Wpisy archiwalne w kategorii

Fotografia

EMTB Enduro Trophy Bielsko-Biała

Wtorek, 25 maja 2010 · Komentarze(8)
Było - minęło. Wszelkie węże, owady, rybki i inne stworzonka, które nie były - niech żałują. Świetna atmosfera rowerowego święta, doprawiona typową jak na ET pogodą (choć trzeba przyznać, że było ciepło i pojawiło się nawet słońce!) - aż żal, że kolejna edycja dopiero pod koniec lipca. Aby umilić oczekiwanie, zapraszam do krótkiej relacji okraszonej kilkoma zdjęciami.

Zaczynamy!

Pobudka wcześnie rano - 5.45 w sobotę to nie jest pora odpowiednia na wstawanie. Tym razem emocje są jednak górą i nie trzeba wypychać mnie z łóżka. Szybkie śniadanko, przygotowanie kanapek do plecaka i ruszam po rower. W międzyczasie Szuwar daje znać, że już czeka. Wrzucamy rower na auto, pędzę jeszcze do mieszkania po ciuchy na zmianę, buziak dla Lepszej Połówki i w drogę. Na Przegibku lądujemy około 8.00, po drodze mijamy biedaków, którzy muszą dojechać tam na rowerze. Ludzi jeszcze niewielu, ale niebawem się to zmieni - na starcie stanęło 104 uczestników...


W oczekiwaniu na start. Składanie sprzętów, przygotowania, pogaduszki. Jak najbardziej luźna atmosfera.

W końcu jedziemy. OS podjazdowy niezbyt wymagający, aczkolwiek niektóre momenty każą prowadzić. Droga jest na przemian kamienista i błotnista, urody dodają jej olbrzymie kałuże. Nie wiem czy to kwestia błota, zmęczenia czy owczego pędu, ale wydaje mi się, że w piątek, podczas objazdu trasy, więcej tego podjazdu pokonałem nie schodząc z roweru. Podczas zawodów kilka fragmentów musiałem pokonać z buta.


OS1 - podjazd. W tle za mną widać jednego z trzech startujących w imprezie krosiarzy z Airco, którzy zmyli się od razu po zjeździe na metę. Foto - Lucek.

Po kilkunastu minutach walki docieramy na metę. Wpis czasu w kartę zawodnika, pogaduszki, zdjęcia...


Piwoźniak skrzętnie notuje czasu przyjazdu kolejnych zawodników.


Zaczynamy przepoczwarzanie - kto żyw, zakłada ochraniacze i inne ustrojstwa. Następnie ruszamy na OS2, będący pierwszym w dniu dzisiejszym odcinkiem zjazdowym.


Kolejka do startu OS2, czyli zjazdu serpentynami z Gaików. Kolejni zawodnicy są wypuszczani na trasę co 30 sekund. Organizacja była sprawna, nigdzie nie było zbyt długiego czekania.

W końcu przychodzi i moja kolej. Pierwsze spostrzeżenie - jest o wiele bardziej ślisko niż na objeździe. Mimo to, pokonywanie serpentyn nie idzie mi specjalnie gorzej. Generalnie, scenariusze walki ze zjazdem były dwa - albo delikatna jazda, albo szorowanie zwłokami o podłogę. Przynajmniej widoczność była niezła, oczywiście w porównaniu do dnia poprzedniego - z jednego zakrętu było widać kolejny. Końcówka tego zjazdu to szybka stroma droga, z solidną wyżłobioną przez wodę rynną - wielu przegrało tam walkę z naturą, na szczęście obyło się bez strat w ludziach.


Foxiu na serpentynce. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. W dodatku nieźle rozjeżdżone. Foto - Lucek.

Koniec odcinka drugiego to podejście po mega stromych schodach. Na każdym zjeździe podczas tej edycji był fragment pod górę, w dodatku wymagający zejścia z roweru. Nowa tradycja? Po wpisaniu czasów ruszamy na odcinek trawersowy. Trawersem prowadzi tam dojazdówka, sam odcinek to raczej jazda granią.


Dojazdówka na OS trawersowy. Bez napinki. Foto - Bodziek.


To już OS trawersowy. Wcześniej napisałem, że na podjeździe były olbrzymie kałuże, nie wiem jakiego słowa powinienem użyć tutaj. Małe jeziora? Na fotce doganiam najmłodszego uczestnika imprezy, syna Wora - wystartował razem z tatą i naprawdę nieźle dawał czadu. Foto - Lucek.

OS3 był dość krótki, ale za to bardzo przyjemny. Jednak to nie on zgarnął moją nagrodę "The Best Of ET BB". Najlepsze tuż przede mną - OS4. Wspaniały zjazd, niemal non stop singiel. Błoto, śliska trawa, trochę korzeni i kamieni, wąskie przesmyki między drzewami, przeskakiwanie powalonych drzew, przejazdy pod zwalonymi drzewami - czysta esencja. W dodatku odcinek niesamowicie płynny. Miód.


To już meta odcinka numer 4. Carlosowi wydał się za mało hardokrowy, więc postanowił zjechać na samej obręczy.

Po odcinku czwartym ruszamy na Magurkę Wilkowicką, skąd ostatni zjazd zaprowadzi nas do mety. Dojazdówka to jazda połączona z pchaniem, mniej więcej w stosunku 2:1. Pogoda funduje nam tutaj mały armagedon. Odgłosy burzy i pierwsze krople towarzyszyły nam już na odcinku trawersowym, ale skutecznie uciekliśmy im podczas zjazdu. Teraz pogoda zaczyna się mścić. Gdy tylko nastromienie każe zejść z roweru zaczyna się solidny deszcz. Chowamy się pod drzewem w nadziei, że przestanie padać, jednak drzewo dość szybko zaczyna przeciekać. Ruszamy dalej.


Dojazdówka do ostatniego odcinka specjalnego. Pogawędki pod drzewem w pięknych okolicznościach przyrody...

Mokre jest już dosłownie wszystko. W butach wesoło chlupoce woda. Bloki ślizgają się na mokrych kamieniach. Na szczęście robi się mniej stromo - można jechać. I w tym momencie następuje pierwsze uderzenie w kask.


Przez następne kilka minut bombarduje nas grad wielkości grochu, a może i nieco większy. Uciekamy pod drzewa najszybciej jak się da. Robi się zimno, więc gdy tylko z nieba przestaje lecieć twarde, ruszamy dalej. Na Magurce pokazuje się słońce (jak uroczo) jednak jest strasznie zimno, co w połączeniu z litrami wody umieszczonymi w naszych ciuchach powoduje, że wszyscy trzęsą się jak galareta. Pakujemy się do schroniska; podczas posiłku przychodzi mi do głowy zabawna refleksja - w tym momencie spełnieniem marzeń każdego z tych wielkich, twardych, ubłoconych na maksa facetów jest... ciepła herbata z cytrynką :)

W końcu pora zebrać się na ostatni zjazd. Wychodzimy na zewnątrz. Jezu, jak zimno! Na szczęście przemoknięta kurtka przeciwdeszczowa jest nadal wiatroszczelna, nie zmarznę do końca podczas zjazdu. 3, 2, 1 start. Zaczyna się zjazd. Na pierwszej stromiźnie od razu robi się cieplej. Odbicie w las, zajefajny singielek. Potem łąka śliska niczym lodowisko. Znów las, diablo stroma droga przy schronisku i kolejny singiel, tym razem dość krótki. Wypadamy na szeroką wysypaną kamieniami drogę, którą dodatkowo urozmaiciła spływająca woda. Gdzieś tu łapię pierwszą i jedyną gumę na całej imprezie. Udaje mi się dojechać do kolejnego singla, ale ten jest zbyt płaski i zbyt najeżony korzeniami i błotem by pokonać go bez ciśnienia. Biegnę.

Wreszcie meta. Rzucam rower w trawę i chowam się pod klapę od SUVa orgów - zaczęło znów solidnie lać. Siedzę tam dość długo - ale w końcu pojawia się Harry, który busem zabiera mnie i rower do karczmy, gdzie ma odbyć się dekoracja.

W karczmie darmowe jedzenie i piwo. Przebrałem się w suche ciuchy - jaki komfort :) Czas szybko leci na pogawędkach. Z wynikami są jakieś problemy, ale mnie wyniki akurat najmniej interesują. W końcu udaje się coś uskładać, następuje dekoracja zwycięzców i losowanie fantów od sponsorów pomiędzy uczestników.


To już w karczmie, ogłoszenie wyników. Ekipa orgów - od lewej: Harry, Piwoźniak i Paweł. Brakuje Malaucha i kilku osób wspomagających.


Zwycięzcy. Drugi raz najwyższe miejsce na pudle przypadło Brianowi. W niebieskiej koszulce Kalloya ;) nieobecny wcześniej Malauch. Kobiecej dekoracji nie było, bo wszystkie dwie panie uciekły.


Jeszcze tylko losowanie gadżetów od sponsorów (plecaki Pajak, ciuchy Endury) i rozjazd na afterparty :)

FIN :)

PS. Zapomniałem dodać, że dzięki fajnej inicjatywie oddolnej na forum EMTB.pl na imprezie były zbierane pieniądze na rzecz osób poszkodowanych przez powódź. Udało się uzbierać przyzwoitą kwotę, która została przekazana Urzędowi Gminy Czechowice i bielskiemu Caritasowi (po połowie).

Objazd trzech oesów

Piątek, 21 maja 2010 · Komentarze(2)
Urlop! i do tego lepsza pogoda! Taki zestaw mógł skutkować jedynie jazdą na rowerze. Jako, że jutro już ET ruszyliśmy z Szuwarem na objazd dwóch oesów zjazdowych należących do jutrzejszej trasy. Przypadkiem zaliczyliśmy jeszcze trawers - więc uzbierała się całkiem fajna traska. Tempo było niezłe, zaczęliśmy na Przegibku mniej więcej o 9, a o 12.30 byliśmy już z powrotem pod samochodem. Zdjęć mało, w dodatku tylko z pierwszego zjazdu - nie mniej zachęcam do rzucenia gałką.


Z Przegibka doczołgujemy się na Gaiki, gdzie zaczynają się dwa z trzech odcinków zjazdowych. Na pierwszy ogień idzie zjazd serpentynami, szlakiem niebieskim. Drugiego ognia nie będzie, przynajmniej na zdjęciach.


Zaczynamy kosić sto osiemdziesiątki.


Tzn. kto kosi ten kosi. Za często dotykam przedniego hamulca, efekty są opłakane.


Klimacik dopisuje, widoczność 20 metrów.


Szuwar przymierza się do kolejnego zakrętu.


I śmig :)


Nigdy nie przyglądałem się specjalnie napisom na naklejkach pod klamkami od hamulców hydraulicznych. Dziś wiem na pewno co pisze na przednim - "NIE DOTYKAĆ!"...


Te same drzewa co wyżej, tym razem kosi Szuwar.


I jeszcze zjazd koło schodów przy źródełku, krótka stroma ścianka. Akurat z tym egzemplarzem radzę sobie całkiem nieźle :)


Przelot przez rzeczkę i meta (prawie) odcinka. I to już ostatnia fotka, reszta jazdy szła płynnie bez zdjęć. Drugi OS zjazdowy to super płynny wąski singiel - z Gaików do Straconki - polecam.

No i do zobaczenia jutro! :D

Kopce na deszczowo

Środa, 12 maja 2010 · Komentarze(8)
Ciągle leje. Już chyba drugi tydzień. Rano brzydko, w okolicach południa trochę lepiej, potem znów brzydko. Żyć się odechciewa, a rzyć boli od siedzenia przed kompem. Postanowiłem się ruszyć.

Wszystko zaczęło się od wtorkowego widoku z okna (zupełnie nowego widoku nota bene). Wspaniały wschód słońca zmotywował mnie do podjęcia decyzji - jutro przed pracą idę na rower. Niestety, jutro (czyli dziś) lało od samego rana...


Ganz nowy widok z okna. Wschód słońca, okolice 4:50 (tak, rano).

Postanowiłem jednak spróbować po południu. Było brzydko, ale nie padało. Wskoczyłem w ciuchy rowerowe, spakowałem aparat, wychodzę. Wróć, telefon został. Podchodzę do okna... leje... Pół godziny posiedziałem, regularny deszcz zmienił się w mikro mżawkę, można jechać. Czasu mało, więc znów rezerwat Kopce. Ciągnie mnie ten singiel :)


No to zaczynamy. Ciut wcześniej była jeszcze kałuża, gdzie udało mi się nalać wody do buta. O jeździe można zapomnieć po 30 metrach.


Las uderza zielenią. Wszystko mokre, woda podkreśla tylko kolor.


Sporo się takich tam kręciło. Widziałem łącznie 4 małe i jedną dużą, która okazała się butelką po piwie Tatra. Kolorystycznie podobne. Trzeba bardzo uważać, żeby takiego stwora nie rozjechać - są pod ścisłą ochroną (salamandry) i pięknie może na nich koło ujechać (butelki).


Ciągle pada, ale wiem, że wyjazd był dobrym pomysłem. Klimat jak z baśni jakiejś.


Dość gapienia się na kwiatki, pora płynąć dalej.


Wyjeżdżam z lasu, a tu.. nie pada! Cały deszcz w lesie to woda kapiąca z liści. Na torze MX pusto, widoki jak zwykle pierwszej klasy.


Uroku dodają niewielkie ilości mgieł w dolinach.


To już mniej urokliwe. Choć materiał na jako taki kadr jest...


Wjeżdżam w kolejny las, tym razem na sam początek singla. Ostatnio za dużo nie straciłem - wbiłem się parędziesiąt metrów za początkiem. Dziś podłoże to śliska gliniasta maź, błyskawicznie zalepiająca opony. Czyste pokonywanie zakrętów 90 stopni jest poza zasięgiem. Podpórka nogą? Przecież buty ślizgają się bardziej niż opony! Podczas sprowadzania lepiej używać hamulców, na butach jedzie się szybciej niż na rowerze. Stromiznę, którą oceniłem "musi być do zjechania" zjechałem, ale rower został u góry. Za to spodenki nabrały pięknego ziemistego koloru. A fotka przedstawia ślad hamowania, od hopy (ominąłem) do momentu w którym rower stanął. Zablokowałem oba koła, by zobaczyć ile jeszcze pojadę. Jak widać, sporo :)

Reasumując - udana wycieczka, ale kolejny raz więcej mam mycia roweru niż jazdy ;)

Singiel na Kopcach

Środa, 28 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Mając tak zwaną dłuższą chwilę, zebrałem w końcu d. w k. i korzystając z niezłej pogody wyruszyłem na eksplorację najbliższych miejscu zamieszkania okolic. Szczegóły z mojego porywającego wypadu poniżej, przyjemnej lektury życzę...


Na dzień dobry trochę śrubkowania w piwnicy, ponieważ odebrałem z poczty moją nową bronię na podjazdy, wspomagającą niemłode już kolana. Z lewej co było (XT) z prawej co jest (niemalże DIY mości Uzurpatora), wyglądają podobnie, lecz jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach - tym razem w zębach.


Koronkę trza było przetestować, najbliższy odpowiadający temu przedsięwzięciu podjazd mam 50 metrów od domu, ale nie popadajmy w przesadę. Wybrałem rezerwat Kopce, z którym walczyłem już jakiś czas temu. Oczywiście na zdjęciu podjazd kwalifikuje się do grupy duże kretowisko, w rzeczywistości biorę go na dwie próby - w 2/3 koło zakopuje się w liściach i jazdy koniec. Druga próba bardziej szczęśliwa.


U góry lans bauns, jaki to ja nie jestem. W rzeczywistości w jajcach kłuje jeszcze siodło (mimo że już płasko) w płucach kłuje setka igieł, a do kompletu robię do zdjęcia minę taką jak zwykle.


Kawałek dalej zaczyna się tor motokrosowy i otwiera widok na góry. Tor kiepski na rower, zawsze było trudno, a teraz każdy zjazd pokryty jest schodkowatymi muldami na długość 3/4 roweru, wymaga toto mnóstwa uwagi.


Po pokonaniu fragmentu toru, wybieram znanym tylko sobie kluczem podejście do góry, na którym to podejściu poważnie zastanawiałem się czy nie włączyć ETY. Kierownica była na takiej wysokości, że nic tylko zacisnąć na niej zęby...


Z drugiej strony, wybierając inną drogę pozbawiłbym się niewątpliwie atrakcyjnych estetycznie okoliczności przyrody. Nie pozbawiłem się, więc uwieczniam na matrycy.


W końcu u góry. Dopełzłem do zapowiadającego się bardzo ciekawie singla.


Singiel w istocie ciekawy, małe hopki, bandy i tym podobne atrakcje. Nie korzystałem, bo pierwszy raz tam, ale na pewno nauczę się obsługiwać te wszystkie urozmaicenia.


Ścieżka kończy się niemalże komuś na podwórku, spadam stamtąd szybko, bo i mój czas mija pomału. Na romantyczny zachód słońca spóźniam się trochę - będzie innym razem.

Reasumując - okolice Cieszyna niewątpliwie warte dogłębnego zbadania, co też na pewno uczynię. Tymczasem - adieu.

Tuł i troszkę dalej

Niedziela, 25 kwietnia 2010 · Komentarze(4)
Korzystając z niedzieli i pięknej pogody wybraliśmy się dziś z Kasią ma odkładany już jakiś czas wypad do schroniska pod Tułem.


Początkowo trasa prowadzi asfaltami, i obfituje w przejazdy przez rzeczki (3 albo 4 były) - nad jednym z nich urządzamy krótki postój.


W końcu docieramy pod schronisko. Tuł nie jest przesadnie wysoki, ale podjazd pod schronisko pozwala poczuć nogi ;) Urządzamy dłuższą sjestę, połączoną z konsumpcją całkiem niezłego bigosu.


W końcu ruszamy dalej - w stronę Małej Czantorii. Początek to rewelacyjny kawałeczek zjazdu, niestety droga szybko zamienia się w solidny podjazd / podejście.




Jeszcze trochę pchania i można wsiadać :)


Pogoda na łąkach wybitnie wiosenna, jaskrawa zieleń aż kłuje w oczy.


Trochę zjazdu, trochę podjazdu, na szczęście można już z siodła.


Patrząc jednak całościowo, zdecydowanie lepiej jechało by się tym szlakiem w przeciwną stronę. Kiedyś trzeba spróbować.


W lesie także wiosna pełną gębą. Chciało by się powiedzieć - wreszcie.




Nie jedziemy na Czantorię, odbijamy asfaltem na Dzięgielów. Zjazd jest masakrycznie szybki, trzeba często macać klamki.


Wycieczkę kończymy u Kasi na działce, grillem. Tylko piwka brakowało.

Do następnego!

Zimno, mokro i pada

Wtorek, 13 kwietnia 2010 · Komentarze(16)
Zaczęło się od wielkich planów i równie wielkich obaw dotyczących pogody. Pierwsze wypaliło, drugie już nie za bardzo. Do godziny 13 jest w miarę dobrze, potem ze względu na wysokość pojawia się śnieg. Po dłuższej nasiadówie w schronisku na Salmpolu okazuje się, że zajrzała do nas jeszcze na chwilę zima. Aby było zabawniej, po pierwszych kilometrach, jeszcze przed atakiem śniegu, przedni hamulec zapomniał co to modulacja i skok klamki, a tylny zapomniał po co w zasadzie jest przykręcony. Z przednim coś udało się zrobić, tylny odmówił posłuszeństwa definitywnie. Niedobory płynu hamulcowego na zjazdach szybko uzupełniła adrenalina, jednak w kontrolowaniu tylnego koła nie pomogła. Gdzieś na zjeździe z Grabowej musiałem wybierać między bezpiecznym pokonywaniem zakrętu, a bezpiecznym najechaniem na ukośny, pierońsko śliski próg odwadniający stokówkę - wybrałem to pierwsze, przednie koło ujechało na belce, a ja rzuciłem zwłokami o podłoże aż ziemia jęknęła. Po tym odpuściłem już co bardziej strome momenty czarnego szlaku - co on potrafi w suchych warunkach wie sporo osób startujących w ET w Brennej...

Zapraszam na więcej niż 25000 słów:


Wycieczkę zaczynamy w Ustroniu, skąd zaproponowanym przez Andrzeja szutrem pniemy się w górę.


W górę, a konkretnie w kierunku Chaty na Orłowej, skąd jest już całkiem blisko do rzeczonej.


Blisko, lecz w dalszym ciągu pod górę :)


Ponieważ wysokość jest już słuszna, a chmury tego dnia schodzą bardzo nisko klimat jest przedni.


Zatrzymujemy się z Nemem i cykamy fotę za fotą.


Dlatego sporo tu będzie podobnych do siebie zdjęć :)


W końcu reszta ekipy dzwoni do mnie z pytaniem gdzie jesteśmy.


Jedziemy więc dalej. Do końca wycieczki daleko.


Za Orłową obieramy kierunek na Trzy Kopce Wiślańskie i dalej, Przełęcz Salmpolską. Jedzie się bardzo przyjemnie.


Klimacik w dalszym ciągu dopisuje.


W końcu docieramy na Trzy Kopce, wbijamy na herbatę i ciasto do garbusa przy Telesforówce. Ciepła herbata w taki dzień to jest to :)


Klimat, część... kolejna.


W okolicach Smerekowca roztaczają się przyjemne dla oka widoki, niestety dziś na najbliższą jedynie okolicę.


Wspominając z Nemem przejazd przez las na wycieczce na Rycerzową, wypatrujemy linii zjazdu do drogi położonej parędziesiąt metrów niżej.


Zjeżdżamy jednak tylko w wyobraźni, szlak wyraźnie zaczyna piąć się do góry. Do tego zaczyna sypać śnieg.


Żółty szlak na Salmopol, w takich warunkach mógłby sprawić kłopot nawet Kartonierowi.


Pod kołami błotnista, lepka maź, nad głowami morze bieli.


A do dziur w kaskach wpada mokre, zimne, białe g... ;)


Znowu klimatyczny lasek...


Podejście utrudniają powalone niedawno drzewa tarasujące główny "trakt", a nie ma jeszcze wyraźnych ścieżek, które by je omijały.


Wytrwale pchamy jednak rowery w górę. W końcu docieramy do knajpy, na solidny obiad i dłuższą manianę przy kominku.


A po wyjściu - zonk! Śniegu nawaliło ładnych parę cm, termometr wskazuje 1.6 stopnia, szykuje się niezły hardkor. Pikanterii dodaje fakt, że żaden z moich hamulców nie działa jak powinien.


100 metrów niżej po śniegu nie ma już śladu, jest za to sakramenckie błoto. Lecimy rewelacyjnym czarnym szlakiem z Horzelicy do Brennej.


Szlak urozmaicony, momentami prześwitują jakieś widoki, a sama końcówka to usłana solidnymi głazami stromo opadająca rynna. Odpuszczam.


Do Ustronia wracamy asfaltowym trawersem Lipowskiego Gronia. Miała być jeszcze Równica, ale odpuściliśmy - w takich warunkach trzeba by zdobywać ją z buta.

Trasa: Cieszyn - Ustroń - Orłowa - Trzy Kopce Wiślańskie - Przełęcz Salmpolska - Horzelica - Brenna - Górki Wielkie - Ustroń - Cieszyn (w tą stronę samochodem, hehe)

Fotki Andrzeja: http://picasaweb.google.pl/andrzejbike/MokraNiedziela
Relacja Nema: ponoć się tworzy dopiero...

Do następnego!

Bikeporn

Środa, 31 marca 2010 · Komentarze(15)
Zauważyliście taką dziwną regułę, że najczęściej komentowane są wpisy / zdjęcia dotyczące sprzętu? Weźmy na przykład taką sytuację - przejechałem super wycieczkę w górach, wrzucam kilkanaście fot z których jestem zadowolony, publikuję wpis. Najczęściej komentują znajomi którzy jeżdżą "nieźle czadu daliście", ci którzy nie jeżdżą "podziwiam zapał, mi by się tak nie chciało", ewentualnie ludzie którym wpadnie w oko jakieś zdjęcie "fota nr 6 jest cudna". Ale niech no na choćby jednym zdjęciu pojawi się kawałek lub cały rower... "Widzę, że sprzęcik dopisał", "Jak się ma takiego fulla to można jeździć... ;)" itd. itp...

A teraz weźmy pod uwagę poprzedni mój wpis. Trochę paplaniny, dwa lipne zdjęcia... i rekord ilości komentarzy pod jednym wpisem. Zeszły rok - podobnie. Dwa lata temu - tak samo. Co takiego jest w fotkach rowerów, że tak do nich ciągnie? Mnie też to dotyczy - kiedyś odezwał się kumpel na gg - i tak od słowa do słowa, że zaczyna znów jeździć na poważnie, że musimy ugadać się w góry itp. No i w końcu:

- mam cały nowy napęd (...) daj maila, wyślę fotkę
- ok


I najbliższe kilkanaście minut poświęciłem na kontemplowaniu zdjęć roweru który dobrze znam, ALE ze zmienionym napędem. Uzależnienie jakieś ;)

Aby nie było tu tak pusto, wrzucam sobotnie zdjęcie nieboskłonu. Dzięki tym chmurom nie odbyła się niedzielna wycieczka. Zaczęło z nich lać. U Pepików słońce, Katarzyna stwierdziła że musieli mniej grzeszyć - święta prawda, w końcu oni w większości ateiści... ;)


Sporo osób dla urozmaicenia daje na koniec wpisu teledyski z jutubca, ja daję widoki z okna ;)

Poszukiwanie wiosny

Niedziela, 21 marca 2010 · Komentarze(4)
Ustawiliśmy się na cieszyńskim forum, wyszła spora ekipa - 6 osób. Plan zakładał wycieczkę rozgrzewkowym tempem po czeskich asfaltach. Tempo może i było przyjemne, jednak dystans jakiego nie powstydziłbym się w środku sezonu - 72 km. Dla Kasi była to pierwsza wycieczka tego roku... i muszę powiedzieć, że dała radę lepiej niż ja. Jakieś 15 km przed końcem byłem dosłownie wyczerpany walką z bólem nóg, głodem i bocznym wiatrem. Na szczęście, dzięki jabłku od Ukochanej (jak biblijnie... ;) ) udało się uratować sytuację i końcówka była całkiem ok. Pomykacz trochę daje mi w kość na takich dystansach, czuję to w plecach i nadgarstkach. Wiosnę udało się znaleźć pod jakimś drewnianym kościółkiem w Czechach, po za tym udało się znaleźć trochę deszczu i beczkę dobrego nastroju na nadchodzący tydzień. Podejrzewam też, ze kilka takich mocnych wycieczek z krosiarzami nieźle poprawi moją formę w środku sezonu - nic tylko jeździć.

Zapraszam na fotki:


Na początku jedziemy polskimi pofalowanymi asfaltami. Tu akurat dziur nie ma, ale chyba nie muszę mówić jak większość dróg wygląda po zimie.


Docieramy w końcu do byłego przejścia granicznego w Lesznej Górnej. Pomykacz spisywał się dzielnie.


To już na asfaltach czeskich. O niebo lepsze, choć bywalcy twierdzą że i tak się już psują. Czeskie drogi mają natomiast jeden pozimowy feler - naniesiony szuter, którego nikt nie sprząta - Czesi czekają aż spłynie z deszczem. Szybsze zakręty podnosiły dzięki niemu poziom adrenaliny :)


Tam niestety nie jechaliśmy, choć odrobina terenu na naszej wycieczce była :)


Przez całą drogę towarzyszył nam Javorový vrch. I watr wiejący od jego strony. Góra była raz bliżej, raz dalej, wiatr raz mocniejszy, raz słabszy. Ale piździło cały czas.


Wspominany wcześniej teren - 3 km błota zaprawianego śniegiem. Kolega na pierwszym planie klął na czym świat stoi, Wielka Wąska Kicha nie sprawdza się w takich warunkach ;)


Mały, z terenowymi oponami radził sobie całkiem przyzwoicie. Ja też przejechałem bez problemów - w Pomykaczu jeszcze trochę bieżnika jest :)


Pasmo Javorovego. Śniegu jeszcze sporo, ale biorąc pod uwagę wiatr jestem dobrej myśli. Za tydzień pierwsza jazda po polskich Beskidach :)


Jeden z gorszych podjazdów na trasie. Dość zróżnicowany, także trzeba było mieszać biegami by jechało się równo, do tego masakrycznie długi.


Jednak widok z końcówki to było coś.


W końcu udało się! Znaleźliśmy wiosnę. Teraz już można było zabrać się za kręcenie do domu.


Koledzy byli tak podbudowani kwiatkami, że postanowili nawet skrócić nieco trasę.


Dzięki temu do domu mieliśmy "tylko" około 20 km... I paskudny, zrzucający z drogi wiatr z lewej strony.

Do następnego :)

Trasa: nie mam pojęcia gdzie byliśmy, mniej więcej: Cieszyn - jakieś wioski - Trzyniec - Cieszyn (~72km)

Koniec migracji!

Piątek, 5 marca 2010 · Komentarze(8)
Kategoria Blog, Fotografia
Jest prawie 3 w nocy, oczy się same zamykają, plecy bolą, ale i tak jestem zadowolony - przeniosłem wszystkie wpisy i komentarze ze starego bloga na BS :D

W tym miejscu powinienem napisać długą listę podziękowań dla osób które się do tego przyczyniły, ale cisną mnie nowe buty spd (szczegóły niebawem), które chcę rozchodzić przed sezonem, i skupić się nie mogę.

Zamiast podziękowań będzie fotka cyknięta w poniedziałek bodajże, jakoś przed drugą w nocy:


Widok z okna. Statyw + 64 sekundy naświetlania :)

Teraz już tylko pozostaje jeździć i wstawiać nowe zdjęcia :)

Pomarańczowy Las

Sobota, 27 lutego 2010 · Komentarze(10)
Wszystko zaczęło się od tego, że meteo.pl dało ciała i zapowiedziało na dzisiaj deszcz. Wstałem więc przed godziną jedenastą - szybki rzut oka za okno uświadomił mnie, że jednak nie pada. Nie chciało mi się solidnie, ale wrzuciłem na ruszt kanapki i wyruszyłem na rundkę po okolicy Cieszyna. Czasu miałem około dwie godziny...

Zapraszam do galerii (14 zdjęć):


To jeszcze podczas śniadania, gdy analizowałem mapę powiatu cieszyńskiego zastanawiając się gdzie jechać. Widok z okna.


Swoją drogą, ciekawe kiedy będę mógł wyjechać bez mapy, jeździć kilka godzin i nic mnie nie zaskoczy. Oby nigdy - to by znaczyło że czas na kolejną przeprowadzkę ;)


Wlokę się asfaltami, najpierw Pogwizdów, potem dojazd do Hażlacha... Śniegu jeszcze sporo miejscami.


W lasach mnóstwo. Ale wszystko intensywnie się topi, przydrożne rowy są równie rwące jak rzeczka na zdjęciu.


Rolnicze krajobrazy, między Cieszynem a Hażlachem jest mnóstwo podobnych do tego obrazków.


A na asfalcie jeden wielki syf. Trzeba się solidnie pilnować na szybszych winklach, bo o poślizg w takich warunkach nie trudno.


W końcu całkiem przypadkowo trafiam na Pomarańczowy Las.


Ostatnio byłem tu późną jesienią, i niestety nie robiłem zdjęć. Teraz nieco mniej pomarańczowy, ale i tak robi wrażenie.


Rosną tu niemalże same buki, które usypały solidny dywanik z liści. Miękko pod butami, na rowerze tylko w dół.


Znalazłem nawet jakąś starą hopę :) Próba podjechania z tego miejsca z powrotem do asfaltu zakończyła się fiaskiem, liście uniemożliwiały przejechanie choćby metra.


Grzecznie pcham rower do asfaltu i jadę dalej. Po drodze tylko fota z mostku.


Za Pomarańczowym Lasem czeka na mnie solidny podjazd, kończący się we wsi Zamarski. Wsi marketingiem silnej, jak widać ;)


W wiosce skręcam nie tam gdzie trzeba, i trafiam na ulicę Rajdową. Z początku nazwa wydawała mi się zupełnie do niej nie pasująca...


Widoki sugerowały by nazwanie jej ulicą Widokową... ale potem... szalony zjazd najeżony serpentynami niemal 180* doprowadza mnie pod sam Cieszyn.

Niestety od strony Pastwisk, gdzie seria krótkich ale solidnych asfaltowych ścianek rozpala ogień w udach i wbija igły w płuca...

Pozdrawiam i do następnego!

Trasa: Cieszyn - Podwizdów - Hażlach - Zamarski - Cieszyn (~22km)