęcia. Zimno jak diabli, więc spadamy do łóżek. Dzień pierwszy dobiega końca...


Trasa: Węgierska Górka - Żabnica - Hala Boracza - Hala Rysianka (~16,5km)

Na mapie wygląda to tak: http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=33789 - kilometraż mniejszy, bo cykloserwer nie łapie Węgierskiej Górki, więc musiałem zacząć trochę niżej.

Za kilka dni pojawi się tu relacja z dnia drugiego, stay tuned ;)

EMTB Enduro Trophy Brenna

Sobota, 7 sierpnia 2010 · Komentarze(13)
Po Bielsku i Czarnej Górze przyszła pora na Brenną. Z Cieszyna to rzut beretem, wstyd by więc było gdyby mnie tam zabrakło. Umówiłem się z ekipą z Jaworzna, że jadąc do Brennej zawitają do Cieszyna i mnie zgarną - i w ten sposób wylądowałem na miejscu w piątek po południu. Prognozy na sobotę nie były optymistyczne, zapowiadano solidną burzę, na szczęście na prognozach się skończyło. O dostateczną ilość wody na trasie zadbało oberwanie chmury, które przetoczyło się nad tymi rejonami w piątek około południa. Wieczorem jeszcze tylko trochę serwisowania sprzętów (rano odebrałem nowe manetki i nie miałem ich kiedy założyć), potem pogawędki przy piwku i spanie...


Poranek wita nas piękną pogodą - aż chce się wsiąść na rower. Jedziemy do centrum Brennej, gdzie czeka mnie jeszcze trochę śrubkowania - na własną prośbę dostaję do przetestowania siodło Chromaga, chciałem Trailmastera, dostałem Lynxa - trudno. Szczegóły testu będą za jakiś czas.


Odprawa przed zawodami nie jest jak w zeszłym roku pod Big Parkiem, a w położonym kawałek dalej amfiteatrze. Siedzimy jakiś czas jak na tureckim kazaniu, aż w końcu orgi się litują i po kilku słowach wstępu puszczają na trasę. Zaczyna się robić fajnie. W końcu jedziemy :)


Trasa jest nieco zmodyfikowana w stosunku do wersji zeszłorocznej, tu gdzie rok temu był odcinek podjazdowy jest obecnie tylko dojazdówka - i bardzo dobrze, bo można jechać bez napinki i podziwiać okoliczności przyrody - a jak widać klimat był przedni.


Pierwszy odcinek specjalny to zjazd szlakiem harcerskim, realizuję swoje mocne postanowienie nie ścigania się, tylko robienia fot - pomimo próśb Harrego i gróźb odebrania aparatu :) W dół leci Aatom.


Następnie Bodziek.


Szlak jest bardzo urozmaicony, zatrzymywałem się kilka razy na cykanie zdjęć, łącznie spędziłem na szlaku prawie pół godziny - najlepszemu wystarczyło trochę ponad 5 minut... No ale on nie ma zdjęć ;)


Ponieważ nie może być dobrej relacji z ET bez foty z Kondim - pojawi się tu jeszcze kilka razy.


Nemo. Piździpączek z niego, wycofał się po 4 odcinku - szkoda. Pogadamy sobie na trzydniowej! ;)


Buszujący w trawie kolega na Cube Stereo - potem przy piwku dopytywał się czy zrobiłem mu choć jedno zdjęcie - niech ma :)


Na chwilę otwiera się okno na piękny widok, zawodnikom jednak nie panoramy w głowie. Wypłukana przez wodę ścieżka ukryta w gęstej trawie potrafi być zdradliwa.


Po chwili łąki ścieżyna znów ginie w lesie, zaczyna się seria potoków, każdy w swoim własnym wąwozie.


W końcu szlak harcerski się kończy, a wraz z nim odcinek zjazdowy. Teraz ujawnia się wada takiego poprowadzenia trasy - lądujemy oddaleni o 1.5 pasma od startu kolejnego odcinka. Trzeba pokonać blisko 15 km dojazdówki, w tym dwa naprawdę mocne podjazdy. Na tym drugim jest na szczęście widokowo.


Zacna ekipa, piękne widoki i przerwa na odpoczynek - że też moja praca tak nie wygląda... ;)


W końcu zbieramy się, i docieramy do Hali Jaworowej. Jest tam po prostu pięknie. Jak dla mnie, jeden z żelaznych punktów Beskidu Śląskiego - kto tam jeszcze nie był - niech nadrabia zaległości.


Odrobinę dalej rozpoczynamy drugi odcinek punktowany - interwał. Na początek ukryta między drzewami i skałami ścieżyna...


Pokonanie jej płynnie wymaga nie lada umiejętności.


Sporo osób radzi sobie właśnie tak - wśród nich byłem i ja :) Ścieżką docieramy do czerwonego szlaku w okolicach Kotarza, skąd już tylko trochę pod górę i lądujemy na Salmopolu.


Tam ulokowany jest start kolejnego OSu, podjazdowego. Dla większości, początek podjazdu na Malinów to odcinek podchodzony, potem da się już w miarę jechać.


Ale uśmiechu na twarzy ta jazda nie powoduje.


U góry kolejna przerwa. Strasznie zarósł ten Malinów, coraz mniej widać.


W końcu ruszamy dalej - znów na Salmopol. Najpierw zjazd czerwonym szlakiem na Przełęcz Malinowską i trawers Malinowa szeroką szutrową autostradą.


Za Salmopolem, w miejscu gdzie żółty szlak przecina asfalt zaczyna się 4 odcinek specjalny. Początek to zjazd po korzeniach i kamieniach - teren jest tu naprawdę mocno nachylony. Następnie kawałek singla i wjazd w strumień. Robi się ciekawie.


Nie jest łatwo, ale po znalezieniu swojego rytmu da się jechać.


Ilość śliskich kamieni znacznie powyżej przeciętnej. Hardkor jest, co tu dużo mówić :)


Gdy kończy się rzeka, można się nieco bardziej rozpędzić i mocnym tempem dojechać do mety. Tam krótka przerwa i ostatnia dojazdówka - na szczęście w tym roku mocno skrócona.


Co prawda przez to że krótsza to bardzo stroma, ale gdy już skończy się pchanie to można pędzić grzbietem wśród pięknych widoków.


Pięknie jest. I późno - słońce pomału chyli się ku zachodowi.


Na starcie 5 odcinka spotykamy Malaucha, który kwitnie tam od 3 godzin... Niech w ramach nagrody za spędzony tam czas ma swoje miejsce w galerii ;)


Końcówka piątego odcinka jest nieco zmodyfikowana i prowadzi szlakiem DH a nie stokiem narciarskim. Zmiana bardzo na plus w moim odczuciu - jest dużo ciekawiej.


Dropa nikt z mojej grupy nie skoczył - ktoś próbował? Przyznawać się ;)


W końcu na mecie. Po błyskawicznym prysznicu dekoracja zwycięzców w amfiteatrze. Każda z pań startujących znalazła się na podium - kolejne 2 albo 3 nie dojechały w ogóle do Brennej. Szkoda, było by więcej walki :)


Tu już komplet nagrodzonych. Po chwili dla reporterów pakujemy z orgami manatki i spadamy do Big Parku - tam rozkręca się już afterparty.


Atrakcjom nie ma końca - co prawda pokaz pirotechniczny towarzyszył weselu a nie nam, ale był? - był :)


Dobrze, że to fajerwerki, można sobie pozwolić na czasy rzędu 5 sekund pstrykane z ręki :)




A na sali imprezka się rozkręca. Każdy chce potrzymać choć przez chwilę puchar - Karton dyskretnie zasłania napis głoszący że to trzecie miejsce w kategorii kobiet ;)


Potańcówka trwała długo. Na tyle długo, że niektórzy nie pamiętają końca :)






My zmywamy się stamtąd koło drugiej. Pięć kilometrów do domu, w stanie wskazującym na spożycie to nie lada wyczyn, gdy udaje nam się je pokonać padamy do łóżek i od razu zasypiamy...

W niedzielę tylko chwila rozmowy z jakąś taką wymiętą ekipą i powrót do Cieszyna... W sumie nie wiem co było cięższe - cały dzień kręcenia po górach czy te kilka godzin tańczenia, śpiewania, rozmów przy złotym trunku i nauki picia po góralsku ;) Jedno jest pewne - jak mówią wszyscy dookoła, taka atmosfera jest tylko na EMTB Enduro Trophy!

Pozdrawiam i do zobaczenia!

Cieszyński singiel po raz wtóry

Niedziela, 1 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Miało być super, wyszło jak zwykle. Plany gór wzięły w łeb razem z budzikiem, a dokładniej jego brakiem. Po prostu, godzinę budzenia ustawiłem - ale nie sprawdziłem czy alarm będzie aktywny także w niedzielę... Okazało się - 2 godziny po planowanej pobudce - że te alarmy co mam zdefiniowane działają od poniedziałku do piątku... Potem nie mogłem się zebrać, ułożyłem nieco krótszą trasę i jak już miałem wychodzić z domu zadzwoniła moja Luba z radosną informacją, że wróci jednak wcześniej niż wieczorem :) Pozostało mi więc eksplorować okolicę po raz kolejny - na szczęście wczorajsze odkrycie pokazało że jest co.

Szybko się okazało, że wczoraj przejechałem cały singiel, ale tylko od połowy w dobrą stronę. Dziś zacząłem wszystko od początku i powiem jedno - miód :)


Kołyska :) Jedna z 22 (jeśli się nie pomyliłem) na trasie. Ta jest akurat średniej wielkości, jest trochę mniejszych, a także kilka naprawdę solidnych, zarówno jeśli chodzi o wysokość ścian jak i wielkość wypłaszczenia.


Tak to wygląda od strony najazdu, rower pozuje ustawiony w złą stronę. Aparat spłaszcza. Tą trzeba było brać bez hamowania na początku - inaczej rower nie dojechał do góry po drugiej stronie.


W ogóle, singiel zaczyna się niepozornie, zwykła lekko opadająca ścieżka. Potem mała hopka, dwie bandy i rząd kołysek. Potem znów trochę ścieżki i taki właśnie grzbiet, którym dojeżdżamy...


...do duuużej kołyski :) Tak, tak - mimo swoich rozmiarów to dalej taki sam rodzaj przeszkody. Droga w lewym górnym rogu kadru idzie mocno do góry, i żeby tam wjechać trzeba się rozpędzić. A na to pozwala tylko jedna z dwóch widocznych linii zjazdu - ta po prawej stronie. Z tym, że miedzy dwoma drzewami zaczyna się krótki, ale treściwy spadek, nachylenie takie, że bieda tam wyjść. Wybieram linię lewą - miedzy dwoma drzewkami w tle zakręt w prawo, potem znów w lewo, rzeczka... i do góry z buta.


Za wzniesieniem kolejny wąwóz. Na zdjęciu nie wygląda źle, ale trzeba do niego odpowiednio podejść. Ścianki są strome i dość długie, a wypłaszczenie w środku bardzo małe - zmiana kierunku jazdy jest bardzo szybka. Do tego jest na tyle stromo, że próby zsuwania się na hamulcach kończą się jak na poniższym zdjęciu.


Pierwsze podejście i ratowanie się przed glebą. Przytarłem się o oponę. Za drugim podejściem poszło lepiej, choć trochę za daleko wysunąłem się za siodło - na dole przywaliłem tyłkiem w oponę tak mocno, że na chwilę rozszczelniłem oponę... Zeszło chyba z połowę powietrza, bo koło zrobiło się dość miękkie, ale na szczęście mleczko zadziałało i od razu uszczelniło wszystko z powrotem. Strzał był niezły :) Wyjechałem 2/3 przeciwstoku. Kolejnym razem pójdzie mi lepiej - mam nadzieję ;)

Na koniec, sytuacja w miejscu ze zdjęcia nr 4... Jak wracałem (singiel jest jednokierunkowy, podczas wracania nie powalczyłem za wiele - kołyski nie do podjechania, za 3/4 trzeba ostatnie metry atakować z buta) spotkałem tam dwóch gości na rowerkach typu Giant za 1200 zł. Pogadaliśmy trochę, po czym jeden śmignął mi linią po lewej a drugi linią po prawej... Czyli tą dla mnie nieprzejezdną póki co :/ Fakt, że to było zjeżdżanie na zablokowanym tylnym kole, ale jednak - na rowerze. Ratuje mnie tylko to, że z rozmowy wynikło, że to oni są w zasadzie pomysłodawcami tej linii i śmigają tu niemal co tydzień...

Zdjęć mało, bo nie było ani widoków ani nikogo do fotografowania. A takie ścieżki w obiektywie wyglądają po prostu źle - ani stromizny, ani wielkości się nie odda.

Do następnego, i mam nadzieję, że będzie to wcześniej niż ET w Brennej...

Eksploracja okolic, część kolejna

Sobota, 31 lipca 2010 · Komentarze(8)
Po Enduro Trophy na Czarnej Górze naszła mnie myśl, by wrócić do pedałów platformowych. W ciężkim terenie spd sprawiały za dużo problemów. Dokonałem więc stosownej zmiany w konfiguracji roweru - na szczęście mam stare platformy Fishbone na których śmigam zimą. Przy okazji wymieniłem linki i pancerze, puszczając pełne pancerze od manetek aż do przerzutki tylnej i ostatniej przelotki w przypadku przerzutki przedniej. W pancerzach śmigają linki Dura Ace. Pancerza poszło dość sporo (2.5m) ale efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Manetki jeszcze nigdy tak płynnie nie pracowały. Co to będzie, jak przyjdą kilka klas wyższe... ups, wygadałem się?

Wracając do jazdy. Padło na okolicę toru MX, w szczególności że Szuwar wspominał coś o rewelacyjnych singlach w lasach za torem. Pojechałem więc.


Widok jak zwykle - by był, ale światło kiepskie a przejrzystość powietrza na dłuższą metę tragiczna. Niebieskie niebo widzę teraz nad sobą, przez okno. 20 po ósmej. Mam nadzieję, że przełoży się to na dobrą pogodę jutro, bo plany śmigania są...


Moja fanaberia. Platformy to żaden wypas, ale dałem sobie miesiąc. Jak się przekonam do jazdy to kupię coś lepszego, bardziej przyczepnego. I z niższym profilem. Pierwsze spostrzeżenie jest takie - na podjazdach masakra. Baaardzo brakuje wpięcia, noga sama próbuje ciągnąć a tu niestety nie da się (szczątkowo da się - ale to spostrzeżenie z końca wycieczki) przez co podjeżdżanie ścianek nie jest wcale przyjemne. Łatwiej o uślizg koła gdy trzeba siłować się i szarpać z rowerem. Jedyną strategią wydaje się być grzeczne siedzenie na siodełku i mielenie z najmiększych przełożeń - ale tu z kolei zdarza się, że przód podrywa się do góry...


W końcu znalazłem to o czym mówił Szuwar. Tu wygląda niewinnie no nie? Bo to nie to, tylko jedna z bocznych ścieżek ;) Tak naprawdę singiel mocno daje w kość. Cały czas trzeba coś robić, a do tego ze względu na rodzaj ziemi jest miejscami pierońsko ślisko.


Jak ktoś nie lubi kołysek - nie polecam. Jest tu każdy ich rodzaj, małe, duże, z korzeniami, z uskokiem na początku, z rzeczką w środku, z zakrętem... A łącznie grubo ponad 20 sztuk. Niektóre podnoszą ciśnienie, a z kolei hamowanie kończy się co najmniej wychodzeniem po drugiej stronie na piechotę. Pierwsza na którą trafiłem wyzwoliła kolejną rzecz związaną z platformami - blokadę "nie jestem wpięty, nie zjadę". Zsuwałem się na hamulcach, potem popuściłem i prawie skończyło się to glebą. Do kołyski z uskokiem podchodziłem jak pies do jeża, w końcu strawersowałem uskok i zjechałem. Blokada na szczęście ustępuje pomału, i wychodzą plusy platform - możliwość błyskawicznego podparcia i dobre trzymanie stopy opartej jakkolwiek na pedale.

Na koniec okazało się, że możliwe jest nawet ciągnięcie pedału go góry - oczywiście nie tak jak ma to miejsce w przypadku SPD, ale zawsze trochę. Wystarczy odpowiedni ruch stopy. Coś czuję, że rozruszam sobie dzięki tym pedałom zapomniane przy jeździe w spd stawy ;)

Jutro wypad w góry, więc wrażeń będzie jeszcze więcej...

Aha, aby nie zapomnieć - zapiszę tu dojazd na start singla - a może i komuś się przyda... Z ulicy Frysztackiej skręcamy w Majową, dalej w Dziką i następnie w Sarnią. Na końcu Sarniej w lewo, w ulicę Gajową. Tą ostatnią do końca i jak skończy się asfalt to w las, lekko w prawo, odchodzi niepozorna ścieżka...

Enduro Trophy - Czarna Góra - 24.07.2010

Niedziela, 25 lipca 2010 · Komentarze(17)
Czwartek - Piątek: Calm before the storm

Masyw Śnieżnika i położone niedaleko Góry Bialskie nie kojarzyły mi się jak do tej pory z niczym. No, może trochę z Bielskiem - ale to na zasadzie podobnie brzmiącej nazwy a nie położenia geograficznego. Tym bardziej ucieszyłem się na wieść, że jedna z edycji Enduro Trophy odbędzie się w tym roku w tamtym rejonie. W czwartek, 22 lipca, ostatnie przygotowania, pakowanie gratów i niespokojna noc. W piątek, po 4 godzinach spędzonych w Szuwarowozie, lądujemy w Siennej - to kilka pensjonatów po środku niczego, do najbliższego sklepu jest 7 km... Piątek mija nam na spacerze po okolicy, rozmowach ze znajomymi i siedzeniu w knajpie, którą zamykają o 17 (sic!).


Cisza przed burzą...

Pod wieczór dociera ekipa z Jaworzna - udajemy się po numery startowe i około 19.30 ruszamy przyjrzeć się z bliska końcówce 5 oesu, który ma prowadzić "Kambodżą" - jedną z tras DH na Czarnej Górze. Docieramy do miejsca gdzie zaczynają się (patrząc od góry) hopy i prawdę mówiąc nie bardzo wiemy co tam robimy... W końcu udaje się zjechać, nie jest aż tak strasznie - choć ciężko. Na dole dowiadujemy się, że końcówka to najłatwiejsza część tego oesu...


Robert walczy z kamieniami. Aparat oczywiście wszystko ładnie wypłaszcza. Fotografował Nemo.


Walczę i ja. Pierwsze podejście do tego progu chybione - przy mizernych prędkościach wybór linii jest kluczową sprawą. Za drugim podejściem łykam to co na focie i znajdujący się kilkadziesiąt metrów dalej próg "nie-do-zjechania". Nie taki diabeł straszny... Foto - Nemo.

Gdy zaczyna się ściemniać wracamy do pensjonatu i zaczynamy imprezę przy herbacie i szampanie bezalkoholowym "Party Pop" ;) Rzadko się ostatnio widujemy, więc rozmowy zdają się nie mieć końca...


Sobota rano - miłe złego początki

Pobudka przed siódmą. Jest źle - pada. Niespiesznie idziemy na śniadanie. To okazuje się całkiem przyzwoite, więc siły i wola walki wracają. Jak gdzieś wyczytałem - jedyną prawdziwą miłością jest miłość do jedzenia :) Po posileniu się idziemy po rowery...


Ostatnie przygotowania. Już widać, że coś jest nie tak jak być powinno.


Jako pierwszy spiździpączkował rower Spojlera - i postanowił w nocy urwać sobie wentyl w tylnym kole. Szybka wymiana dętki i ruszamy na odprawę przed zawodami. Docieramy pod karczmę zupełnie mokrzy. Jest źle - pada.


Sobota rano - no to ruszamy

Po odprawie kawałek zjazdu po kamieniach tworzących chodnik do karczmy, zakręt, i jedyny fragment asfaltu na całej trasie - około 500 metrów. Oczywiście pod górę. Dojazdówka do pierwszego odcinka specjalnego miała ponoć około 8 kilometrów i wiodła głównie szlakami rowerowymi, przez Żmijowiec aż do schroniska pod Śnieżnikiem.


Dojazdówka numer 1. Przyjemnie, ale warunki dość uciążliwe. Robertowi zaczyna tłuc się w głowie myśl o wycofaniu się z imprezy. Dość szybko, dlatego łatwo udaje się nam wybić mu z głowy ten pomysł. Na razie.

Przy schronisku zaczyna się pierwszy odcinek specjalny. Podjazd. W zasadzie przypomina on dojazdówkę, z tym że jest nieco ciekawiej - więcej korzeni i dużych kamieni. Druga część prowadzi natomiast w dół :) Jedynie ostatnie metry do pchanie pod górę wąskim singlem.


Harry sczytuje kod kreskowy startującego zawodnika. Taki system pomiaru czasu sprawdził się przy formule ET znakomicie.


Końcówka OS1 - wąsko, mokro i zdrowo pod górę. Na końcu Piwoźniak z czytnikiem kodów i 100 metrów pchania do kolejnego odcinka specjalnego.


Sobota, południe - miód zmieszany z deszczem

Według założeń, oes numer 2 miał być trawersem. Początkowo nawet nim był - wymagająca, wąziutka ścieżyna najeżona głazami. Balans ciałem, podpórki - generalnie sporo pracy. Uroku odcinkowi dodawał głęboki na 10 cm strumyczek, płynący dokładnie pod (w zasadzie nad) oponą. Druga połowa trawersu wyglądała jednak zupełnie inaczej...


Zaczyna się robić ciekawie...


Kondi na głazach.

Za kamykami widocznymi na powyższych zdjęciach koło gwałtownie spadało w dół, by szukać sobie drogi między olbrzymimi głazami. Niestety lub na szczęście, rumowisko było dość krótkie i zaczęła się korzenista droga urozmaicona wystającymi gdzieniegdzie głazami, chyba jeszcze bardziej stroma niż początkowy rock-garden. Generalnie - odcinek wprost rewelacyjny, mimo naprawdę solidnej dawki utrudnień.

Po zjeździe krótka dojazdówka, znów pod schronisko gdzie setkami kłujących twarz kropelek atakuje nas deszcz padający niemal poziomo. Wbijamy do schroniska na coś ciepłego - wybieram naleśnika z jagodami i herbatę. Pycha.

Odcinek trzeci to pełnokrwisty (czyli nawet z nazwy) zjazd - czerwony szlak od schroniska, w stronę Międzygórza. Generalnie, poza pierwszymi metrami w lesie gdzie było trochę uskoków (jeden jak dla mnie nieprzejezdny) odcinek szybki i dość prosty. Za kamieniem zajmującym 2/3 drogi nawet bardzo prosty. Nie robiłem żadnych zdjęć. Po przejechaniu oesu trzeciego ruszamy dojazdówką w stronę... tak, tak, w stronę schroniska pod Śnieżnikiem. Tym razem jednak nie docieramy pod samo schronisko. Nieco wcześniej zaczyna się...


Wojna

czyli teoretycznie najtrudniejszy z odcinków specjalnych. Zjazd. Początek niewinny, kilka korzeni, jakiś uskok, głazy. I nagle... rzeka. Nie, rzeka była już wcześniej. Teraz pora na wodospad.


Kamil zbliża się do kulminacyjnego momentu.


Tutaj jego przygody niestety się kończą. Teoretycznie można było jechać jeszcze parę metrów dalej, ale niewiele to zmieniało sytuację. Pora zanurzyć nogi w rwącej, sięgającej po kostki wodzie.


Niżej nie było lepiej. Dopiero w lasku do którego zbliża się widoczny w tle Gierek na chwilę można było wsiąść na rower, by po kilku minutach dojechać do... ściany błota. Stromizna nie pozwalała schodzić - można było wyjechać na butach przed rower. Na chwilę zrobiło się lepiej - wpiąłem jedną nogę, usiadłem na oponie ("lepiej" to nie znaczy, że dało się siąść na siodełku) i spróbowałem zjechać... Po 50 metrach całowałem się już z matką. Matką Ziemią oczywiście. Na szczęście projektant trasy stanął na wysokości zadania, i wszystkim którzy zbyt mocno wytarzali się błocie zafundował głęboki po kolana strumień - w sam raz by się trochę oporządzić przed spotkaniem z Piwoźniakiem sczytującym kody...

Aha - przed 4 oesem definitywnie wycofał się Spojler. Szkoda - ale trzeba przyznać, nie wyglądał zbyt dobrze.


Sobota, popołudnie - łyk nadziei i kubeł zimnej wody

Po czwartym oesie długa na ponad 8 km dojazdówka. Jechało mi się zaskakująco dobrze. Początkowo trochę szedłem razem z ekipą, potem wsiadłem jednak na rower i pojechałem swoim tempem. Dojechałem do Nema gawędzącego z innym startującym - na chwilę powlekliśmy się razem po czym znów odjechałem. Za jakiś czas dojechała do mnie jedna z trzech startujących w zawodach pań - i znów chwila rozmowy i każdy potoczył się tak szybko jak mu pasowało. W końcu dotarłem na grzbiet. Atmosfera zgęstniała, i to dosłownie. Warunki genialne. Widoczność - przysłowiowe wyciągnięcie ręki. Wiatr. Chłód. Zresztą - rzućcie okiem:


Rewelacja. Uwielbiam takie klimaty.


Jeden z wyciągów. Do Czarnej Góry już blisko.

Obijam się trochę fotografując mgłę i dociera do mnie niemal cała ekipa którą zostawiłem przedtem za sobą. Jeszcze tylko spacer stromą drogą i zdobywamy szczyt. Tam rozmowa z Harrym i zaczynamy ostatni odcinek specjalny - zjazd miksem pucharowej trasy DH i "Kambodży". Początek faktycznie trudny. Zgubienie rytmu wiąże się ze sprowadzaniem roweru spory kawałek - do miejsca gdzie jako tako można zastartować. Wbrew pozorom, płynąca tu woda ułatwia zadanie - wystarczy wycelować koło w rzekę i rower na pewno tamtędy pojedzie. Kamienie są śliskie, więc opona sama wpada w szczeliny którymi może stoczyć się na dół. Wystarczy popuścić hamulce... Niestety z tym mam wyraźne problemy ;)


Walka w górnej części trasy.

W momencie gdy zaczyna robić się łatwiej, trasa odbija w lewo, by po solidnym dropie połączyć się z "Kambodżą". Nie wiem kto i dlaczego nazwał tak tę linię, wiem tylko, że przyczepność była tam dla moich opon pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Opony nabrały ziemi między klocki i jakakolwiek taktyka zjazdu brała w łeb zanim zdążyła się narodzić. Jako tako zaczynam jechać dopiero sporo niżej niż w czasie piątkowych "treningów"...


Sobota wieczór - koniec męczarni

W końcu na mecie. Trasa, mimo tego że była niesamowicie wymagająca, dawała naprawdę dużo satysfakcji. Góry zupełnie inne niż te, do których przywykłem - ale nie tęskniłem za szerokimi autostradami wysypanymi kamieniami wielkości pięści. Stosunkowo niedużo błota. I stromo. Diabelnie stromo.


Zawodnicy na mecie. Foto - Kasia.

Z Cieszyna w tamte rejony jest około 200 km. Sporo, ale moim zdaniem warto. Najlepiej na kilka dni - by od razu odwiedzić położne nie tak daleko Rychlebskie Ścieżki...


Niedziela rano - epilog

Pobudka przed ósmą. Jest źle - nie pada. Nie mogło nie padać wczoraj? Po śniadaniu, dość skromnym (na szczęście mieliśmy własne jedzenie) opuszczamy pensjonat. Pakujemy rzeczy do auta i zaczepiamy się na chwilę w karczmie. Trochę rozmów, pożegnania i zaczynamy jazdę. Pojawia się słońce... Po czterech godzinach spędzonych w Szuwarowozie lądujemy w Cieszynie. Leje. Uff, jednak jest jakaś sprawiedliwość na świecie ;)

Trasa: dość dokładnie przedstawiona na cykloserverze (dla lubiących kilometry i profile). Do obejrzenia także jako szkic na mapie.

Polecam także lekturę wątku na EMTB.pl, od 14 strony wzwyż gdzie można znaleźć linki do galerii obrazujących co się działo (a działo się ;) ). Zapraszam.

i Tam i Tu(ł)

Piątek, 9 lipca 2010 · Komentarze(9)
Przez własną sklerozę znów przepadnie mi wypad w góry... Umówiłem się na ten sam dzień z trzema różnymi osobami, w trzy różne miejsca... Dwie z tych rzeczy uda się połączyć, całodniowy wypad w góry nie jest niestety ani jedną ani drugą z tych spraw. Trudno, do końca sezonu daleko na szczęście.

Głód na jazdę jest, pogoda ostatnio dopisuje, wybrałem się więc na małą przejażdżkę po okolicy. Padło na Tuł, nie byłem tam już dość długo. Cykloserwer pokazał 31 km i ponad 500 m przewyższenia - nie jest źle. Namiastki opisu i kilka fotek poniżej.


Zaczynam dość nietypowo - zamiast od razu na Puńców skręcam na Cieszyn - Mnisztwo. Z Kasią zawsze omijamy ten fragment "bo tam jest pod górę". No cóż... pod górę to jest dopiero potem, pierwszy podjazd zasługuje na miano ściany. Pokonanie go na średnim blacie powoduje herzklekot i ochotę na dłuższą posiadówkę...


Na szczęście roztacza się z tego miejsca piękna panorama na czeskie (poprzednie) i polskie (to zdjęcie) Beskidy, jest więc okazja aby sobie odpocząć ;)


Dobra, pora ruszać dalej, do celu jeszcze daleko a na dobrą sprawę nie wyjechałem jeszcze z miasta.


Za drugim wzniesieniem kończy się na chwilę asfalt i droga przybiera postać szerokiej szutrówki wiodącej wśród solidnej wielkości pól. Ukształtowanie teren przypomina nieco Suwalszczyznę, co zresztą już przy innej okazji gdzieś tu na blogu zauważyłem.


W końcu docieram do celu. Krótka przerwa w schronisku i jazda w stronę Czantorii. Podjechałem niemalże cały podjazd, w tym mocno korzenistą stromą ściankę :) Odpuścić musiałem na sam koniec - korzenne schodki przy wyjeździe z lasu były zbyt śliskie jak na moją zużytą oponę... Na Czantorię nie jadę, rozsiadam się w cieniu na skraju pola.


Rzeczona Czantoria, a na drugim planie po lewej jakaś inna góra, której nie pamiętam. Ale dam sobie rękę uciąć, że na niej byłem - po prostu dla mnie każda taka góra wygląda tak samo... Zupełnie po lewej wystaje jakiś okrągły szczyt - Równica?


Zaraz tam pojadę :)


No i pojechałem. Za mną Tuł w pełnej okazałości. Jeszcze nigdy nie byłem na samym szczycie, nie wiem nawet czy prowadzi tam jakaś ścieżka. Zresztą, jak widać szczyt jest zalesiony, więc widoków bym się stamtąd nie spodziewał. No ale może choć jakiś zjazd... Trzeba kiedyś spróbować.


Jeszcze spory kawał łąki przede mną, potem łąka ustępuje mocno stromemu zjazdowi szutrem i betonowymi płytami, wprost do Cisownicy.


Stamtąd już prosto do Cieszyna, na początku spokojnie, bo...


...słońce jest już dość nisko i wszystko nabiera pięknych kolorów. Przyjemnie jest wlec się i podziwiać widoki. Za tym zakrętem mocno dociskam, i pędzę do samego Cieszyna. Na co większych pagórkach mam ochotę odpuścić tempo, które sobie narzuciłem, ale jakoś udaje się przepchnąć wszystko z blatu. Ostatnie 2km to spokojne kręcenie, aby nogi nieco odpoczęły.

Pozdrawiam i do następnego!

Skoczów na okrętkę.

Niedziela, 4 lipca 2010 · Komentarze(8)
Dziś wycieczka do Skoczowa, cokolwiek okrężnymi drogami z finałem na działce przy grillu. Uzbierało się 50 km jazdy po pagórkach, było miło. Foty przeszły ponadprzeciętną (jeśli chodzi o ostatnie moje standardy) obróbkę, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w godzinach 10 - 15 totalnie nie ma światła, szczególnie gdy słońce co chwilę chowa się za jakimiś chmurami. Do tego przy przepaku do mniejszego plecaka zapomniałem polara. Ech ;)

Zapraszam na 14 zdjęć.


Wczoraj miały być góry, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Miałem jeździć gdzieś z Kasią, ale też nic z tego nie wyszło. Temperatura nie nastrajała pozytywnie. Dziś budziki na 8.00 i o 9.30 (szybko, nie? ;) pchamy się już Przepilińskiego do góry.


Cel - Skoczów, cały czas żółtym szlakiem rowerowym. Po drodze widoki na mniej atrakcyjną pionowo część kraju.


Pogoda niezła, choć momentami słońce nieźle przypieka. Niebo zasnute jakimś byle czym, światło paskudne. Dopiero teraz, gdy piszę tą relację, pogoda zrobiła się fotograficzna. Pewnie jak jutro będę siedział w pracy będzie bosko...


Na polach pojawiają się takie obrazki. Też mieliście w dzieciństwie skojarzenia z papierem toaletowym? :)


Widoki. Jedziemy na północ, więc póki co trzeba się za nimi odwracać za siebie.


Dojeżdżamy na stawy, ostatnio cyknąłem tu kilka fajnych zdjęć.


Tym razem przejeżdżamy bez zbędnych postojów. Mimo środka dnia nad wodą tną komary...


No dobra, jak już zlałem z rowery by cyknąć foty Kasi to i widok sobie cyknąłem ;)


Już prawie prawie Skoczów. Wystarczy podjechać górkę...


...i zaczynają się urywające łeb (u samej... ;) widoki, na pasmo Błatniej, Skrzyczne i okolice. Z Cieszyna tego nie widać.


Mają tu ludzie widoki, nie ma co...


W Skoczowie małe jedzonko i ruszamy dalej. W końcu jesteśmy dopiero w połowie drogi.


Podkręcamy tempo, pędzimy w stronę Goleszowa.


Z Goleszowa przez Puńców do Cieszyna. I to już wszystko...

Trasa: Cieszyn - Zamarski - Dębowiec - Skoczów - Kozakowice - Goleszów - Puńców - Cieszyn (~50 km)

100% po czesku i 10% z buta

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 · Komentarze(8)
Korzystając z pięknej, a przy tym niezbyt upalnej pogody w niedzielę, wybraliśmy się z Kasią na wycieczkę. Początkowo miałem jechać sam, ale w ostatniej chwili moja lepsza połowa zdecydowała się dołączyć. Ruszyliśmy na południe, korzystając cały czas ze szlaków rowerowych - czyli w 100% były to asfalty. Jedynymi fragmentami terenu były wybrane przez nas skróty. Trasa bardzo widokowa, a przy tym raczej wymagająca kondycyjnie - stąd wzięło się to 10% z buta ;)

Zapraszam do galerii:


Zaczynamy jazdę. Jest ciepło, asfaltowo i pod górę. W tle majaczą...


...polskie Beskidy. Ale dziś raczej się od nich oddalamy.


Przez całą drogę towarzyszą nam sielskie widoki. Pod tym względem jazda jest bardzo przyjemna.


Cel - czyli Beskidy czeskie, zbliża się dość szybko - w końcu do podnóża tych gór mamy 18 km - i to szlakiem a nie najprostszą możliwą drogą.


Czeskie asfalty mają to do siebie, że są bardzo kręte, bardzo wąskie i bardzo równe. Zupełnie jakby nie jeździły tam samochody. I prawdę mówiąc, niemalże nie jeżdżą. Czesi wolą drogi szybkiego ruchu i autostrady (może dlatego, że je mają?)


W końcu docieramy do miejscowości Komorní Lhotka, gdzie po spożyciu lokalnego hamburgera (bez musztardy, za to z wielką ilością zieleniny i plastrem sera) zaczynamy wspinaczkę. Ciągle asfaltowo, ale miejscami zdrowo stromo.


Zaczynają się też widoki. Zupełnie odmienne od polskich - tam w górach rosną drzewa!


Coś wystaje, ale nie wiem co :)


Pojawiają się też widoki na depresyjnie płaskie fragmenty kraju...


Na szczęście te fragmenty są od nas bardzo daleko ;)


Jest już dość późno, dlatego decydujemy się na skrócenie trasy. Wybieramy żółty szlak pieszy. Żółty jak to żółty - szeroka droga dość stromo opadająca do najbliższej cywilizacji. Niemal każdy żółty szlak taki jest.


Lądujemy w uroczym miasteczku Řeka, gdzie w uroczej knajpce z bardzo uroczą kelnerką jemy smaczną i wściekle pikantną momentami pizzę, popijając sokiem i Kofolą. Kofolę piłem pierwszy raz w życiu - dziwny ma to smak, ale daje się połknąć.


Droga do domu mija jakby szybciej, wydłużają ja tylko przerwy na zdjęcia. Robi się dobre światło na fotozabawę :)




Dla mojej dzielnej Towarzyszki :)




Gdzieś po drodze robimy sobie jeszcze przerwę przy okazji sprawdzania z mapą pewnego skrótu. Widoki powalają.


Ostatni większy podjazd.


Z pięknymi widokami - niestety z tyłu. Jadąc "tam" pędziliśmy tu w dół - trzeba było uważać, bo można się zapatrzeć :) Na szczęście dziur w drodze nie trzeba omijać - po prostu ich nie ma.


Widoki za plecami, ale okolica równie ciekawa - tutaj okoliczne szychy zabijają czas - to pola golfowe :)


Na koniec jeszcze fotka jakiejś chyba strażnicy (stało toto na szczycie wzniesienia) i spadamy do domu. Pod drzwiami meldujemy się w okolicach 20.00...

Łącznie wyszło 47 km i 940 metrów w pionie, nie najgorzej. Dla zainteresowanych - mapka i profil trasy.

Do następnego!

Rychlebské stezky

Poniedziałek, 21 czerwca 2010 · Komentarze(15)
Może zabrzmi to głupio, ale tak daleko od domu to na rowerze jeszcze nie jeździłem. Trzy godziny spędzone w samochodzie, niemal 180 km w jedną stronę... przejechane tylko po to aby przez 3 czy 4 godzinki uginać amortyzatory w terenie. Głupie? Ależ skąd! Rychlebskie ścieżki to zdecydowanie najlepsza miejscówka jaką dane mi było odwiedzić do tej pory. Ponad 20 km permanentnego rock gardena z wijącym się między skałami singlem, wielkie głazy, uskoki, kładki, przejazdy przez strumyki... Niesamowita wprost jazda - zresztą spójrzcie na zdjęcia:


Zaczyna się niewinnie. Ot, zwykły szutrowy podjazd, w dodatku ciągnący się dość długo. Fragmentami zdrowo stromy, ale nigdzie nie trzeba pchać.


W końcu robi się ciekawie. Przejazd przez rzekę i od razu wąski singiel. Kilka zakrętów, wjazd w las i...


Pojawia się pierwsza kładka. W dalszej części będzie ich trochę, niektóre dość hardkorowe...


Ścieżka wije się niczym wąż między olbrzymimi głazami.


Nie sposób się nudzić. Podjazd nie jest wcale stromy, ale pot leje się strumieniami. Nie ma żmudnego kręcenia na 1:1 i rozmyślania nad sensem życia.


Teren w niczym nie przypomina Beskidów.






Na starcie spotykamy kilka osób związanych z forum EMTB, potem spotykamy drugą, znacznie większą forumową ekipę - robi się nam mini zlot.


Zdjęcie słabo to oddaje, ale pod prawą ręką było naprawdę sporo powietrza, muszę przyznać, że podczas pierwszego przejazdu tą kładką przełknąłem nerwowo ślinę :)


Malowniczość trasy nie daje się opisać słowami. Co najlepsze, na całej trasie były chyba tylko dwa punkty widokowe - może to i dobrze, dzięki temu na pewno było bezpieczniej...


To już jazda w dół. W dół to może mało precyzyjne określenie, 3/4 zjazdu wiodło po opadającym terenie, jednak głazy wymuszały ciągłe kręcenie pedałami.


Fragmenty takie jak ten, kilka metrów bez kamieni i zakrętów pozwalały złapać oddech, niemal zawsze po takim fragmencie był mały uskok i znów sekcja głazów...


Było stromiej niż się wydaje, przy pierwszym przejeździe mignęła mi myśl by odpuścić, ale w grupie skill rośnie :)


Kolejny korzenno - skalisty fragment.




Ostatnia fota, okolice 2/3 pierwszego przejazdu, potem nie wyciągałem już aparatu... szkoda było się zatrzymywać...


Na zakończenie, zapraszam jeszcze do obejrzenia filmiku nakręconego przez Kazika, oraz do jego galerii zdjęć. Jak ktoś ma jeszcze jakieś foty - przyznawać się w komentarzach.



I wspomniana wyżej galeria -> KLIK.

Podsumowując - absolutne muszę-tu-być każdego szanującego się enduroridera, jak dla mnie objawienie. Poziom trudności (w sensie techniki jazdy, nie olbrzymiej stromizny której można się po prostu bać zjechać) i radość z jazdy deklasuje wszystko co znałem do tej pory. Polecam, ja wrócę tam na pewno. Nie raz.