Wpisy archiwalne w kategorii

Fotografia

Skoczów na okrętkę.

Niedziela, 4 lipca 2010 · Komentarze(8)
Dziś wycieczka do Skoczowa, cokolwiek okrężnymi drogami z finałem na działce przy grillu. Uzbierało się 50 km jazdy po pagórkach, było miło. Foty przeszły ponadprzeciętną (jeśli chodzi o ostatnie moje standardy) obróbkę, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w godzinach 10 - 15 totalnie nie ma światła, szczególnie gdy słońce co chwilę chowa się za jakimiś chmurami. Do tego przy przepaku do mniejszego plecaka zapomniałem polara. Ech ;)

Zapraszam na 14 zdjęć.


Wczoraj miały być góry, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Miałem jeździć gdzieś z Kasią, ale też nic z tego nie wyszło. Temperatura nie nastrajała pozytywnie. Dziś budziki na 8.00 i o 9.30 (szybko, nie? ;) pchamy się już Przepilińskiego do góry.


Cel - Skoczów, cały czas żółtym szlakiem rowerowym. Po drodze widoki na mniej atrakcyjną pionowo część kraju.


Pogoda niezła, choć momentami słońce nieźle przypieka. Niebo zasnute jakimś byle czym, światło paskudne. Dopiero teraz, gdy piszę tą relację, pogoda zrobiła się fotograficzna. Pewnie jak jutro będę siedział w pracy będzie bosko...


Na polach pojawiają się takie obrazki. Też mieliście w dzieciństwie skojarzenia z papierem toaletowym? :)


Widoki. Jedziemy na północ, więc póki co trzeba się za nimi odwracać za siebie.


Dojeżdżamy na stawy, ostatnio cyknąłem tu kilka fajnych zdjęć.


Tym razem przejeżdżamy bez zbędnych postojów. Mimo środka dnia nad wodą tną komary...


No dobra, jak już zlałem z rowery by cyknąć foty Kasi to i widok sobie cyknąłem ;)


Już prawie prawie Skoczów. Wystarczy podjechać górkę...


...i zaczynają się urywające łeb (u samej... ;) widoki, na pasmo Błatniej, Skrzyczne i okolice. Z Cieszyna tego nie widać.


Mają tu ludzie widoki, nie ma co...


W Skoczowie małe jedzonko i ruszamy dalej. W końcu jesteśmy dopiero w połowie drogi.


Podkręcamy tempo, pędzimy w stronę Goleszowa.


Z Goleszowa przez Puńców do Cieszyna. I to już wszystko...

Trasa: Cieszyn - Zamarski - Dębowiec - Skoczów - Kozakowice - Goleszów - Puńców - Cieszyn (~50 km)

100% po czesku i 10% z buta

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 · Komentarze(8)
Korzystając z pięknej, a przy tym niezbyt upalnej pogody w niedzielę, wybraliśmy się z Kasią na wycieczkę. Początkowo miałem jechać sam, ale w ostatniej chwili moja lepsza połowa zdecydowała się dołączyć. Ruszyliśmy na południe, korzystając cały czas ze szlaków rowerowych - czyli w 100% były to asfalty. Jedynymi fragmentami terenu były wybrane przez nas skróty. Trasa bardzo widokowa, a przy tym raczej wymagająca kondycyjnie - stąd wzięło się to 10% z buta ;)

Zapraszam do galerii:


Zaczynamy jazdę. Jest ciepło, asfaltowo i pod górę. W tle majaczą...


...polskie Beskidy. Ale dziś raczej się od nich oddalamy.


Przez całą drogę towarzyszą nam sielskie widoki. Pod tym względem jazda jest bardzo przyjemna.


Cel - czyli Beskidy czeskie, zbliża się dość szybko - w końcu do podnóża tych gór mamy 18 km - i to szlakiem a nie najprostszą możliwą drogą.


Czeskie asfalty mają to do siebie, że są bardzo kręte, bardzo wąskie i bardzo równe. Zupełnie jakby nie jeździły tam samochody. I prawdę mówiąc, niemalże nie jeżdżą. Czesi wolą drogi szybkiego ruchu i autostrady (może dlatego, że je mają?)


W końcu docieramy do miejscowości Komorní Lhotka, gdzie po spożyciu lokalnego hamburgera (bez musztardy, za to z wielką ilością zieleniny i plastrem sera) zaczynamy wspinaczkę. Ciągle asfaltowo, ale miejscami zdrowo stromo.


Zaczynają się też widoki. Zupełnie odmienne od polskich - tam w górach rosną drzewa!


Coś wystaje, ale nie wiem co :)


Pojawiają się też widoki na depresyjnie płaskie fragmenty kraju...


Na szczęście te fragmenty są od nas bardzo daleko ;)


Jest już dość późno, dlatego decydujemy się na skrócenie trasy. Wybieramy żółty szlak pieszy. Żółty jak to żółty - szeroka droga dość stromo opadająca do najbliższej cywilizacji. Niemal każdy żółty szlak taki jest.


Lądujemy w uroczym miasteczku Řeka, gdzie w uroczej knajpce z bardzo uroczą kelnerką jemy smaczną i wściekle pikantną momentami pizzę, popijając sokiem i Kofolą. Kofolę piłem pierwszy raz w życiu - dziwny ma to smak, ale daje się połknąć.


Droga do domu mija jakby szybciej, wydłużają ja tylko przerwy na zdjęcia. Robi się dobre światło na fotozabawę :)




Dla mojej dzielnej Towarzyszki :)




Gdzieś po drodze robimy sobie jeszcze przerwę przy okazji sprawdzania z mapą pewnego skrótu. Widoki powalają.


Ostatni większy podjazd.


Z pięknymi widokami - niestety z tyłu. Jadąc "tam" pędziliśmy tu w dół - trzeba było uważać, bo można się zapatrzeć :) Na szczęście dziur w drodze nie trzeba omijać - po prostu ich nie ma.


Widoki za plecami, ale okolica równie ciekawa - tutaj okoliczne szychy zabijają czas - to pola golfowe :)


Na koniec jeszcze fotka jakiejś chyba strażnicy (stało toto na szczycie wzniesienia) i spadamy do domu. Pod drzwiami meldujemy się w okolicach 20.00...

Łącznie wyszło 47 km i 940 metrów w pionie, nie najgorzej. Dla zainteresowanych - mapka i profil trasy.

Do następnego!

Rychlebské stezky

Poniedziałek, 21 czerwca 2010 · Komentarze(15)
Może zabrzmi to głupio, ale tak daleko od domu to na rowerze jeszcze nie jeździłem. Trzy godziny spędzone w samochodzie, niemal 180 km w jedną stronę... przejechane tylko po to aby przez 3 czy 4 godzinki uginać amortyzatory w terenie. Głupie? Ależ skąd! Rychlebskie ścieżki to zdecydowanie najlepsza miejscówka jaką dane mi było odwiedzić do tej pory. Ponad 20 km permanentnego rock gardena z wijącym się między skałami singlem, wielkie głazy, uskoki, kładki, przejazdy przez strumyki... Niesamowita wprost jazda - zresztą spójrzcie na zdjęcia:


Zaczyna się niewinnie. Ot, zwykły szutrowy podjazd, w dodatku ciągnący się dość długo. Fragmentami zdrowo stromy, ale nigdzie nie trzeba pchać.


W końcu robi się ciekawie. Przejazd przez rzekę i od razu wąski singiel. Kilka zakrętów, wjazd w las i...


Pojawia się pierwsza kładka. W dalszej części będzie ich trochę, niektóre dość hardkorowe...


Ścieżka wije się niczym wąż między olbrzymimi głazami.


Nie sposób się nudzić. Podjazd nie jest wcale stromy, ale pot leje się strumieniami. Nie ma żmudnego kręcenia na 1:1 i rozmyślania nad sensem życia.


Teren w niczym nie przypomina Beskidów.






Na starcie spotykamy kilka osób związanych z forum EMTB, potem spotykamy drugą, znacznie większą forumową ekipę - robi się nam mini zlot.


Zdjęcie słabo to oddaje, ale pod prawą ręką było naprawdę sporo powietrza, muszę przyznać, że podczas pierwszego przejazdu tą kładką przełknąłem nerwowo ślinę :)


Malowniczość trasy nie daje się opisać słowami. Co najlepsze, na całej trasie były chyba tylko dwa punkty widokowe - może to i dobrze, dzięki temu na pewno było bezpieczniej...


To już jazda w dół. W dół to może mało precyzyjne określenie, 3/4 zjazdu wiodło po opadającym terenie, jednak głazy wymuszały ciągłe kręcenie pedałami.


Fragmenty takie jak ten, kilka metrów bez kamieni i zakrętów pozwalały złapać oddech, niemal zawsze po takim fragmencie był mały uskok i znów sekcja głazów...


Było stromiej niż się wydaje, przy pierwszym przejeździe mignęła mi myśl by odpuścić, ale w grupie skill rośnie :)


Kolejny korzenno - skalisty fragment.




Ostatnia fota, okolice 2/3 pierwszego przejazdu, potem nie wyciągałem już aparatu... szkoda było się zatrzymywać...


Na zakończenie, zapraszam jeszcze do obejrzenia filmiku nakręconego przez Kazika, oraz do jego galerii zdjęć. Jak ktoś ma jeszcze jakieś foty - przyznawać się w komentarzach.



I wspomniana wyżej galeria -> KLIK.

Podsumowując - absolutne muszę-tu-być każdego szanującego się enduroridera, jak dla mnie objawienie. Poziom trudności (w sensie techniki jazdy, nie olbrzymiej stromizny której można się po prostu bać zjechać) i radość z jazdy deklasuje wszystko co znałem do tej pory. Polecam, ja wrócę tam na pewno. Nie raz.

Czasem trzeba się zgubić

Piątek, 18 czerwca 2010 · Komentarze(9)
Jakiś czas nie jeździłem na rowerze, najwyższa pora nadrobić zaległości. Dobra pogoda motywowała do jazdy, fakt zakupu nowego aparatu takoż - trzeba przecież przetestować. Z głupia frant wyszła mi jedna z lepszych wycieczek po okolicy - cztery godziny toczenia się leniwym tempem, z czego jedna czy półtorej pod jako taką kontrolą... Reszta czasu to jazda gdzie oczy poniosą, bez szlaku, nierzadko bez drogi, w dowolnie wybranym kierunku. Co z tego wyszło prezentuje poniższa galeria:


Zaczynam od podjazdu. Specjalnie dużo nie ujechałem, a już zatrzymałem się w celu robienia zdjęć. Cała wycieczka będzie tak wyglądać, w sumie kilkanaście (góra 30) kilometrów i kilkadziesiąt klapnięć lustra...


Początek to szlak rowerowy, więc większość prowadzi jako takimi asfaltami. Chciałem dotłuc się nimi w okolice Tułu. Nie wyszło, ale nie uprzedzajmy faktów.


W zasadzie to ostatnie miejsce gdzie kontrolowałem gdzie jestem. Potem była już tylko jazda przed siebie...


Ostatki asfaltu, który zaraz potem zamieniam na szutry i polne drogi.


Krajobrazy podobne do tych na Suwalszczyźnie, jedyne różnice to brak jezior i góry na horyzoncie.


Dojeżdżasz na rowerze do środka niczego, rozglądasz się dokoła czy nikt nie widzi...


Wchodzisz ostrożnie pomiędzy zboże, przymierzasz się, naciskasz spust... i świat przestaje istnieć.


To nie samobójstwo, to fotografia :)


Po drodze załapuję się na rewelacyjny singiel szerokości opony, przelatujący przez całe 3 pola. Piękna jazda, szkoda że tak krótka...


W tym miejscu sprawdziłem na mapie gdzie jestem i czy mam jakieś szanse na Tuł. Wyszło że nie...


Celem została więc najbliższa góra.


Tu nawet drogi zabrakło. Koleina na środku pola pozostawiona przez jakiś traktor jako jedyna szła w stronę, w którą chciałem jechać. Dno było zaskakująco równe, a uczucie jak niezliczone ilości kłosów biją po dłoniach na kierownicy - bezcenne :)


Dzień chyli się ku końcowi, zaczynam kierować się w stronę domu. Na azymut oczywiście, bo nie mam pojęcia gdzie zrobiłem to zdjęcie.


Za mną góry chowają się w różach i fioletach...


Nade mną delikatne chmurki i księżyc...


Jak tu jechać do domu :)


Przede mną kolorystyczne piekło.


To już obrzeża Cieszyna. Po godzinie, już wykąpany, oglądam zdjęcia na kompie...

Do następnego!

Ostatni dzień wolności

Wtorek, 8 czerwca 2010 · Komentarze(10)
Wczoraj miałem ostatni dzień związanego ze zmianą pracy urlopu. Pogoda dopisywała - trzeba było to jakoś wykorzystać. Początkowo zakładałem eksplorację czeskich gór, jednak 70 km po nieznanym terenie przegrało w zderzeniu z rzeczywistością (ech te obowiązki domowe ;) ). Zmodyfikowałem trasę, tak by obejmowała tereny tylko mi znane, też góry, ale w większości po polskiej stronie, lub tuż przy granicy. Wystarczył rzut oka na profil trasy ( /\/\/\ ) by zakwalifikować ją do tras "na kiedy indziej" - przy takich przewyższeniach nie dałbym rady przejechać tego w rozsądnym czasie. Skończyło się na modyfikacji trasy przejechanej wcześniej, w dodatku na rower wyszedłem dopiero wieczorem... Cóż, lepszy rydz niż nic. Poniżej kilka ujęć prezentujących rydza.


Zaczynam. Pogoda wyśmienita, już nie tak gorąco jak w południe, choć słońce jeszcze daje czadu. Światło nawet niezłe jak na robienie zdjęć.


Widoki dopisują, w tle góry, na pierwszym planie pola, niebieściutkie niebo i delikatne chmurki... rozmarzyć się można.


Potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Oznaczającemu pogratulować ułańskiej fantazji. Musiałem sprawdzić przebieg szlaku z mapą.


Jakiś czas później słońce chowa się za chmurami, i gdzieniegdzie tylko przebijają się resztki promieni. Niby ładnie, ale kompaktem który nie wie co to RAW ciężko wychwycić te subtelne różnice kolorów.


Chmury jednak gdzieś znikają i ni z tego ni z owego zaczyna się złota godzina. Nie muszę chyba mówić jak dramatyczny wpływ na moją średnią miało to wydarzenie? ;) Wszystko wygląda cudnie, nawet "szlak żółty" nabiera w takim świetle nowego wyrazu.


Wiejskie urokliwe widoczki zmuszają wprost do częstego wyciągania aparatu. Dla równowagi, w innych miejscach wiejskie zapachy zmuszają do szybkiego kręcenia korbami ;)


Szczegół...


...ogół. Szukajta drzewa ;)


W końcu docieram nad stawy w Dębowcu. Słońce schowane za zalesionym wzniesieniem, klimat fot zupełnie inny - wieczorny już. Komary tną niemiłosiernie.


Cykam kilka zdjęć i jadę dalej.


Zatrzymuje mnie telefon od mojej lepszej połowy. Chyba dobrze, bo podczas rozmowy cykam chyba najlepszą fotę z tego miejsca :)


Robi się ciemniej i chłodniej, czas zacząć cisnąć nieco mocniej. Jak na złość najgorsze podjazdy są właśnie na koniec. Widoki na szczęście wynagradzają trud.


Słońce, które jest już tuż nad horyzontem koloruje chmury niesamowitymi barwami.


Fotografuję zachód, zakładam lampki i kręcę do domu. Wycieczkę kończę o 21.30...

Trasa i profil do obejrzenia tutaj.

Pozdrawiam i do następnego ;)

Wycieczka po okolicy

Sobota, 5 czerwca 2010 · Komentarze(4)
Dziś około 30 kilometrowa pętelka po okolicy, przejechana z Kaśką. Pogoda idealna (nawet ciut za gorąco), łatwa trasa, niezłe widoki. Obite kolano ładnie się rozjechało, już prawie nie boli. Garść fotek z wypadu poniżej.


Dzisiejsza wycieczka nie zmuszała na szczęście do ciągłego poruszania się nawierzchnią bitumiczną, teren zaczął się dość szybko.


Teren byłby łatwy szybki i przyjemny, gdyby nie błoto. Ilości błota znacznie przewyższały oczekiwania i utrudniały jazdę nawet mi, na szerokich terenowych oponach. Nie wspominam o Kasi, która miała w rowerze założone slicki...


Gdy kończy się błoto, zaczynają się kałuże. Jest trochę lepiej, choć niektóre ciężko ominąć, a niektóre...


...żyją już własnym życiem. Lepiej do takiej nie wjechać.


Pogoda wyśmienita. Zero chmur, tylko słońce - które fotografuję na pamiątkę, ponoć od poniedziałku znów ma lać...


Zamieniamy polne drogi na podrzędne asfalty. Jedzie się bardzo przyjemnie.


Pomału nabieramy też wysokości - zaczynają się widoki.


Jak zobaczycie na profilu trasy - nie było lekko, 3/4 po w miarę płaskim terenie, a na dobitkę wielka góra :) Na szczęście suma przewyższeń nie rzuca na kolana - 355m (wg mapy).


Widoki zaczynają urywać głowę. Jaskrawość zieleni też :) Kaśkowy Canon A610 robi sam z siebie ładne foty, ale jest strasznie wolny a automatyka balansu bieli działa jak dla mnie dość zagadkowo :)


Docieramy w końcu do Pomarańczowego Lasu, który o tej porze roku jeszcze nie dojrzał i jest całkiem zielony. Urokliwy jednak zupełnie tak samo jak na jesień.


Za lasem solidny podjazd, uprzyjemniany przez tego typu widoczki.


Czeskie Beskidy w całej okazałości. Mniam.


W końcu docieramy do Zamarsk, skąd już tylko szybki zjazd do Cieszyna.


Home, sweet home :)

Wycieczkę trzeba zaliczyć do bardzo udanych - dopisało wszystko. Całą trasę zaplanowałem przedwczoraj wieczorem za pomocą mapy online na czeskim cykloserverze (zobacz trasę) - rewelacyjne narzędzie, pozwalające szybko stwierdzić czy wycieczka będzie lajtową przejażdżką, czy kilkugodzinną mordęgą. Przy wyprawach ze swoją drugą połówką jest to nie do przecenienia :)

Pozdrawiam!

Błotne zapasy z rowerem

Piątek, 4 czerwca 2010 · Komentarze(6)
Wybrałem się dziś pokręcić nieco po okolicy. Taki mały rozjazd przed jutrzejszą wycieczką. Miał być singiel na Kopcach po raz kolejny, ale wyszło nieco inaczej. Szczegóły jak zwykle w opisach do fotek:


Początek jak zwykle - droga na Marklowice. Po drodze podjeżdżam nieco bliżej oczyszczalni ścieków, jeszcze nigdy nie fotografowałem jej z tej perspektywy. Gdzieś tam na górze, w lesie widocznym za budynkami wije się singiel na który mam zamiar jechać...


W końcu wychodzi nieco inaczej, wszystko za sprawą błota. Już pierwszy podjazd daje w kość, i to dosłownie. Podczas ciągnięcia pedału do góry wypina mi się but i z całej siły grzmocę kolanem w manetkę. Auć. Błoto uniemożliwia wręcz jazdę, ale skoro już się tu wepchałem to pełznę. Zamiast w kierunku toru MX, jadę odwrotnie. Trafiam do bajkowego lasu.


W końcu udaje się wyjechać. Błoto jest wszędzie. W 30 minut jazdy w lasku (z robieniem zdjęć) brudzę rower bardziej niż podczas całego Enduro Trophy. Do tego biegi zaczynają chodzić jak chcą, łańcuch przeskakuje...


Ten wąski przesmyk przez pole to ścieżka którą przyjechałem. Pokrzywy do kierownicy. Wąsko i błotniście.


Piękny minimalizm :)


Cykam jeszcze jeden widoczek i zaczynam otrzepywać rower z błota.


Nie wygląda to dobrze. Glina zalepia wszystko dokładnie. Kasety nie fotografowałem, wyglądała podobnie, jeśli nie gorzej.


Słońce tymczasem zaczyna wędrówkę w dół nieboskłonu. Robi się przyjemnie.


"Kombinat pracuje, oddycha, buduje"


Rower zaczyna jako-tako działać, jadę w stronę domu. Jutro wycieczka a sprzęt nadaje się do gruntownego czyszczenia. Zaczynam kombinować.


No i wykombinowałem - taak, dobrze myślicie :)


W domu, po dodatkowym myciu okazuje się, że nie jest jednak tak wesoło. Z przodu skrzywiony ząb w małej koronce, z tyłu skrzywiony hak przerzutki. W błotnych zapasach ja vs rower 1:0 dla mnie, ale jakoś mnie to nie cieszy :>

Trasa: do obejrzenia na Cykloserverze

Pozdrawiam i do następnego :)

Česká asfalty

Piątek, 28 maja 2010 · Komentarze(5)
Dziś wycieczka z Kasią, nad jezioro Těrlicko. Sama szosa, więc nie ma się o czym rozpisywać. Widoki niesamowite, mnóstwo pagórków i niezłe asfalty - świetne rejony do jazdy szosówką. Zapraszam na kilka fotek :)


Uderzamy z Katarzyną w czeskie drogi. Pogoda wreszcie majowa.


Widoki urywają głowę.


Sielsko - wiejsko. Do tego mizerny ruch. Można wlec się 10 na godzinę i oglądać.


Na zjazdach bez żadnej pracy jest za to 50 km/h :)


Czeskie Beskydy. Wciąż czekają na eksplorację...




W końcu docieramy nad jezioro. Nie ma co tam siedzieć, pozostałościami opadów i powodzi jest, ze tak się wyrażę - dość przykry zapach.


Droga powrotna, Kasia jakaś zacukana...


...ale jest się na czym zawiesić :)


Jeszcze zbliżenie. Góry, jezioro, czego tu chcieć więcej?


I znów te świetne drogi. Niby połatane, ale gładkie. W sam raz na szosówkę (jechałem na Smoku ;) )


Ostatnia fota z mojego aparatu, przestaje się włączać. Biorę aparat Kaśki.


Mój ulubiony rodzaj chmur. Ale nie wiem jak się nazywają... ;)


Coraz bliżej domu...


Miasto już widać. Jeszcze pół godziny kręcenia i wsuwamy pyszne lody w Czeskim Cieszynie... :)

W domu okazało się, że przyczyną nie włączania się aparatu nie był padnięty akumulator, a padnięty aparat. Szlag... :/

Mała tułaczka

Czwartek, 27 maja 2010 · Komentarze(4)
Zachciało mi się dziś wyjść na rower. Zebrałem się więc przed obiadem, z zamiarem dopchania się na Małą Czantorię, i zjechania czarnym szlakiem przez Tuł, na który sporo już czasu miałem chrapkę...


Na dzień dobry, pozdrowienia z Enduro Trophy. Rower jak odstawiłem w niedzielę, tak stoi do tej pory. Trzeba się za niego zabrać... Ta kupa ziemi pod rowerem wyleciała z okolic przedniej przerzutki :)


Na tarczy dziwne ślady, jakby rdza? Przecieram palcem, pod spodem zostaje ładna fioletowo zielona plama... Chyba już wiem, czemu na piątym odcinku przez jakiś czas hamulec w ogóle nie odpowiadał :) Dotrze się, zacznie działać.


Jeszcze zmiana dętki i gotowe. W kole znajduję wodę... Nabieram podejrzeń. Pompowanie wody do kół to ulubiona zabawa chłopaków z forum EMTB.pl, tyle dobrze że ta woda była w oponie a nie w dętce.

W końcu, po łącznie niemalże godzinie grzebania mogę wyruszyć. Zamontowałem jeszcze nowiutki błotnik RRP, zobaczymy jak będzie się spisywać :) Po drodze spotykam Szuwara, który mówi, że w okolicach Tułu jest jeszcze sporo błota. Bardzo dobrze, test błotnika będzie miarodajny. Jadymy!

Nie byłbym sobą, gdybym się nie zgubił. Tym razem nie zgubiłem się dosłownie, ale odbicie szlaku przestrzeliłem koncertowo. Dzięki temu, zamiast jechać szlakiem rowerowym tnę głównymi asfaltami, aż do początku szlaku na Tuł.


Bardziej to na szosówkę niż na Smoka...

Na szczęście zaczyna się szlak, po cichu liczę, że będzie nieco bardziej urozmaicony niż szosa.


Wjeżdżam na szlak. Pierwszy znaczek, to szlak rowerowy o nieokreślonym kolorze, potem oznaczenie trasy "szlakiem strojów cieszyńskich" czy czegoś takiego. Tabliczka na samym dole jest zastanawiająca, ale nie oznacza wcale stromego podjazdu, który trzeba pokonać jadąc tyłem, a stromy zjazd. Nie stwierdziłem takich urozmaiceń.


No tak. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Po kilku metrach jakiegoś szutru zaczyna się... asfalt. Przynajmniej widokowo jest nieco lepiej, to znaczy w ogóle coś widać.


Rolnicze krajobrazy, bardzo przyjemne - no, nie licząc zapachów :)


W końcu widać jakieś większe wzniesienia. Do tej pory były tylko odczuwalne - czasem trzeba było zrzucić z blatu. Pogoda zaczyna się pomału psuć, pojawiają się chmury, z których może pokropić deszcz...


Góry! Konkretnie jedna - Równica + jakieś pagórki. To już widok spod samej Czantorii. Odwracam się tyłem do Równicy i zaczynam podjazd żółtym szlakiem.


Szlak szybko pokazuje mi miejsce w szeregu. Po jakichś 10 minutach pchania, docieram do miejsca pokazanego na fotce. Nie wygląda najlepiej, ale nastromienie nie jest przesadne i można jechać. 1:1 i wio. Najbliższe kilkadziesiąt minut będzie właśnie tak wyglądać - kilka minut pchania, kilkanaście minut jazdy...


Tak, to ja.


Wiosna w pełni. W takich warunkach można pedałować...

Po drodze mijam jakąś szeroką szutrówkę, prawdopodobnie jest to droga, którą można dojechać na sam szczyt, ja jednak widzę strome zbocze i poręcz, za którą czai się singielek z żółtymi kreseczkami.


Zgadnijcie co wybrałem? :) Trawers przypomina te spotykane w Beskidzie Żywieckim, z tą różnicą, że jest nieco więcej luźnych kamieni. Walczę, choć czasem muszę odpuścić. Ślisko jest.

W końcu docieram do skrzyżowania szlaków. Chwila zastanowienia, czy warto atakować Czantorię, ale jakoś tak nie chce mi się. Chyba dobrze wybrałem, bo dzięki temu do domu dojechałem tuż przed deszczem... Ale nie uprzedzajmy faktów :)


W ramach odpoczynku po podjeździe fotografuję co popadnie. Tu popadło na drzewa.


Początek zjazdu, szlak czarny. Nie przepadam za tym fragmentem za bardzo, mnóstwo luźnych drobnych kamieni, do tego dość stromo. Jakoś nie palę się do puszczenia klamek i jazdy na maksa (co pewnie by ułatwiło zjazd) bo jestem tu sam, a dodatkowo plastiki, zamiast moich kolan i goleni, chronią szafkę w domu.

Dalsza część zjazdu to bajka. Szeroki singiel, dość stromo opadający, ale można popuszczać klamki. Gdy kończy się las, kończy się terenowa poezja. Ale nie można narzekać, zaczyna się poezja widokowa.


Góry, górecki :)


Przez jakiś czas szlak wiedzie nawet asfaltem. Widoki powalają na kolana. To płaskie za drzewami to już Czechy. To co dymi, to zdaje się Trzyniec.


Tuł w całej okazałości. Klimat po prostu sielski, paskudnie żywa zieleń trawy tylko potęguje chęć położenia się na tej łące i zapomnienia o wszystkim co dokoła.


Maniana!


Niebo niestety nie nastraja pozytywnie. Zamiast koniecznego do pełnego relaksu słońca, jakieś ciemne chmury. Po drodze jeszcze widokowa krowa i lecę dalej.


Jeszcze jeden widoczek :)

W okolicach schroniska pod Tułem błota faktycznie dość sporo. Rower trochę schlapany, siodełko (od tej strony na którą się siada) również, więc mogę stwierdzić, że ilość błota przekraczała średnią. Jednak daleko tej ilości do standardów do jakich przyzwyczaiło mnie ostatnio Bielsko :)

Za schroniskiem zaczyna się asfalt, który, w raz lepszej a raz gorszej postaci prowadzi mnie aż do domu. Chowam rower, idę do mieszkania... Zaczyna padać. Głupi to jednak ma szczęście ;)

Pozdrawiam i do następnego :)

Rozstania nadszedł czas...

Środa, 26 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria Fotografia, Giełda
Przy okazji ET, miałem okazję, podczas dekoracji zwycięzców popracować co nie co lustrem. I miłość wróciła. Nie będzie zmiłuj, będę woził ten dodatkowy kilogram. W związku z tym - pora rozstać się z obecnym aparatem. Służył mi wiernie przez ostatnie pół roku, i muszę przyznać, oceniając po tych kilku aparatach które przewinęły się przez moje ręce, że w klasie kompaktów nie miał zbyt wielu godnych przeciwników.



Proszę państwa, oto na sprzedaż Canon G9, ze sporym oprzyrządowaniem - prócz samego aparatu i dostarczonych przez producenta akcesoriów w komplecie oddam jeszcze: tulejkę do mocowania filtrów, filtr polaryzacyjny Sunpak (120 PLN!), kartę 2GB, statyw Hama (jakieś 50 cm po rozłożeniu) i torbę. Wszystko widać na zdjęciach:

Kliknij by obejrzeć zdjęcia »

Stan aparatu oceniam na bardzo dobry, obudowa nosi normalne ślady użytkowania (ale jako że jest metalowa, nie ma tych śladów zbyt wielu). Jest trochę rysek na wyświetlaczu, ale te powinny przeszkadzać tylko malkontentom oglądającym wyłączony wyświetlacz pod światło. W normalnej pracy nie przeszkadza. Matryca czysta, obiektyw może jakieś paprochy w środku ma, ale w całym zakresie ogniskowych nie ma żadnych śmieci na zdjęciach - więc nie ma nic co by przeszkadzało. Cena jaka mnie interesuje za ten cały zestaw to 900 zł - porównajcie z allegro - tam goły aparat to 8 - 9 stówek... Jeśli ktoś szuka zaawansowanego, robiącego dobre foty kompaktu, który w dodatku sporo wytrzyma - polecam z czystym sumieniem. Jakie fotki można z niego wycisnąć można zobaczyć na mojej stronie - wpisy od września 2009 do teraz.