Korzystając z uroków długiego weekendu, możliwości leniuchowania, wyspania się, etc. postanowiłem wybrać się na rower. Za dnia. Zrzuciłem więc z wyra swoje zwłoki około 5.30 rano, aby godzinę później wyruszyć w trasę. Góry odpuściłem, ze względu na małą ilość jazdy w tym roku i jeszcze mniejszą w ostatnich tygodniach, miast tego wybrałem się na spokojną wycieczkę w okolicach Cieszyna. Wyszło tego całe 45 km, a jak wyglądało - możecie zobaczyć poniżej:
Przez pierwsze kilometry wymarzłem niesamowicie, dopiero po około piątce zrobiło mi się jako tako ciepło. W Pogwizdowie wita mnie wstające słoneczko.
W lesie lekka mgła, która będzie towarzyszyć mi cały czas.
W tym miejscu przychodzi mi na myśl, by nie jechać na Skoczów, tylko zupełnie nową (dla mnie) trasą na Zebrzydowice.
Ta decyzja szybko okazuje się brzemienna w skutki, po drodze mijam dość częsty na polskich szlakach rowerowych przypadek - dwie krzyżujące się prostopadle drogi i kompletny brak oznaczeń. Droga wiodąca prosto kończy się za kilkaset metrów w jakichś chaszczach.
Godzinę później... znajduję w lesie bojler.
Na skraju takiego lasu, mówiąc konkretnie. Obok bojlera jest jakiś budynek i zarośnięta szutrowa droga, która prowadzi mnie...
...do cywilizacji. Jadąc wzdłuż torów docieram do czegoś przypominającego stację PKP z czasów Gierka, analiza brudu na ścianie (napisu już brak) pozwala stwierdzić, że to Kaczyce. Rzucam okiem na mapę - łooo, w 1.5 godziny zrobiłem 2.5 kilometra, jak miło.
Na szczęście w Kaczycach szybko znajduję szlak którym miałem jechać i ruszam w stronę Zebrzydowic. Robi się całkiem przyjemnie.
Ruch na drogach znikomy, pomimo że to 01.11, więcej aut tylko w okolicach kościołów i cmentarzy.
Jest już całkiem fajnie, aż tu nagle... biało. Warunki znów takie, że czasem drogę można przeoczyć nie mówiąc już o oznaczeniach szlaku.
W dwóch czy trzech miejscach tnę otaczające mnie mleko rozdzierającym wyciem tarcz - tam gdzie skręt w lewo należy wykonać przed znakiem z rowerem i strzałką :)
W końcu pojawia się światełko w tunelu - to już cel!
Przez Zebrzydowice przejeżdżam niezauważony, prawdę powiedziawszy ja też nikogo nie zauważam - miejscowość jakby jeszcze nie obudziła się do życia. To w sumie dość dziwne, jest już niemalże dziewiąta, a ja przemykam przez samo centrum...
Mgły pomalutku ustępują, robi się też coraz cieplej. Zaczynam odczuwać specyfikę trasy - pierwsze 20 km po płaskim, drugie 20 to same pagórki :)
Resztki lata jak co roku walczą z nadciągającą zimą, serwując nam, ludziom, piękny choć krótkotrwały spektakl barw i kontrastów.
Robię dłuższą przerwę, temperatura w słońcu zachęca do wyciągnięcia się w trawie, niestety...
... z jednej strony zaorane pole, z drugiej natomiast...
... pełno wody :) Zamiast wyciągać, składam się w harmonijkę i łapię w kadry kilka pajęczyn z kropelkami rosy.
Po przerwie solidna porcja zjazdu. Docieram do Pomarańczowego Lasu, który jest już całkiem pomarańczowy :)
Stamtąd spokojne młynkowanie pod chyba największą górę dzisiejszego dnia - na odcinku około 1.5 km trzeba odrobić blisko 100 metrów w pionie. Na szczęście największa jest zarazem ostatnią - do domu już tylko w dół :)
A teraz, skoro już dotarliście do tego momentu - pytanie związane z tytułem. Często zdarza się, że po powrocie z roweru czuje się dokładnie tak, jakbym miał kaca. Brakuje tylko trampka w gębie, ale reszta objawów się zgadza - ból głowy, niechęć do jedzenia, senność i ogólnie złe samopoczucie. Dodatkowo z reguły jest tak, że w nogach znalazłbym jeszcze siłę na kilkanaście kilometrów. Co może być przyczyną takiego stanu rzeczy? Mam kilka typów, ale nie chcę nikogo nakierowywać, ciekaw jestem czy ktoś z Was miał podobne doświadczenia i czy znalazł przyczynę problemu...
Pozdrawiam i do następnego :)