Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczki

He he Che-chło

Niedziela, 9 marca 2008 · Komentarze(4)
Najbardziej jajcarska wycieczka w tym sezonie. Teraz może być tylko gorzej ;) Zaczynając od końca. Ponad 46 km, niecałe 3h na siodełku – ponad 6 godzin po za domem. Przez te nadmiarowe 3 godziny coś się musiało dziać. Tekstów cytować nie będę, bo wyrwane z kontekstu nie miałyby sensu (umieszczone w kontekstach też sensu nie miały, przynajmniej w jakiejś części). Generalnie wycieczka była inna niż wszystkie do tej pory, ponieważ to nie ja ją organizowałem. Wspaniałe uczucie jechać sobie jako zwykły szary uczestnik i nabijać się z prowadzącego po zgubieniu szlaku ;) Dodatkowo, była to pierwsza wycieczka na której nie tylko ja robiłem zdjęcia – dzięki temu pojawiłem się na kilku fotografiach. Jednak nie jestem do końca przekonany czy to dobrze… Plan wycieczki zakładał przejażdżkę nad Chechło, jeziorko odrobinę za Chrzanowem. Szczęśliwie w obie strony prowadzi zielony szlak rowerowy, który jest zaprojektowany bardzo przytomnie – miłośnik każdego stylu jazdy znajdzie tam coś dla siebie. Nad samym jeziorem spotkaliśmy parkę ciekawskich łabędzi, nastawionych bardzo przyjacielsko pod warunkiem zachowania około 1m odstępu. Po przekroczeniu tej niewidocznej granicy atakowały bez ostrzeżenia :) Po drodze mijaliśmy świetny, dwupoziomowy kamieniołom (Kopalnia i Prażalnia Dolomitu “Żelatowa”), ale zresztą – jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów.

Niniejszym zapraszam do galerii (30 zdjęć):






Nowy członek jaworznickiej ekipy - Nemo.


Kuba testuje lokalną twórczość. Okolice Żelatowej.






Z poświęceniem...




Szybki okaz tamtejszej fauny :)


Koparki zawsze wzbudzają zainteresowanie.


Szczególnie jeśli są duże...




Całość.


Każdy... rowerzysta ma swój słupek :P












Bananowa młodzież.


Łabędź numer 2. Miał parcie na szkło, podchodził bardzo blisko.


Kubę bardzo zainteresowało to drzewko. Ciekawe z czym miał skojarzenia...


Shit happens.


Kolega świruje lekko...


Nikt się nie zatrzymał - mieli nieogolone nogi.


Ostatni pojazd...


Zmęczenie na twarzach.


Umieranie na drodze.


Podziwianie widoków - ot całe nizinne enduro ;)


Prawie jak western - tylko rumaki z metali kolorowych.

Trasa: Jaworzno – Jaworzno Byczyna – Chrzanów, os. Borowiec – Źrebce – Piła Kościelecka – Chrzanów – Jaworzno Byczyna – Jaworzno (~46 km)

Pierwsza w sezonie

Sobota, 23 lutego 2008 · Komentarze(1)
Jako że zrobiło się nieco cieplej, wybrałem się w poprzedni weekend na pierwszą w sezonie przejażdżkę – w poszukiwaniu symptomów nadchodzącej wiosny. Standardowo celem wycieczki były kamieniołomy na Pieczyskach – jakoś bardzo lubię tamte tereny, może ze względu na fajnego singielka biegnącego dookoła wyrobiska… Symptomów zbyt wielu nie było, był za to zalatujący postnukleranością charakterystyczny wszystko w szaro brązowych kolorach krajobraz. Zielone były jedynie choinki – ale one zielone są zawsze. Mniejsza już o aspekty widokowe, najważniejsze dla mnie, że znów wsiadłem na rower. Zima była ciężka (jeśli chodzi o ilość pracy, nie mrozy i śniegi) i niezbyt wiele pracowałem “nad sobą” – zaskutkowało to subiektywnym wrażeniem, że przysiady będę musiał w tysiącach liczyć zanim forma będzie na jako takim poziomie. Chyba zapiszę się na jaką siłownię... będę płacił, to będzie motywacja aby ćwiczyć ;)

Tymczasem zapraszam do galerii:


Jedne z niewielu oznak wiosny jakie udało mi się znaleźć.










Te pąki, mimo całkowicie jesiennych kolorów, wręcz pulsowały życiem. Może z tą wiosną nie jest tak całkiem źle...


To zdjęcie prezentuje moc zoomu 1X. Zwróćcie uwagę na żółty domek z centrum kadru.


Natomiast to zdjęcie prezentuje moc zoomu 12X. Żółty domek jest nadal w centrum kadru - niesamowite! [-;


Iście księżycowy krajobraz - tylko skąd na księżycu woda?!




Jeszcze jedna zabawa zoomem.


Optyczne 12X to jest to! :)


Żeby nie było, że na piechotę tam chodziłem...








"Jak zobaczysz laki skrec w prawo. Jakie laki? Lonki, pole z trawa" - pamiętna wymiana smsów w 2003 roku :)




Nawet przy kiepski świetle i maksymalnym zbliżeniu można robić ostre zdjęcia - stabilizator obrazu rządzi :)


Do następnego razu - oby wiosna szybko przyszła...

Ostatnie 50 metrów

Niedziela, 14 października 2007 · Komentarze(2)
Planowałem odświeżyć starą trasę, którą ostatnio pokonywałem z kumplami w rejonach roku 2003. Wycieczka miała prowadzić czerwonym szlakiem z Bielska-Białej na Szyndzielnię, potem w okolicach Klimczoka, przez Przełęcz Karkoszczonkę, Hyrcę, aż na Przełęcz Salmopolską. Stamtąd z ominięciem lub nie Malinowa miałem udać się na Zielony Kopiec i puścić się szalonym zjazdem do Wisły przez Cieńkowy (żółty szlak). Wyszło jak wyszło, ale zacznę od początku. Przede wszystkim w połowie października przed szóstą rano to zimno już jest ;) I ciemno do tego. W pociągu ze Szczakowej do Katowic napotykam na konduktora służbistę, który nie omieszkał ochrzanić mnie, że zamiast go szukać czekałem aż sam przyjdzie (o tej porze kasa na stacji jest jeszcze nieczynna), za to nie dosłyszał, że chcę bilet do B-B Leszczyn, i wypisał do samego B-B – trudno już podjechałem ten kawałek. Podjazd na Szyndzielnię nie jest wcale taki najgorszy – ot godzinka kręcenia z małego blatu. W sumie zastanawiałem się nad kolejką, bo wcale mi się nie chciało tyle pedałować, ale zrezygnowałem. Jak się okazało dobrze zrobiłem bo kolejka nawaliła. Na górze zjadłem bułkę, popiłem herbatą i przeciskając się między turystami ruszyłem dalej. Szlaki w okolicy Szyndzielni są strasznie kamieniste, ale z tego co pamiętałem, dalej miało być już tylko lepiej. Pierwsze rozczarowanie przyszło pod Klimczokiem. Szlak, który dawniej trzeba było sobie samemu wyznaczyć kierując się kreseczkami na drzewach (nawet najmniejszej ścieżki nie było) został kompletnie zniszczony ciężkim sprzętem, bo jakiemuś pajacowi przyszło do głowy, że należało by tam wyciąć drogę. Dalej miał być świetny trawers gładką ścieżką z małymi progami – a było zaorane coś, zaśmiecone dodatkowo resztkami ścinanych drzew. Dodatkowo mniej więcej w połowie, w poprzek szlaku była wycięta droga – w półmetrowym wąwozie. Przedarłem się w końcu przez tą ruinę i dotarłem do zjazdu na Karkoszczonkę. Zjazd sam w sobie jest bardzo nieprzyjemny, luźna ziemia i luźne wielkie kamienie (ale nie głazy, tak wielkość ni w 5 ni w 9) – kiedyś spokojnie można było jechać bokiem, między drzewami. Teraz warunki atmosferyczne były nieco inne i wszystko tam było niesamowicie wilgotne, jechałem więc po ściance wąwozu w którym szła droga. Szlak opadał raz stromiej, raz łagodnej, i na jednym z tych bardziej stromych momentów, jakieś 50 metrów przed przełęczą stało się coś w wyniku czego w tempie natychmiastowym opuściłem rower, by znaleźć się w powietrzu obok niego a już na ziemi pod nim. Na szczęście skończyło się na ogólnych potłuczeniach i solidnym potrzaskaniu kasku. Po jakichś 30 – 40 minutach kontemplowania co robić dalej i łatania dętki postanawiam zjechać do domu. Kasy na nowy kask nie mam, bo kupiłem kompa, więc sezon chyba mam już zakończony...


Peron w Szczakowej jakiś taki odświeżony... Podobno na przejazd premiera. Chory był, nie przejeżdżał...


W pociągu do Bielska luksusowe warunki, cały przedział dla mnie.


Po drodze mijam zaspane zupełnie jak ja wioski...




W Bielsku wsiadam na czerwony szlak i kręcę na Szyndzielnię. Nad kolejką się zastanawiałem, ale przy robieniu tej foty jak na zamówienie - stanęła. I stała długo.


Widoki ze szlaku nie najwyższych lotów, przez chmury. Za to inne niż jak zwykle.


Bielsko Biała. Wyraźnie widać warstwę smogu nad miastem...


Pora kręcić dalej - dalej pod górę niestety.


Jeszcze rzut oka za siebie, na panoramę B-B...


I już jestem pod Klimczokiem :-) tak naprawdę to to nieco dłużej trwało. Zwróćcie uwagę na drzewa po prawej stronie. Zima się zbliża...


Ten kawałek jeszcze 4 lata temu był rewelacyjnym kawałkiem trawersu. Teraz jest na tyle zaśmiecony gałęziami itp. że praktycznie nieprzejezdny.


Na szczęście dalsza część jest bardziej do ludzi. Ale to nie jest łatwa ścieżka, tylko ostra walka z korzeniami. Niejednokrotnie trzeba odpuścić.


Za to widoki wynagradzają wiele - to dolina Szczyrku z górującym na nim Skrzycznem.


Było pięknie, aż tu nagle - DUP! Ostra gleba na ostatnich metrach zjazdu na Karkoszczonkę.






Po 30 minutach siedzenia i latania dętki podejmuję decyzję o wycofaniu się. Nie najkrótsza, ale najprostsza droga (bez podjazdów) jest do Skoczowa...


I tyle...

Trasa: Bielsko Biała – Szyndzielnia – Siodło pod Klimczokiem – Przełęcz Karkoszczonka – Brenna – Skoczów (~43 km + dojazdy 12 km)

Święto Pieczonego Ziemniaka*

Sobota, 29 września 2007 · Komentarze(1)
Kiedyś w głowie zaświtała mi myśl, którą szybko przelałem markerem na laminowaną mapę. Idealna trasa w Beskidzie Śląskim. Długa, wymagająca, naładowana zjazdami i technicznymi odcinkami (technicznymi zjazdami również ;) ) Trasa zawiera najpiękniejsze odcinki jakie znam w tych górach, połączone w jedną całość. Projektowanie było proste, gorzej z wykonaniem – trasa musi być przejezdna w jeden dzień, tak aby dało się załapać na transport do domu. Sobotnia wycieczka była swojego rodzaju sprawdzeniem okolic Baraniej Góry – jakoś do tej pory udawało mi się omijać to potężne wzniesienie. Aby nie było nudno wycieczka obejmować miała połowę idealnej trasy – fragment od Wisły do Węgierskiej Górki. Wyszło jak wyszło. Zaczęliśmy w Wiśle Kopydło, malutki przystanek, ale za to w bezpośrednim sąsiedztwie interesujących nas szlaków. Z pomocą asfaltu i równiutkich szutrówek (w większości) docieramy na Stożek – gdzie panuje istne piekło, Sajgon, Sodoma i Gomora i inne katastrofy. Tłumy wrzeszczących turystów ze średnią wieku poniżej 16 lat wsuwają kiełbaski na gorąco i za nic mają piękno otaczającej przyrody. Nasz plan zakłada przejazd czerwonym szlakiem na Kubalonkę – jest to moim zdaniem najciekawszy odcinek do kwalifikowanej turystyki górskiej w całym Beskidzie Śląskim. Niestety nie dzisiaj. Cały szlak jest zapchany kolorowymi ludkami wołającymi “Dobrze panu idzie”, “Dajesz dajesz”, “Ciężko się tu jeździ na rowerze?” czy “A daleko jeszcze na Stożek?”. Na szczęście dość szybko zostawiamy turystów za sobą, na pocieszenie zostaje nam techniczny podjazd po korzeniach i walka z olbrzymimi kałużami. Fragment między Kubalonką a Przysłopem jest dość nudny, najprawdopodobniej zastąpię go czymś innym – jakaś propozycja była w bikeBoardzie z bodajże 2000 roku. Za to za Przysłopem zaczyna się masakryczne podejście na Baranią Górę. Jechać tamtędy się nie da, trzeba pchać rower przez 45 minut. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten kawałek będzie bardzo dobry w przeciwną stronę. Na szczęście widoki ze szczytu Baraniej rekompensują wszystkie niedogodności, dodatkowo, czeka tam nie byle jaki zjazd czerwonym szlakiem. Zjazd jest z gatunku technicznych, jest raczej dość trudny – bez bicia przyznam, że w kilku miejscach odpuściłem. Niestety, na Hali Baraniej zgubiliśmy szlak i zamiast na Magurkę Wiślańską i Radziechowską, po kilkunastu km zjazdu dotarliśmy do Milówki... Trochę żałuję, a że jest czego udowodnił mi Bodziek tym zdjęciem – moim zdaniem jedna z lepiej oddających magię turystyki górskiej fotek. Odnośnik do jego stronki jest na dole w menu.


Wschód słońca to zupełnie inna jakość, niż zachód - mocniejsze kolory, ostrzejsze przejścia... Tylko światła znacznie mniej i trudniej jest zrobić dobrą fotkę - szczególnie jeśli stoi się okrakiem nad rowerem.


Za około 30 minut, już na stacji PKP, niebo prezentuje się o wiele łagodniej. Niestety my łagodniejsi nie jesteśmy - miła pani o metalicznym głosie powiedziała, że nasz pociąg jest opóźniony o 15 minut...


...co bardzo zmniejsza nasze szanse na złapanie pociągu do Wisły po dojechaniu do Katowic. Z nudów robię zdjęcie pociągowi do Krakowa i miotam pod nosem znane tylko sobie zaklęcia ;)


Koniec końców udało się. Jedziemy do Wisły. Zbiornik Goczałkowicki mijamy za każdym razem na tej trasie, i za każdym razem jego ogrom robi ogromne wrażenie ;)




Nareszcie na szlaku, można z radością w oczach i śpiewem na ustach... pchać rower. Stromo tam nie było, jedynie łańcuch odmówił współpracy.


Po łańcuchowych perypetiach i szlakach, które wiodły płasko/pod górę docieramy do stóp Stożka - teraz będzie pod górę/bardzo pod górę ;) Stożek cały w jesiennych klimatach...


...które prezentują się co najmniej urodziwie. Pięknie jest.


Ale dość patrzenia na listki i szyszki, pora brać się do pracy. Na szczęście żółto czerwony szlak na Stożek tylko z pozoru jest nie do pokonania. Wspinaczka idzie bardzo sprawnie.


Widok ze szczytu taki sobie, góra jest mocno zalesiona. Dodatkowo z okazji zakończenia lata pełno tutaj turystów.


Przedzierając się slalomem między dziećmi docieramy na Kiczory. Stamtąd pędzimy na Kubalonkę.


Niestety, tym razem nie udało się odczuć całej siły, jaką ma w sobie odcinek Stożek - Kubalonka. Piesi skutecznie utrudniali jazdę. Pozostał tylko pewien niesmak... jak po muchomorku.


Widok chyba z Kubalonki. Nie mam pojęcia co jest na tym zdjęciu :)


Baobab w okolicach Stecówki :)


Kawałek pasma Baraniej Góry...


...i pasmo jako takie. Gdybyśmy wiedzieli co nas czeka...


Kolejny bliżej nieokreślony widok.


Czarna Wisełka.


A to już podejście na Baranią. 45 minut pchania rowerów po korzeniach, przy których te ze Stożka wydają się niczym.


Dobrze, że południowe stoki są mocno zalesione, przynajmniej nie piecze nas całkiem mocne słońce.


Na Baraniej Górze nie ma dosłownie nic, oprócz wieży widokowej. I bardzo dobrze, w spokoju można gapić się na cudowną panoramę...


...obejmującą niemalże 360 stopni.


Niemalże, ponieważ po jednej stronie drzewom się ciut za mocno urosło ;) Ta panorama wynagrodziła cały trud włożony w dotarcie na szczyt.


Zjazd z Baraniej nie należy do najłatwiejszych - przynajmniej na hardtailu. Jest za to całkiem długi...


...i widokowy. Z Hali Baraniej doskonale widać Babią Górę. Węziej...


...i szerzej.


Niestety gubimy szlak i po kolejnych nastu kilometrach non stop w dół lądujemy w Milówce. Po 2.5 godzinie czekania ładujemy się w wygodny pociąg i wracamy do domu.

Trasa: Wisła Kopydło – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Przełęcz Przysłop – Barania Góra – Hala Barania – Milówka (~48 km + dojazdy ~30km)

* Święto Pieczonego Ziemniaka, jest to impreza z rozmaitymi konkursami, oraz co najważniejsze wspólnym jedzeniem pieczonych na ognisku ziemniaków, organizowana z reguły dla dzieci w wieku przedszkolnym.

Na zachód

Piątek, 21 września 2007 · Komentarze(1)
Jesień jest jedną z piękniejszych pór roku do rowerowania. Powietrze jest bardziej przejrzyste, nie jest do przesady gorąco, słońce, gdy już jest nisko, wspaniale koloruje wszystko odcieniami złota i czerwieni. Tylko niestety nisko jest już w okolicach godziny 19, i jakoś bardzo szybko spada zupełnie. Ale warto uchwycić ten moment, najlepiej na kliszę bądź matrycę. Najciekawiej z całą pewnością było by w górach, ale z braku owych trzeba zadowolić się czymś innym. Pola z industrialnymi budynkami w tle są bardzo interesującą alternatywą. Właśnie z tą myślą wybrałem się na Długoszyn – tam jest wszystko co potrzeba. Pola na pierwszym planie, elektrownia na dalszym, a do tego całkiem spore jak na nasze miasto wzniesienie, z którego wszystko pięknie widać. Efektem wycieczki jest galeria – zapraszam:


Na wycieczkę wybrałem się dość późno, aby popatrzeć obiektywem na zachód słońca. Była promocja, i księżyc dostałem gratis.


Słońce jest jeszcze ciut w prawo. Kilka następnych zdjęć chyba nie wymaga komentarza.


















Już prawie po wszystkim. Całość trwała około 15 minut. Pozostaje wracać do domu, o tej porze roku ciemno robi się błyskawicznie.


Rzut oka na tory, gdzieś na Długoszynie...


Stary most, na czerwonym szlaku z Długoszyna w stronę Szczakowej.


A to już widok z mostu nad kamieniołomami na Warpiu. Miałem to szczęście i w momencie robienia zdjęcia zabłysło wszystko - EJ II, EJ III i maszt na mysłowickich Kosztowach.

PS. Zupełnie z innej beczki – niejednokrotnie słyszy się, że supercienkie dętki puszczają powietrze. Sam byłem o tym przeświadczony, tym bardziej, że ostatnio potrzebowałem podskoczyć gdzieś na rowerze i musiałem pompować przednie koło (dętka Maxxis Ultralight). Nie było zupełnego flaka, ale jednak ciśnienie było zbyt niskie. Tymczasem ostatnia rutynowa kontrola (poszedłem sobie na rower popatrzeć ;) ) wykazała zupełnie coś innego:







Na razie tego nie ruszam. Dopompować raz na dwa tygodnie mogę, a jak siedzi korek to niech siedzi...

Wieczorne kręcenie

Sobota, 1 września 2007 · Komentarze(1)
W ramach oswajania czterech liter z siodełkiem przejechałem już około 70 km, rozbite na dwie wieczorne wycieczki. Powiadają, że przez pierwsze 100 – 150 km tyłek przyzwyczaja się do siodełka. W moim przypadku wypadało by to nazwać miłością od pierwszego wejrzenia. Siodełko jest rewelacyjne, polecam każdemu kto będzie miał okazję je kupić. Obie wycieczki, o których wspominałem odbyły się wieczorem, tak że wracałem już zupełnie po ciemku (lampki oczywiście mam, Batmana nie udaję) Na pierwszej z nich nie zrobiłem żadnego ciekawego zdjęcia, przynajmniej tak mi się wydaje. Ponadto wszystkie fotki z tej wycieczki powstały niemalże w jednym miejscu, nie ma żadnej chronologii. Druga wycieczka jest lepiej udokumentowana – dzisiejszą galerią. W dodatku chciało mi się bawić i fotki są w technice HDR (ale nie porównujcie mnie proszę z jakimiś hadeerowymi wyjadaczami) – mają dużo kolorów, dużo szczegółów i dużo kilobajtów. Proszę o cierpliwość podczas ładowania ;)

Zapraszam do galerii:


Pierwszym celem wycieczki okazał się zalew Sosina, do którego dotarłem w miarę bezproblemowo. Na fotce Sosina z dalsza...


...i całkiem z bliska. Zdjęć podwodnych nie robiłem ;)


Kolejnym celem było Grodzisko, niestety udało mi się pogubić szlak którym jechałem i zafundowałem sobie solidną dawkę przedzierania się przez busz. Koniec końców dotarłem jednak. Pomimo, że do końca dnia zostało jeszcze trochę czasu, zachodzące słońce było już dość nisko, przez co świat nabierał ciekawych kolorów...


Przy szerokim kącie sporo było czerwieni i złota, na zbliżeniach dominowały żółcie i szarości...


...oczywiście jeśli patrzeć pod słońce. W drugą stronę wszystko prezentowało się zupełnie inaczej. Poprzednie zdjęcie było zrobione kilkanaście minut wcześniej niż to. Różnicę widać gołym okiem.


Jednak czas leciał nieubłaganie i słońce w końcu musiało schować się za horyzont. W takich warunkach zwykłe chmury wydają się ciekawe...


...szczególnie jeśli są ładnie podświetlone. I tym melancholijnym akcentem kończę niniejszą galerię. Pozdrawiam, i do zobaczenia.

Urlop – dzień 9 i 10

Niedziela, 12 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Dwa ostatnie dni nie prezentowały sobą nic ciekawego. Przedostatni poświęciliśmy w większości na pakowanie i jazdę do Cieszyna. Jechaliśmy w miarę głównymi drogami, oczywiście bez możliwości ominięcia Salmopolu. Na szczęście cały czas lekko mżyło, więc nie wypociliśmy całej wody z organizmu na tych 7 km serpentyn. Na przełęczy spotkaliśmy rowerzystów z Łodzi, którzy rozbrajająco zapytali czy w tych górach zawsze pada, bo oni nigdy jeszcze nie trafili na słońce… Pogawędziliśmy trochę, ja nie mogłem się powstrzymać od przejechania się na jednym z ich rowerów. Stalowoniebieski Giant Trance... Ludzie, jak to chodzi... Cud miód i co tam jeszcze. Rowerzysta jest niemalże idealnie izolowany od podłoża, nic nie wybija z rytmu, a zakręty – to jest dopiero bajka. Jeździłem po trawie, z powodu mżawki była mokra jak diabli, a rower szedł jak po papierze ściernym. Delikatna praca hamulcami i można składać się w zakręt niemalże na kolano – zawieszenie _wybitnie_ pomaga w ciasnych łukach. Dodatkowo, w rowerze tym właścicielka miała siodełko WTB Rocket V, które po nawet tak krótkim czasie jazdy uznałem za najwygodniejsze siodło pod słońcem. W końcu pojechaliśmy dalej. W Wiśle pogoda była już całkiem do rzeczy, i taki stan utrzymał się do samego Cieszyna – nie było ani za gorąco, ani za zimno. Ostatni dzień to już podróż pociągiem do Katowic, i dalej rowerem do Jaworzna. Nuda. Na domiar złego przez cały czas, który spędziłem w pociągu lało. Jedynymi atrakcjami byli rowerzyści jadący z Bratysławy, a dokładniej ich rowery, tak obładowane sakwami, że nie przechodziły przez drzwi. Nie rozumiem sakwiarzy. Łyżką miodu w tej beczce dziegciu była noc z soboty na niedzielę, podczas której jeszcze w urlopowym nastroju bawiliśmy się z Kaśką w Cieszyńskim klubie...


Praktycznie przez całą drogę powrotną lało...


Mijały mnie wściekłe rozpędzone pociągi...


Aż w końcu aparat zaparował...

Urlop - dzień 7

Czwartek, 9 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
W jednym z ostatnich dni urlopu góry pokazały pazur. Potężna burza z gradem przetoczyła się tuż nad naszymi głowami. Wszystko zaczęło się standardowo – kolejka na Skrzyczne, dalej zielonym przez Malinowską Skałę w stronę Baraniej Góry. Zjazd zielonym szlakiem z Malinowskiej Skały jest kapitalny – techniczny, ale pozwala na rozwijanie rozsądnych prędkości. Niestety dalej zaczęliśmy pchać się na Zielony Kopiec, zamiast ominąć go maratońskim trawersem. Jedynie widoki wynagradzały nasz trud. Po drodze spotkaliśmy trzech rowerzystów pokonujących tę trasę w przeciwną stronę – pytali nas czy uciekamy przed deszczem. My niestety posuwaliśmy się w stronę deszczu. Hardkor rozpętał się w rejonach zabudowań pod Cieńkowem Wyżnim – całe szczęście, że znaleźliśmy dach nad głowę, nie chciałbym skończyć jak widziane wcześniej Nieźle Pieprznięte Drzewo… Dalszy zjazd do Wisły bardziej przypominał spływ pontonem niż wycieczkę rowerową. W Wiśle Czarne pyszny obiadek w molochowatym schronisku PTTK i powrót asfaltem do bazy. Przez Salmopol... :/


Ten dzień okazał się naprawdę hardkorowy. Niestety, nieświadomi niczego, ignorując oczywiste znaki (wyschnięte groźne badyle) brnęliśmy ku przeznaczeniu.


A było przez co brnąć. Przez połowę wycieczki mroczny cień rzucał na nas Zielony Kopiec. Tutaj jedna z panoram ustrzelona po drodze na tą górę.


Im wyżej, tym ciekawiej...


...ale tylko w stronę Skrzycznego. Południowo zachodnia strona nie prezentowała się ciekawie. Cel naszej wycieczki przykryty chmurami, z których pada deszcz przy akompaniamencie grzmotów.


Niemniej jednak na drugą stronę warto popatrzeć. To już widok ze szczytu.


Niestety, nadeszło nieuniknione. Szczęściem w nieszczęściu byliśmy akurat przy jedynych zabudowaniach w okolicach Cieńkowa Wyżniego...


W końcu burza minęła a my doturlaliśmy się do Salmopolu i dalej do domu...

Trasa: Szczyrk – Skrzyczne – Malinowska Skała – Zielony Kopiec – Cieńków Wyżni – Cieńków Niżni – Wisła – Przełęcz Salmopolska – Szczyrk (~36 km)

Urlop - dzień 5

Wtorek, 7 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Kolejny dzień urlopu przeznaczyliśmy na wycieczkę rowerową. Wycieczka wyszła całkiem spora (mogła by być jeszcze dłuższa, ale odpuściliśmy ostatni kawałek). Na początek wyjechaliśmy na Skrzyczne – tym razem wyciągiem, nie na rowerach, dalej popędziliśmy na Salmopol przez Malinowską Skałę. Sprytnym łukiem minęliśmy Malinów, co pozwoliło zaoszczędzić nieco energii potrzebnej do… wchłonięcia olbrzymich porcji naleśników w schronisku Biały Krzyż, poprzedzonych w dodatku rosołem z makaronem. Naleśniki były grzechu warte, dla Kasi wziąłem porcję z bitą śmietaną i okazało się, że jest ona własnej roboty, żadne spraye i inne cuda. Od samego początku wycieczki gdzieś w bliższej i dalszej odległości słychać było grzmoty, ale udało się nam uniknąć zmoknięcia. Z Salmopolu zrobiliśmy małe kółeczko przez Trzy Kopce Wiślańskie i Brenną z powrotem na Salmopol – znów w towarzystwie odległych burz. Swoją drogą burza w górach to musi być nieprzyjemne przeżycie, nie chciałbym oberwać jak drzewo na ostatniej fotce w galerii... Z Salmopolu stoczyliśmy się (w granicach 55 km/h) do Szczyrku.


Taki piękny mech...


...rósł sobie przy takiej niepozornej drodze. Droga ta to świetny trawers Malinowa, pozwala szybko z Przełęczy Malinowskiej dostać się na Przełęcz Salmopolską. Króciutko i łagodnie w górę, ale potem już tylko ostre grzanie w dół.


Szczerze mówiąc nie pamiętam co jest na tej panoramie, ale to nic, bo i tak drzewa zasłaniają. Gdzieś na żółtym szlaku z Salmopolu na Trzy Kopce Wiślańskie.


Żółty szlak w tą stronę częściej jest w dół, ale zdarzają się też momenty, w których trzeba zrzucić na mały blat...


Już na Trzech Kopcach Wiślańskich. Niebo niewyraźne, ale gdzieś tam przewala się jedna z mijających nas burz.


Rewelacyjny kawałek zielonego szlaku spod Trzech Kopców do Brennej.




Panowie pracujący przy tych drzewach spoglądali dość dziwnym wzrokiem podczas gdy robiłem tą fotkę. Siwy dym.


Źródełko na żółtym szlaku prowadzącym z Brennej w rejon Horzelicy.


Ponownie. Jasna plama z tyłu do dłonie mojego Szczęścia.


Zaryzykowałem zdjęcie z lampą, jak widać całkiem słusznie.


Źródełko po raz kolejny (ciągle to samo). Generalnie woda spływała tym małym wydrążonym pniem do dużego wydrążonego pnia.


Czarny szlak w stronę Przełęczy Salmopolskiej. Było troszkę pod górkę a w rejonie Grabowej było troszkę bardziej pod górkę. Prowadziliśmy.


Właśnie podczas tego prowadzenia natknęliśmy się na Nieźle Pieprznięte Drzewo. I nie chodzi tu o stan umysłu, do pioruna! ;)

Trasa: Szczyrk – Skrzyczne – Malinowska Skała – Przełęcz Salmopolska – Trzy Kopce Wiślańskie – Brenna – Horzelica – Grabowa – Przełęcz Salmopolska – Szczyrk (~38 km)

Urlop - dzień 3

Niedziela, 5 sierpnia 2007 · Komentarze(1)
Kolejny dzień urlopu upłynął pod znakiem zdobywania Skrzycznego – o zgrozo – na rowerach, a dokładniej rzecz ujmując najczęściej obok rowerów. Ja kiedyś już wchodziłem na tę górę, od strony Ostrego i powiedziałem sobie “nigdy więcej” ale… czego się nie robi dla ukochanej kobiety ;) Na szczęście ta jedna wycieczka przekonała także i ją do korzystania z niewątpliwego dobrodziejstwa jakim jest wyciąg krzesełkowy. I to pomimo wszystkich niesprzyjających okoliczności – z rowerem na krzesełku trzeba siedzieć samemu, raczej nie da się zamknąć zabezpieczenia, a Kasia ma lęk wysokości. Naprawdę ją podziwiam. Na górze nie zabawiliśmy zbyt długo ze względu na mocny wiatr. Ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku Malinowskiej Skały, następnie w stronę Malinowa i omijając trawersem (znów droga maratońska) Malinów wylądowaliśmy na Przełęczy Salmopolskiej. Stamtąd zjazd asfaltowymi serpentynami do Szczyrku zakończył naszą króciutką wycieczkę.


W pięknych okolicznościach przyrody rozpoczynamy marsz na Skrzyczne. Na szczęście jest to pierwszy i ostatni raz...


Niebieski szlak. Jeszcze około 0.5 godziny i szczyt.


Panorama na Beskid Węgierski. Jakieś drzewa zasłaniają widok.


Na szczycie paralotniarze zdominowali niebo. Tego dnia mocno wiało.


Antenka. Tutaj chyba każda sieć komórkowa ma zasięg ;)


Panorama ze szczytu. Chmury i paralotnie.


Czy mówiłem już, że mocno wiało?


Fajnie tak... kiedyś na pewno tego spróbuję.




Ten to wygląda zupełnie jak ja. Tylko jakieś głupie miny robi.


Tak też można... Nie pytajcie mnie co robi ta pani.


Już za Skrzycznem, kierunek - Małe Skrzyczne. Jedziemy/idziemy wolno i podziwiamy widoki.


A jest co podziwiać, zarówno w stronę Babiej...


Jak i w stronę Czantorii...


A to już podejście na Malinowską Skałę. Jedna z opcji.


A to druga opcja. Kamienie, korzenie, pełny serwis.


Malinowska Skała.




Ech, ci turyści, wszędzie wlezą...


Sporawe te kamyczki, sporawe...


Kaskady, które mieliśmy tuż pod domem.

Trasa: Szczyrk – Skrzyczne – Malinowska Skała – Przełęcz Salmopolska – Szczyrk (~25 km)