Nocne manewry

Sobota, 4 kwietnia 2009 · Komentarze(5)
Zawsze kiedyś przychodzi taki czas, że jazda na rowerze staje się nieco nudna. Kiedy człowiek pomyśli o jeździe na rowerze to momentalnie się tego odechciewa. Aby rozwiązać ten problem widzę trzy sposoby. Pierwszy – najbardziej oczywisty – zmienić teren do jazdy. Niestety nie zawsze to jest możliwe, warunki pogodowe, ramy czasowe, zobowiązania wobec innych osób, czy choćby ilość gotówki w portfelu nie zawsze pozwalają wyrwać się gdzieś dalej by pojeździć. Drugi sposób to zmiana towarzystwa – pomysł spala na panewce, bo z reguły na wycieczki jedzie się ze zgraną ekipą i choćby dla tych ludzi warto czasem ruszyć tyłek z domu. I wreszcie ostatnie rozwiązanie, może niezbyt oczywiste – zmiana godziny wyjazdu – i nie mówię tu o przełożeniu wycieczki z 10:00 na 14:00. Właśnie na taki pomysł wpadł Nemo organizując ostatni wypad. Zbiórka pod halą MCKiS w Jaworznie o godzinie 22:00. Już samo to było chyba tak ekscytujące, że wszyscy przybyli parę minut przed czasem. Skład – 8 osób – Nemo, Robert, Kamil, Świerszczu, Lama, Tomek, Van i ja. Trasa bardzo dobrze znana, jednak nigdy nie przejechana w takich warunkach. Dokoła ciemno jak w przysłowiowej dupie. Zwykłe lampki i kilka niskobudżetowych czołówek (z wyjątkiem Kamila, świeżo upieczonego posiadacza Bocialarki), ale podczas jazdy w grupie nie jest najgorzej. Jedziemy przez Chrząstówkę na zalew Sosina. Na Pieczyskach spotykamy pierwszych zdumionych lokalesów (“Ja pi..., co to jest?”). Na Sośce mała przerwa na sesję foto i zabieramy się za objechanie bajora wokoło. Najpierw piach, potem sakramenckie błoto – zalanie błockiem tarczy 160 nie jest w tych warunkach żadną abstrakcją. Jakimś cudem nie pływam w butach, tylko do jednego dostaję się parę kropel zimnej wody. Z Sosiny ścieżkami na przestrzał dojeżdżamy do kamieniołomów na Warpiu, skąd, odstawiając po drodze Kamila do domu (od tej pory jest znacznie ciemniej :P), jedziemy do sklepu nocnego na Podwalu celem uzupełnienia zapasów. Tutaj druga porcja zadziwionych (“Ooo, UFO!”, “Patrzcie, górnik! I jeszcze jeden!” – to o posiadaczach czołówek ;) ) Niestety kolejka do sklepu przywodzi na myśl PRL, więc ewakuujemy się do centrum i postanawiamy zajrzeć na tor do 4×4 w okolicach Grodziska, po drodze zahaczając o kolejny sklep nocny – gdzie jak się okazuje nie ma takich kolejek. Część ekipy wymięka na wskutek chłodu, ale udaje się ich zapędzić do jazdy – i bardzo dobrze, w okolicach Grodziska inwersja, u góry temperatura odczuwalna zdaje się być o 10 stopni wyższa. Dodatkowo piękna panorama miasta sprzyja piknikowi i pogawędkom. W końcu zaczynamy się zbierać, ostatni terenowy zjazd i... snejk – na szczęście nie mój. Tym razem wąż atakuje dętkę Vana. Kiedy Van łata, reszta zajmuje się okolicznymi schodami. W końcu jednak zbieramy się i wracamy pod halę, skąd rozjeżdżamy się do domów. W domciu prysznic, kolacja, szybki rzut oka na fotki... w łóżku melduję się około 3:30...

Galeria (15 zdjęć):


Ekipa prawie w komplecie, od lewej: Kamil, Van, Tomek, Robert, ja i Świerszczu. W głębokim cieniu Lama, za obiektywem Nemo.


Zalew Sosina, hotel Wodnik o dobrze oświetlony parking przy nim.


Atmosfera jak widać panowała wesoła. Wbrew opisowi fotkę robił Nemo. Zastanawia mnie tylko co chce swoim gestem przekazać Tomek stojący u góry kadru... ;)


Ratownicy Nemo i Robert pilnują szpeju zgromadzonego na dole ;)


...


Zabawa z cieniasami. Pierwszy raz widzę określenie "Kalarepa" zastosowane do nielubianej drużyny.


Chwilę później wpadamy w misterną zasadzkę która bardzo spowalnia jazdę i zostajemy zaatakowani przez setki żab. Chcąc nie chcąc dziesiątkujemy szeregi wroga (bo prawie ich nie widać pod kołami) i uciekamy.


Tutaj miła pani ze stróżówki straszyła mnie terenem kolei, ale zdjęcie i tak cyknąłem. Dobrze, że SOKistami nie straszyła ;)


Piknik pod sklepem nocnym. Może mało romantycznie, ale praktyczności nikt nie może odmówić...


Romantyzmem tchnęło pod Grodziskiem. Niestety panoramy miasta cyknięte z kolana nie nadają się do publikacji. Polecam galerię Vana (link na dole).


Sjesta o 1:30 AM.


Chwilę później pssss... i kolejna przerwa. Tym razem techniczna.


Nemo z Vanem szukają dziury. Sprawna dętka nadciąga z odsieczą.


Chłopaki odsyłają ją do właściciela stwierdzeniem "Co, my nie damy rady?" i biorą się za klejenie.


W tak zwanym międzyczasie Kuba buja się na swoim nowym nabytku na okolicznych schodach. Tuż po tym zwijamy się do domów...

Polecam także:
Relacja Vana: http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=161556
Filmik (też Vana): http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=162242

Do następnego!

Dobry początek

Niedziela, 15 marca 2009 · Komentarze(2)
Sezon rozpoczął się dość późno i co najmniej mocno podejrzanie. Dość późno, bo warunki pogodowe oraz inne tzw. “siły wyższe” nie pozwoliły wcześniej: była dobra pogoda – działały siły wyższe, siły odpuszczały – lało, waliło śniegiem etc... Podejrzanie, bo jak wytłumaczyć fakt, że w jednym miesiącu cztery doskonale znające się osoby kupują sprzęt na łączną kwotę niemalże 25k PLN? Nie mam w domu telewizora – ale może tvn czy inny polsat informował o zuchwałym obrobieniu jakiegoś banku przez bandę czterech napastników w buffach na gębach? ;) Żarty żartami, ale sytuacja wesoła nie jest. Jest 16 marca, a ja mam przejechane raptem około 70 km, z czego tylko 23 w terenie... Na szczęście, jako że do testowania były 3 nowiutkie fulle (czwarty się dopiero składa) wybraliśmy najciekawsze miejscówki “AM” w Jaworznie – czyli kamieniołomy na Pieczyskach, oraz położony niedaleko nich tor dla samochodów terenowych. Pogoda nie rozpieszczała zanadto, od mniej więcej połowy wypadu kropiło, były tony błota i niedobitki śniegu, ale było bosko. Na tyle bosko, że zaklinałem się że moje siodło (WTB Devo) jest wygodne; tyłek boli do teraz, więc wypada mi to odszczekać ;) Oby wiosna przyszła jak najszybciej bo kolejny tydzień zapowiada się także ciekawie...

Zapraszam do galeryjki (22 zdjęcia):


Teren doskonale znany i lubiany. Woda przez nurków, ścieżki wysoko nad wodą przez rowerzystów :)


Nadciąga Świerszczu, na swojej Konie, która po niecałym roku (?) idzie na emeryturę. Rama spod znaku listka klonu i widelec z lisią kitą już czekają na złożenie...


Następnie Lama. Nie wygląda przyjemnie, i na pytania czemu nie jeździ w kasku odpowiada coś niekulturalnego o carach i pewnej części ciała ;)


Robert i jego 17 kg. W terenie poczynają sobie bardzo przyzwoicie.


Świerszczu once again.


Jumping Lama :)


Nemo. Z rowerem zaszalał, w terenie takoż.


Bazarowe szpejstwo. Czego to ludzie do lasu nie wyrzucą...


Uśmiech proszę, jesteś w ukrytej kamerze :P


Haha! Załapałem się na foto! Ewenement!


Kolejne foto ze mną. Zaczyna mi się to podobać ;)


Zjazd tą rynną wyglądał masakrycznie. Kask nałożyliśmy Lamie niemal siłą.


Aparat bardzo wypłaszcza, a zjazd był krótki ale bardzo stromy. Robert wygląda jak ludzik LEGO.


Przy wytachaniu roweru do góry trza było chłopu pomóc...


To już na torze dla terenówek. Zjazdy w grząskiej ziemi. Nachylenie 40 - 45%


Lama wygląda tu jak dresiarz, który właśnie zajumał rower :P


Kuba pozwolił sobie na mały skok...


... i bardzo szybko ewakuuje się z kadru.


Robert woli ujęcia a'la Nasza-Klasa... :D


Deszcz padał coraz mocniej, obiektyw lekko zaparował...


Kolejny raz ja, po tylnym kole widać ilość ziemi :)


the End ;)

PS. A tak w ogóle, to witam po długaśnej przerwie i zapraszam do śledzenia co się tu dzieje i komentowania :)

Ostatnie tchnienie lata?

Niedziela, 12 października 2008 · Komentarze(5)
Równiutko rok temu, dokładnie 14 października 2007 byłem na samotnej wycieczce w Beskidzie Śląskim, która nie skończyła się zbyt dobrze. Opisałem to wszystko w odpowiedniej relacji. W tym roku ciągnęło mnie bardzo, aby znów pojechać w tamte rejony i pokonać tę trasę jeszcze raz, tym razem bez żadnych problemów. Wyszło nieco inaczej, ale zdecydowanie na plus. Przede wszystkim nie jechałem sam, towarzyszył mi Kartonier z forum emtb dzięki któremu miałem okazję poznać świetny kawałek zjazdu – po prostu coś epickiego. Technicznie raczej prosty, ale po prostu piękny. Małe uskoki, miejscami mocne zakręty, niekiedy dość stromo, czasem całkiem płasko – nie sposób się nudzić. Do tego przepiękna aura – pełne słońce, letnie temperatury i pełna paleta jesiennych kolorów. Jakby tego było mało – na całym odcinku ani żywej duszy. To wszystko tuż obok uginającego się niemalże pod ciężarem turystów Klimczoka. Na mapie możecie tego szlaku nie znaleźć, ale zjeżdżając z Klimczoka w stronę Błatniej wypatrujcie pomarańczowej strzałki szlaku narciarskiego, skierowanej w lewo. Cała trasa, mimo że dość krótka, dała mi solidnie w kość. Przez ostatni miesiąc nie wsiadałem na rower, ba, nie robiłem dokładnie nic i wyszło to wszystko jak na dłoni… Przez zimę będę musiał trochę popracować, nie chcę stracić połowy przyszłego sezonu na odbudowywanie formy... Tymczasem zapraszam do galerii.


Ta magiczna chwila o poranku, kiedy niebo gwałtownie zmienia swój kolor. Za kilka chwil po różu nie zostanie nawet wspomnienie.


W lesie natomiast nie brakuje wszelkich odcieni żółtego. Pod kołami stoki pierwszej dziś góry - Szyndzielni.


Panoramka z Klimczoka. Na horyzoncie majaczy...


...latający szczyt ;)


Joga najlepiej relaksuje po podjazdach. Szczególnie w połączeniu z kanapką z serem ;)


Jesień...


Jazda po miękkim dywanie z liści to coś wspaniałego. Liście pięknie szeleszczą i świetnie skrywają wszelkie niebezpieczeństwa :)


Kartonier przecenił nieco możliwości pożyczonego semi-slicka. Wąż happens.


Korzystając z chwili przerwy znęcam się nad pięknymi widokami. Tutaj Skrzyczne.


Jak to dobrze, że Kartonier nie złapał gumy w gęstym lesie ;)




Hala Jaworowa - niestety można tu dojechać autem...


...i zamiast próbować objąć całość hali muszę zadowolić się marnym fragmentem (by żadne auto nie wlazło w kadr).


Kolory uderzają różnorodnością.


Ostatni rzut oka i szybki zjazd do Wisły...

Trasa: Bielsko-Biała – Szyndzielnia (1028) – Klimczok (1117) – Przełęcz Karkoszczonka – Hyrca (929) – Kotarz (985) – Hala Jaworowa – Przełęcz Salmopolska – Trzy Kopce Wiślańskie (810) – Wisła

Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5256515369418292865

Lokalne szutry

Niedziela, 7 września 2008 · Komentarze(6)
Zawody organizowane przez Horizon Five to pewna nowość w naszym kraju. 8 lub 24 godziny ścigania się na okrągło po sporej i do tego trudnej pętli. Nie inaczej było w Brennej – pętla 8.2 km, ponad 500 metrów w pionie… dość powiedzieć, że okrzyknięty najtrudniejszym, wyścig MTB Trophy (razem 265 km, 9000 metrów deniwelacji), po uśrednieniu, na 8.2 km wymagał by pokonania raptem 280 metrów… Ale dość liczb i opowiadania o trudności wyścigów – w końcu w żadnym z nich nie startowałem. Jednak w niedzielę przyjechałem do Brennej, aby przyłączyć się do organizowanej dla niedobitków wyścigu wycieczki. Nie miałem pojęcia jak taka wycieczka może wyglądać, w głowie kołatał się tylko mętny obraz objazdu lokalnych szutrów z grupką wymęczonych wyścigiem krosiarzy ;) Naskrobałem więc maila do Harrego (jeden z organizatorów). Na odpowiedź nie musiałem długo czekać: “Darku, czy my wyglądamy na ludzi którzy jeżdżą po szutrach? :P” – to zdanie w pełni przekonało mnie aby porzucić wszystkie plany “B” i wbijać do Brennej. Aby nie było zbyt prosto, wycieczkę zaczęliśmy w Skoczowie, i od razu pojechaliśmy szlakami w stronę Błatniej, by tuż przed nią odbić na Brenną. Odcinek miał może 20 km, a jednak udało mi się złapać tam dwie gumy (później złapałem jeszcze trzecią). W ogóle na trasie pełno było węży, pokąsały łącznie około 10 dętek. Trasa jaką pokonywaliśmy od Brennej to, poza pierwszym odcinkiem zielonego, w ogóle nieznanego mi szlaku, taki mój beskidzki klasyk, z tym że przejechany w odwrotnym kierunku. Trasa pokonywana w tą stronę była bardzo wymagająca, ale… wisienką (wielkości arbuza) na tym torcie był zjazd czerwonym szlakiem ze Skrzycznego. Poezja! Wąski, techniczny, a przy tym nawet w kamienistych odcinkach w niczym nie przypominał beskidzkich rzeźni typu niebieski szlak z Klimczoka do Szczyrku. Bez cienia wątpliwości zjazd roku. Niestety na samym jego początku pecha miał Harry, który upadł tak nieszczęśliwie, że uszkodził jakąś kość w stopie… wracaj do zdrowia! Szlak kończył się w Buczkowicach, skąd już asfaltem doturlaliśmy się do Bielska na pociąg... Zapraszam do krótkawej galerii.


Początek jakże klasyczny. Jednak dzięki niemu poznałem świetny odcinek na zjazd...


Niewyraźne ale szczere - pozdrowienia dla małopolskiej frakcji EMTB :)


Odcinek między Grabową i Salmopolem, zawsze przyjemne...


...krótkie...


...i mokre 1.3 km.


Malauch na Malinowskiej Skale. Jedna z nielicznych fot na której widać stromiznę. Oba koła dotykają podłoża...


To już zjazd ze Skrzycznego, odcinek na którym było na tyle szeroko by rozłożyć się do robienia fot :) Kuba zalicza niezbyt czysto zjazd.


Kolega z drugiej strony czyściej, choć za chwilę ląduje na drzewie :) I to już niestety koniec galeryjki...

Trasa: Skoczów – Górki Wielkie – Zebrzydka (577) – Mały Cisowy (829) – Szarówka – Brenna – Horzelica (797) – Grabowa (907) – Przełęcz Salmopolska – Malinów (1117) – Malinowska Skała (1152) – Skrzyczne (1257) – Lanckorona (831) – Buczkowice – Bielsko Biała

To se ne vrati

Niedziela, 24 sierpnia 2008 · Komentarze(3)
Podobno jeden kilometr nowego szlaku jest lepszy niż dziesięć kilometrów znanego. Prawdę powiedziawszy, z perspektywy tygodnia czasu od ostatniego wypadu, chyba wolałbym jednak śmignąć czymś znanym, ale ciekawym. Chociaż… pewnie teraz bym już tego nie pamiętał. Trasa była pętelką z Wisły do Wisły, gdzie zostawiliśmy samochód. Sam początek to niebieski szlak z Wisły Dziechcinki pod Stożek, na który wdrapaliśmy się szlakiem żółtym i dalej czerwonym. Ze Stożka fajny fragment na Kiczory, i tutaj największa zmiana – zamiast czerwonym dalej, w stronę Kubalonki, pojechaliśmy żółtym szlakiem w stronę Istebnej. Szlak jest taki sobie, chociaż na pewno jest w nim coś przez co może się podobać. Początek lekko techniczny, po mocno siedzących w ziemi kamieniach, a dalej niesamowicie szybka, gładka stokówka. W ostaniej chwili przed Istebną porzuciliśmy ją na korzyść opadającego łagodnie w dół asfaltu, który kończył się nieczynnym przejściem granicznym, i wylądowaliśmy w Bukovcu. Tam popas przy taniej jak barszcz herbacie i dalsza jazda, która wybitnie nie przypominała tego co zwykłem nazywać jazdą po górach. Asfalt. Dużo asfaltu. I w dodatku zdecydowanie pod górę. Po jakimś czasie asfalt zmienił się w szutrówkę, raz lepszej, raz gorszej jakości, która ciągnęła się i ciągnęła… Na szczęście, na końcu podjazdu czekała na nas piękna panorama części czeskich Beskidów, oraz szybki zjazd… szutrówką. W pobliżu Stożka odbiliśmy na polską stronę, i wróciliśmy zapomnianym nieco niebieskim szlakiem do Wisły. Początek szlaku to fajny kamienisty singiel, schowany w lesie tak, że nie raz nie widać co czai sie za zakrętem. Niestety, zamiast jak normalni ludzie trzymać się szlaku, zostawiliśmy go na rzecz jakiejś paskudnej drogi zwózkowej – która była i tak ciekawsza jak czeskie asfalty. Reasumując – polskie szlaki i czeskie widoki – świetna sprawa, wielkie ilości asfaltu i szutrówek – mam nadzieję, że “to se ne vrati”. Zapraszam do galerii.


Po długotrwałym omawianiu trasy za pośrednictwem internetu, przyszła pora na spotkanie "w realu"... ;)


Na parking pod wyżej wymienionym podjeżdża "Biker Bus"...


I jedziemy nim do Wisły, gdzie jak zwykle na początku wycieczki jest bardziej lub mniej pod górę.


Gdzie jest Nemo? :)


Widok na Gościejów.


Energia Kubę jak widać rozpiera. Łańcuch rwie się jak rozgotowany makaron.


Chłopaki pozazdrościli kolegom z EMTB. Facet z tyłu przygląda się z politowaniem :)




Jeden podjazd później lądujemy na Stożku.


Skąd błyskawicznie przenosimy się na Kiczory. Podjazd na nie - bajka.


Z Kiczorów tniemy szybkim i jak widać rekreacyjnym szlakiem w stronę Istebnej.


Szlak to właśnie taka stokówka. Tzw. lufa i ognień. Poniżej 40 km/h to wstyd :)


Jednak złapanie gumy przy 40 km/h mogło się źle skończyć. Na szczęście tylko w teorii.


Nad Olzą zamieniamy szlak na asfalcik w dół i lądujemy w Czechach. Konkretnie w Bukovcu. Herbata po słownie: złoty czterdzieści!!


Czeskie szlaki to szerokie łagodnie falujące autostrady. Nasza fala szła pod górę. Przez jakieś 8 km.


Na szczęście coraz lepsze widoki wynagradzały trud.




Już prawie na szczycie. Okolice 900m npm.


Robimy fotki, bo...


...w końcu goniące nas chmury ustępują miejsca słońcu.


Niektórym czeskie powietrze nie służy, więc zwijamy się przez Stożek z powrotem do auta... Adieu!

Trasa: Wisła – Wisła Dziechcinka – Kobyla – Wielki Stożek (978) – Kiczory (989) – Uwaczka – Kukuczka – Bukovec – Pìsek – Bahenec – Sedlo Gruniček (824) – Kyrkawica (973) – Wisła Łabajów – Wisła

Chill out

Niedziela, 10 sierpnia 2008 · Komentarze(3)
Zupełnie inny teren. Uderzający swoją łagodnością. W miejsce wysokich gór głębokie jeziora. Zamiast kilometrów podjazdów kilometry szutrówek. Hektary gęstych lasów zastąpione hektarami pól i pastwisk. Tylko kamienie zostały. Ale także zupełnie inne, nie ostre skalne odłamki, lecz wyszlifowane przez lodowiec otoczaki. Szare, pomarańczowe, czerwone...

Zupełnie inna jazda. Zamiast fulla o sporym skoku stalowy sztywniak. Ale nie o to tutaj chodziło. W końcu czas urlopu to czas odpoczynku. Rower przeplatany z grillowaniem i pływaniem łódką. Wszystko okraszone jakże innymi od wszystkich znanych, widokami. I może przez to tak pięknymi.

Jeden obraz to więcej jak tysiąc słów – zapraszam do najdłuższej w historii tego bloga galerii zdjęć:


Pensjonat Aura, śmiało mogę polecić.












Kot gospodarzy.








Jezioro Szelment Wielki - średnia głębokość 45 metrów, zdradzana przez podejrzanie czarną wodę...






Kościół w Kaletniku, wszystkie kościółki mają tam charakterystyczne dwie wieże.


Mała awaria haka. Od tej chwili ponad 50 km na singlu.




Skubaniec stukał dziobem w pomost domagając się czegoś do zjedzenia :)






Klasztor Pokamedulski na Jeziorze Wigry.




Widok na jezioro z wieży zegarowej.




Uśmiechnął się i pomachał :)








Sprytny sposób na zbieranie żywicy.


Rosiczki.


Chatki dla rzadkich gatunków owadów żyjących w glinie.


Grill w okolicach godziny 23 :)


























Jezioro Szurpiły.












Suwalski Park Krajobrazowy - rezerwat "Rutka".






Świetny singiel, długości około 4 km, w większości łatwy, ale mocno eksponowany, z kilkoma sekcjami technicznymi, pokonany w całości nielegalnie - jest na nim całkowity zakaz ruchu rowerowego, a nawet aby wejść pieszo trzeba dokonać opłaty.


Wszyscy lubią Nestea :)




Malutka cerkiew w Wodziłkach.

AM weekend

Poniedziałek, 4 sierpnia 2008 · Komentarze(6)
Pierwsza większa wycieczka tego sezonu – dwa dni w górach, nocowanie w schronisku, trasa obejmująca dwa pasma Beskidów – Mały i Śląski. To było coś. Pogoda dopisywała przez 75% czasu, pozostała część ciężka, ale też mająca swój urok. Zaczęliśmy w Suchej Beskidzkiej, na początek pokonać trzeba było Pasmo Żurawnicy, które początkowo swoim charakterem przypomina mocno Beskid Makowski. Na szczęście szybo zaczyna się ciekawsza jazda – singiel w rejonach skałek to coś pięknego, dalszy zjazd również. Przejeżdżamy przez Krzeszów, i kierując się ciągle czerwonymi oznaczeniami zdobywamy Leskowiec. W schronisku uzupełnienie sił witalnych, i dalej już praktycznie bez postojów pędzimy na Przełęcz Kocierską, gdzie czeka na nas gorący obiadek. W knajpie meldujemy się tuż przed uderzeniem deszczu. Gdy przestaje padać ruszamy dalej, początkowo czerwonym, dalej niebieskim i na końcu żółtym szlakiem. Niestety po pół godzinie spokoju znów zaczyna lać – i jest tak już prawie do końca dnia. W szczególności zapamiętać dał się przjazd przez szczyt Jaworzyny – w chmurze. Widoczność 5 metrów, wilgotność 100%, i zupełna cisza – nie licząc odgłosu padającego deszczu. Uderzało w psychikę… Do schroniska na Magurce Wilkowickiej docieramy w zupełnych ciemnościach, kilka minut przed godziną 22. Drugi dzień rozpoczął się szybkim zjazdem do Bielska Białej, gdzie obecna ekipa ewakuowała się na pociąg, ja natomiast ruszyłem na Szyndzielnię, na spotkanie z kolejnymi kumplami. Trasa drugiego dnia to klasyk Beskidu Śląskiego, z Szyndzielni błyskawicznie przenosimy się na Klimczok, dalej masakryczny początkowo zjazd niebieskim szlakiem do Szczyrku, gdzie urządzamy sobie dłuższy popas, przed zdobywaniem jedyną słuszną drogą najwyższego szczytu Beskidu Śląskiego. Mówię oczywiście o Skrzycznem i wyciągu ;) Ze Skrzycznego kierujemy się na Magurkę Wiślańską, pokonując po drodze Malinowską Skałę i Zielony Kopiec. Z Magurki świetnie widać ogrom spustoszeń wśród beskidzkich lasów – to co robią leśnicy (może lepiej – drwale) przechodzi ludzkie pojęcie. Koniec końców docieramy na Magurkę Radziechowską, skąd czerwonym szlakiem, a potem mocno opadającą stokówką z olbrzymimi ilościami błota docieramy do małej wioski w pobliżu Węgierskiej Górki. Korzystając z 10 minutowego skrótu podpowiedzianego przez lokalesa jedziemy do Węgierskiej, skąd pociągiem wracamy do Katowic...

Zapraszam do sporej (35 zdjęć) galerii:


Początek pierwszego dni to przebijanie się przez Pasmo Żurawnicy - ciągnące się w nieskończoność szutry w stylu Beskidu Makowskiego.


Na szczęście przy samych skałkach zaczyna się świetny singiel, trochę w górę, trochę w dół...


...zakończony świetnym zjazdem. No, może oprócz sporego uskoku, zdecydowanie nie na moje umiejętności.


W dalszej kolejności czeka około 6 km podjazdu na Leskowiec - w 95% przejezdny, co jest jego wielką zaletą. To już ostatnia fotka z pierwszego dnia. Czas i warunki pogodowe skutecznie zniechęcały do wyciągania aparatu.


Drugi dzień rozpoczynamy szybkim zjazdem z Magurki Wilkowickiej do BB.




Widok z Łysej przełęczy, godzina 10 rano. Ostatnio fotografowałem tę górę w promieniach zachodzącego Słońca...


Zjazd jest szybki i mało wymagający.


Prowadzenie jedną ręką w zupełności wystarcza ;)


Koledzy odpuszczają jazdę, ja pcham się dalej na Szyndzielnię, gdzie czeka na mnie kolejna ekipa. Po drodze panoramka na Bielsko.


To już Szczyrk ze zjazdu niebieskim szlakiem z Klimczoka - typowa beskidzka rzeź, nie polecam.


Ze Szczyrku dostajemy się na Skrzyczne jedyną słuszną drogą - wyciągiem.


Widok ze Skrzycznego, taki sam jak zwykle.


Droga przed Małym Skrzycznem, małe pobojowisko. Dalej będzie gorzej, ale nie uprzedzajmy faktów...


Enduro w wersji bardziej hałaśliwej.


Wronek.


i brat Wronka - Tomek. Chłopaki nie dorośli jeszcze do jazdy w kaskach.




Widok z Zielonego Kopca.


Skrzyczne.


Babia Hora.


Mały popas i jedziemy dalej.




Prawie jak połonina... Niestety prawie czyni wielką różnicę, ale skala wycinki lasu w rejonach Magurki Wiślańskiej i Radziechowskiej przyprawia o zawrót głowy.




Za nami rozpętała się mała ulewa. Podkręcamy tempo :)








Masakry ciąg dalszy... Dość powiedzieć, że skałki przed Magurką Radziechowską, które zawsze były w głębokim lesie, teraz stoją na brzegu polany...


Deszcz dopada nas dopiero przed Węgierską Górką, ale i bez niego jesteśmy mokrzy - po kilku km zjazdu błotnistą stokówką.


Na koniec jeszcze klimatyczny zachodzik widziany już z pociągu.






I asfaltowa dojazdówka do Chorzowa. Teraz czas na zupełnie inną jazdę - szczegóły niebawem :)

Trasa: Sucha Beskidzka – Zembrzyce – Żurawnica (724) – Krzeszów – Leskowiec (922) – Łamana Skała (929) – Przełęcz Kocierska – Przełęcz Cisowa – Jaworzyna (864) – Tresna – Czernichów – Międzybrodzie Bialskie – Magurka Wilkowicka (909) – Łysa Przełęcz – Bielsko Biała – Szyndzielnia (1028) – Przełęcz Kowiorek – Szczyrk – Skrzyczne (1257) – Malinowska Skała (1152) – Zielony Kopiec (1152) – Magurka Wiślańska (1140) – Magurka Radziechowska (1108) – Glinne (1034) – Przybędza – Węgierska Górka

Beskid Mokry

Sobota, 26 lipca 2008 · Komentarze(1)
Zapewne większość z was, nie przychodzi tu przez przypadek. Założę się, że sporo jeździcie na rowerach i macie niezłe pojęcie o jeździe jako takiej, sprzęcie czy imprezach rowerowych, szczególnie tych, które doczekały się statusu “kultowych”. Zapewne widzieliście już gdzieś to zdjęcie, i wiecie w jakich okolicznościach ono powstało... Teraz uwaga – aby przeżyć coś takiego, wcale nie trzeba płacić tysiaka wpisowego – wystarczy wybrać się we właściwe miejsce, we właściwym czasie. Takim miejscem był Beskid Makowski 26 lipca Anno Domini 2008. Deszcz lał w tym rejonie okrągły tydzień, więc należało spodziewać się ciężkich warunków. Na moją propozycję jazdy odpowiedziała tylko jedna osoba z forum zrzeszającego enduro maniaków, nie wiem czy wysnuwać z tego jakieś wnioski ;) Ta część Beskidów nie jest najprostsza to jazdy, teren jest tam mocno pofałdowany, ale to co zastaliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania… Błoto po osie, podjazdy w strumieniach płynących drogą, śliskie kamienie, korzenie i wszechobecna mgła… klimat niesamowity. Walkę zaczęliśmy w Makowie Podhalańskim, skąd po uzupełnieniu braków w prowiancie ruszyliśmy żółtym szlakiem pieszym na Koskową Górę. Szlak raczej trudny kondycyjnie, momentami mocno nachylony i wysypany kamieniami – stanowił naturalne koryto dla różnej wielkości strumyków, które wcale nie ułatwiały jazdy. Kiedy wreszcie zrobiło się płasko, kamienie ustąpiły miejsca olbrzymim kałużom oraz ogromnej ilości zalegającego błota. Dodatkowo przekonałem się tam, że mój przedni hamulec wymaga jednak odpowietrzenia – wszystkie zjazdy byłem zmuszony pokonywać na pół gwizdka. Zresztą, pójście na całość w tak ciężkich warunkach nie byłoby najlepszym pomysłem. Za Koskową szlak żółty zmieniamy na zielony – szybki, łatwy technicznie zjazd szeroką drogą przechodzącą pod koniec w kocie łby, oczywiście paskudnie śliskie, z małymi uskokami. Na zielonym załapujemy się na pierwsze tego dnia widoki, niestety okraszone kropiącym deszczem i odgłosami grzmotów. Dojeżdżamy do Więcierzy, skąd asfaltem zjeżdżamy do Jordanowa – przy dalszej walce ze szlakami raczej nie zdążylibyśmy na pociąg... Zapraszam do galerii.


Podczas długawej nieco podróży mogliśmy podejrzeć na czym polega ciężka praca maszynisty.


W końcu lądujemy w Makowie Podhalańskim, gdzie wbijamy się w szlak żółty.


Początkowo jest bardzo ciekawy - wąska ścieżka, strumyczek...


...który nieco urósł do deszczu i trzeba było nieco kombinować aby przejść go suchą nogą.


Początkowo szlak nie jest wcale stromy - pomimo tego, że jest pod górę, Kartonier symuluje niezły zjazd :)


Jest OK, jedzie się.


Jak w rosyjskiej bajce, im dalej w las tym straszniej - mgła robi się coraz gęściejsza.


Punkt widokowy?


Chwilowo kończy się podjazd, ale wcale nie jest prościej. Błoto nie gryzie, połyka w całości.


Akcenty wiosenne...


...akcenty jesienne. Wiem, wiem, świerki są zielone przez cały rok :)


Mała sjesta w pięknych okolicznościach przyrody...


...i dalsza walka, z mniej przyjemną częścią podjazdu.


Droga nie daje za wygraną...


...my też nie.


Klimatycznie...


Tak wygląda prawdziwy rowerzysta. Żadna pogoda mu niestraszna. Jeździ i dobrze się przy tym bawi - to trzeba lubić.


Punkt widokowy, tym razem na pewno. Zwróćcie uwagę na piękną mgłę - takie widoki tylko w górach.


Tuż przed Koskową Górą.


Na dobrą sprawę, przez Koskową można by przemknąć nie zauważając wielkiego masztu z antenami...


...gdyby nie to, że przejeżdża się tuż pod nim.


Te anteny to chyba drogie są ;)


Sprzedawca wmówił wam, że hamulce tarczowe są niewrażliwe na warunki pogodowe? Wierutna bzdura! ;)


Pierwszy widok w dniu dzisiejszym. Nic specjalnego, ale trzeba docenić - mogło go nie być wcale.


W Jordanowie oddajemy się konsumpcji pizzy i, sugerując się napisem na paragonie, używek :)


Reasumując, czy warto było jechać 4 godziny pociągiem w jedną stronę aby potaplać się w błocie? Jak dla mnie warto, ale jak już wspominałem - to trzeba lubić :)

Trasa: Maków Podhalański – Koskowa Góra – Jaworzyny – Więcierza – Tokarnia – Łętownia – Jordanów

Lot nad kukułczym gniazdem

Sobota, 19 lipca 2008 · Komentarze(1)
Zacząć muszę od tego, że pierwotnie, jeszcze zanim ruszyłem choćby do pociągu, ta relacja miała nazywać się “Tańczący z krosiarzami”, jednak ze względu na warunki atmosferyczne żadnego tańca nie było. Tutaj wychodzi druga sprawa – nowa definicja błotnej wycieczki. Otóż, błotna wycieczka to nie wycieczka, gdzie na trasie jest dużo, lub bardzo dużo błota. Na błotnej wycieczce błoto jest cały czas. Zaczęło się mało konwencjonalnie dojazdem na dwa sposoby. Najpierw dotargałem się pociągiem do Trzebini, gdzie wsiadłem w auto i z resztą ekipy dojechaliśmy do Suchej Beskidzkiej. Po początkowym błądzeniu bez szlaku, i czekaniu pod drzewem (w cztery osoby) aż minie deszcz wbiliśmy się w końcu na szlak niebieski i dalej czerwony prowadzący na Przysłop. Cała jazda odbywała się w błocie, lub w płynącej drogą rzece. Na Przysłopie pierwszy raz spotkaliśmy maratończyków, i gdy ich ilość na drodze przestała przekraczać ogólnie przyjęte normy, zaczęliśmy napierać szlakiem żółtym na Przełęcz Opaczne. Napierać, to bardzo dobre słowo, bo to co mogło by być technicznym podjazdem było makabrycznie śliskim podejściem. Zjazd na przełęcz Kolędówki, tuż przed Opacznem jest czymś do czego nie jestem w Beskidach przyzwyczajony… jest gładki! Jechałem więc szybko i na sporej muldzie zaserwowałem sobie wspaniały, i wyjątkowo długi przelot nad kierownicą… Ja nie ucierpiałem na tym praktycznie wcale, umiejętnie wylądowałem w trawie ;), niestety sprzęt dostał w d… a konkretnie w przedni hamulec. Ta awaria pogrzebała w błocie (a jakże) plany zaliczenia przełęczy Klekociny i Mędralowej. Dopchaliśmy się na Jałowiec, i po dłuższym popasie ruszyliśmy niebieskim szlakiem do Lachowic. Nie dojechaliśmy jakimś sposobem na miejsce, jednak zjazd z Jałowca jest na pewno doznaniem dla którego warto tam wracać :) Ucieszyłem się w duchu słysząc słowa Kenego, który jechał bardziej z przodu: “Tutaj jest nieźle (nieźle stromo – przyp. foxiu), ale tam dalej to trochę się boję”. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, i po zjeździe czekała nas szeroka, zawalona rozjeżdżonym przez kilka setek maratończyków błotem droga. Na szczęście wylatywała wprost na czynny sklep spożywczy i rzekę, z której oczywiście skorzystaliśmy ;) Zapraszam do galerii maratońsko – widokowej...


Pędzę do Trzebini ile sił w... lokomotywie.


Tam spotykam się z resztą ekipy: Wesołym Kenym...


Spragnionym (jazdy) Rozwellem...


i Wojtkiem (don't ask ;) )


Już na trasie, okolice Przełęczy Przysłop.


Krótka kontemplacja widoków i oznaczeń szlaku na słupach...


Przełęcz Przysłop jako taka - czekamy aż przejadą maratończycy. Ten jedzie na mocnym wdechu ;)




Mimo ostrego zakrętu obyło się bez wypadków (w tym miejscu).


Żółty szlak za Przysłopem - pchanie.


Jednak warto czasem pchać. Dochodzimy / dojeżdżamy do świetnego punktu widokowego...


...Kiczory (905)




Babia Hora z przyległościami.


Popsuty z lekka hamulec. Do klamki ciężko w ogóle dosięgnąć, a hamulec łapie dopiero z klamką przy samej kierownicy...


Wreszcie na Jałowcu (1111).


Tam sjesta, i fotografowanie maratończyków.






I chmurek na niebie ;)


Znajomy mojej ekipy - Ostry.


Jechał... ostro ;)


Panorama z Jałowca.


Zjazd z Jałowca, częściowo szlakiem, potem bez szlaku prowadzi wprost do rzeki. Nie ma to jak chłodna kąpiel ;)


Lajkrowcy w komplecie. Czas wracać do domów...


Trasa: Sucha Beskidzka – Bucałówka – Mędralówka – Przysłop – Kolędówki – Jałowiec – Przełęcz Cicha – Wsiórz – Stryszawa – Sucha Beskidzka.

Ciekawe linki:
Galeria chłopaków z BT: http://picasaweb.google.com/BikerTrzebinia/JaOwiec19072008 (zboczona na punkcie maratonu!)

Skały Podlesickie

Sobota, 5 lipca 2008 · Komentarze(0)
Skały Podlesickie to miejsce zupełnie odjechane. Pod każdym, najmniejszym względem. To miejsce tak odjechane, że nam... nie udało się tam dojechać. W założeniach mieliśmy przejechanie trasy z Olsztyna do Zawiercia jak najciekawszymi szlakami. Można by to zrobić korzystając cały czas z czerwonych kreseczek, jednakże szlak ten wiedzie miejscami przez mało interesujące tereny – zdarza się asfalt, albo nudne szutry. Dlatego też postanowiliśmy korzystać naprzemiennie ze szlaków czerwonego i niebieskiego, które krzyżują się ze sobą dość często. Na samym początku oczywiście zgubiliśmy czerwony i podjechaliśmy jeszcze kawałek żółtym, ale okazał się być całkiem ciekawą opcją. Punktem zwrotnym dla całej wycieczki okazały się ruiny zamku Ostrężnik, z których nie dość, że nie zostało chyba zbyt wiele (udało się nam wypatrzyć resztkę muru na wysokiej skale) to jeszcze dokładnie tam pojechaliśmy zakładanym szlakiem niebieskim, tyle że w odwrotnym do zakładanego kierunku. Szlak na początku był świetny, potem niestety zrobił się beznadziejny aż w końcu zmienił się w asfaltową drogę. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ciągle byliśmy przekonani o słuszności obranego kierunku. Okrutną prawdę odkrył Kartonier, w miejscu gdzie szlak wreszcie skręcał w teren:

- Chłopaki, czy my już tędy nie jechaliśmy? Jakoś tak podobnie tu jest.

Byliśmy gotowi wmówić mu, że tu wszędzie jest podobnie, jednak rzut oka na mapę rozwiał wszelkie nadzieje. Wróciliśmy prawie pod sam Olsztyn. Kwintesencją pecha była mocna gleba Kartoniera przy próbie skoku z hopy wykorzystującej jako najazd przewrócone drzewo. Obyło się bez strat w ludziach, ale wyglądało to nieciekawie. Aby nie było całkiem beznadziejnie udało nam się wskoczyć do auta w ostatniej chwili przed solidną burzą, która przetoczyła się nad Jurą. Gdyby takie coś złapało nas podczas jazdy w terenie to nie byłoby nam pewnie zbyt wesoło… Mam tylko nadzieję, że kiedy wybierzemy się na Skały Podlesickie kolejny raz (pewnie wczesną jesienią) to już nic nie pokrzyżuje na planów :)

Tymczasem zapraszam do galerii:


Nie ma to jak dobrze zacząć. Stwierdziliśmy, że w razie czego nie będzie daleko ;)


Zostawiamy za sobą zamek w Olsztynie, na który nie zostaliśmy wpuszczeni i jedziemy w stronę Sokolich Gór.


Jura, jak widać....


Początek szlaku jest wybitnie lajtowy.




Sielsko...


Przez Sokole Góry przebijamy się dość szybko, i jadąc dalej lekkimi szutrami docieramy do coraz ciekawszych miejsc...


Z ziemi zaczyna wystawać coraz więcej skałek...




W końcu docieramy do miejsca gdzie decydujemy się na małą sesję foto.














Wcale nie wyglądam jakbym był przyklejony ;)


Panie na prawo, Panowie na lewo ;)


Szlak niebieski - ciągle myślimy, że jedziemy dobrze...


Po tym zdjęciu można już przypuszczać, że skok Kartoniera nie skończy się dobrze - tylne koło jeszcze na wybiciu, przednie dziwnie opada w dół... po sekundzie Kartonier zamiata klatą podłogę...


Znów Sokole Góry, tym razem w zdecydowanie lepszym kierunku. Grzeje Dezerter.


Dojeżdżamy z powrotem pod zamek w Olsztynie, tym razem wspinamy się na górę ścieżką od tyłu - gdzie nie było bramkarzy.




Zamku nie zostało już wiele. Jakieś ruiny tylko ;)






Za to widok ze wzgórza zamkowego jest przedni - pełne 360 stopni.


Chłopaki nie mieli jakoś entuzjazmu na sesję foto na skałkach...


...dlatego cykam tylko kilka fot z szerokiego kąta...


...w stylu "alpejskim" - tylko gór brakuje.


Do auta pakujemy się dosłownie w ostatniej chwili - przez połowę drogi powrotnej wycieraczki nie nadążają ściągać wody z szyb...

Trasa: Olsztyn – Sokole Góry – Zrębice – Złoty Potok – Ostrężnik – Suliszowice – Siedlec – Zrębice – Sokole Góry – Olsztyn