Wpisy archiwalne w kategorii

Fotografia

Enduro Trophy

Sobota, 4 lipca 2009 · Komentarze(4)
I już po wszystkim! Padło sporo kilometrów, jeszcze więcej butelek piwa, poznałem dwa ponadprzeciętnie interesujące odcinki zjazdowe w Beskidzie Śląskim i spędziłem świetny weekend z Ukochaną, rowerem i rewelacyjną ekipą. Wielkie dzięki wszystkim za wspaniałą atmosferę, Kasi za to, że była ze mną i że godzinę siedziała na stoku dla cyknięcia kilkudziesięciu fotek, orgom za zapewnienie dobrej zabawy, grilla i piwka za friko na koniec, a uczestnikom za świetną atmosferę podczas całej imprezy. Wszystkie szczegóły imprezy, mapki, przewyższenia, galerie i wrażenia z trasy są zebrane w tym wątku na forum – gdybym chciał wymieniać ciekawe linki to było by ich co najmniej jeden ekran. Zapraszam także do galerii, gdzie umieściłem trochę fot swoich, trochę Kasi i trochę Bodźka (który u siebie też ma galerię). Kolejne ET już za rok (ponoć cztery edycje!), a może nawet wcześniej – do zobaczenia więc!

Rzeczona galeria (42 zdjęcia):


Zachód słońca w górach jest zawsze piękny. Jednak tym razem nie ma co spodziewać się tutaj kolejnej sielankowej galerii z widoczkami...


W obozie Enduro Trophy, mieszczącym się w Big Parku, w centrum Brennej trwają ostatnie przygotowania sprzętu do jutrzejszej wyrypy. Tutaj macam rower Nema, który narzekał coś na hamulec. Sprzęt sprawiał nieco problemów, ale z pomocą kolegów i przy browarku żadna usterka niestraszna.


Drugi dzień zaczynamy od porannej odprawy, i ruszamy na pierwszą dojazdówkę. Jest znacznie ostrzejsza niż sam OS podjazdowy. Tutaj metę oesu ostro atakuje Świerszczu.


Pojawiają się kolejni zawodnicy.


Bodziek...


Królik...


Nemo, a za nim ktoś jeszcze, niestety nie pamiętam ksywki - sorry.


W chwili kiedy nasza część stawki wlecze się już na Błatnią, na metę oesu pierwszego docierają zawodnicy sekcji pieszej. Na szczęście dojazdówka do oesu drugiego nie jest długa.


Niemniej pod górę trzeba się nieco napracować. Dezerter dociąża przód jak tylko może ;)


Wiem, że chwilę temu było podobne zdjęcie, ale nie mogłem się zdecydować, które lepsze - wstawiam więc oba :)


OS2 to zjazd harcerskim szlakiem z Błatniej - jest to szybki singiel trawersujący zbocze. Szybki, co nie znaczy że przesadnie prosty. Już tutaj zdarzają się pierwsze konkretne gleby. Między innymi moja - sztuk dwie. Po dojechaniu do mety rozstawiam się z aparatem i fotografuję techniki zjazdu - tutaj technika “na wdechu”...


Królik wyznacza linię zjazdu lewym okiem. Uśmiech Mony Lisy zdradza jego niecne wobec mnie zamiary...


Matek, jeszcze z wszystkimi palcami, wpycha się przed sam obiektyw. Młody jest, ma parcie na szkło ;)


Valdar zdradza lekkie objawy strachu. A może to jest kac? Impreza integracyjna trwała u nich długo... I jeszcze długo już po tym jak z Kasią wyszliśmy ;)


Gierek zjeżdża w pełni skoncentrowany.


Natomiast kolega Strarzaq może krzyczeć w takich momentach tylko jedno - "Ooooogień!!!"


Tomek jak zwykle - widzi fotografów to przybiera pozycję gwiazdy. Uśmiech, wzrok - wprost na okładkę Singletracka. Albo Przyjaciółki :D


Niektórzy próbują przemknąć chyłkiem, tuż za tyłkiem... Na szczęście obsługa jest czujna, i każdy ma zarejestrowany czas przejazdu.


Po OSie drugim rozpoczyna się masakrycznie długa dojazdówka na trzeci odcinek specjalny.


Bywa, że jest mocno pod górę...


Nic dziwnego. Stracone na szaleńczym, wiodącym szlakiem narciarskim (ta ścieżyna na samej górze), zjeździe metry trzeba nadrobić.


W momencie gdy kończy się pchanie a zaczyna jazda, decydujemy się na mały popas.


Bufety w końcu nieźle zaopatrzone... Jajka każdy ma, a jajecznica z grzybami to jest to ;)


Śmigamy dalej. Godziny lecą, a my coraz bardziej zastanawiamy się, jak długo będą na nas czekać ludzie na 3 odcinku punktowanym...


W końcu dotaczamy się pod Hyrcę. Góra ta wzbudza same negatywne emocje - głównie ze względu na solidne nastromienie.


Kawałeczek za samym szczytem siedzą znudzeni Robert i Ślicznotka, którzy puszczają zawodników na odcinek trawersowy - OS3. Zdjęć stamtąd nie mam, więc wstawiam jakieś sprzed Hyrcy, autorstwa Bodźka. Podobnie jak poprzednie.


I jeszcze widoczek na Skrzyczne. Także przed Hyrcą. Ustrzeliłem go podczas popasu, na którym dojechał nas Marciniak, zamykający trasę i zbierający oznaczenia z dojazdówek.


Marciniak kolejny raz dopada nas w knajpie na Salmopolu. Zrezygnowanym głosem dzwoni do Harrego, który puszcza zawodników na 4 OS - “tutaj jeszcze czterech je obiad, poczekajcie chwilę...”. Sam oes genialny, początkowo żółty szlak, a gdy wreszcie robi się mniej stromo organizatorzy fundują zjazd potokiem... na zdjęciu jeszcze dojazdówka, na oesie było gorzej :)


Tymczasem Katarzyna ustawia się na stoku - końcówce ostatniego zjazdu z Horzelicy. Biedna nie wie, że przyjdzie jej tam siedzieć prawie godzinę...


W końcu jednak pojawiają się zawodnicy. Z karkołomnego zjazdu szlakiem czarnym odbicie w krótki singiel i wylot na stromy stok...


Ponoć wyjeżdżaliśmy z lasu bardzo szybko :)


Niestety kamienisty zjazd nie był zbyt łaskawy dla dętek, dlatego sporo osób wylatywało na stok właśnie tak...


Nowa konkurencja - bieg z rowerem?


Większości jednak udaje się pokonać kamienistą sekcję bez drażnienia węży. Tutaj Dezerter.






Robert z przerażeniem wpatruje się w przepaść przed sobą. Co za pajac poprowadził zjazd stokiem? :D


Na ostatnim oesie, niecne plany realizuje Królik. “Foxiu, jakbyś tak wypadł na zakręcie to cię wyprzedzę”. Wypadłem, co było zrobić ;)


Z uśmiechem gwiazdora z lasu wybiega Tomek. Zastanawiam się czy to nie taki objaw alergii na aparaty, bo uśmiech na jego twarzy pojawia się przy fotografowaniu zawsze, nawet w tak ekstremalnych sytuacjach...


Świerszczu jest oczarowany widoczną w dole panoramą Brennej. Z zachwytu nie zamykają mu się usta... ;)


Ścieżyna na stoku wiedzie zawodników z powrotem do lasu, gdzie ostatnie kilkaset metrów kamienistej rzeźni dobija tych, którzy jakoś uniknęli snejka czy gleby wcześniej (zdrowiej Nemo!). Z kamieni wylatuje się na betonowe płyty, z których można szurnąć prosto w krzaki. Znaleźli się tacy, którzy to przetestowali :)


Na końcu pojawia się jedyna klasyfikowana kobieta w wyścigu. Wielki szacunek dla Agnieszki, za pokonanie całej trasy. I, jako że to już ostatnie zdjęcie - do następnego :)

1557

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(6)
Pilsko. Wyżej – przynajmniej legalnie – na rowerze się już wyjechać nie da, oczywiście mówię o polskich Beskidach. Jedyny beskidzki szczyt, podczas zjazdu z którego można poczuć jak po nogach drapie kosówka. Zawsze czułem, że warto się tam wybrać, galerie z rozmaitych wycieczek znajomych i nieznajomych enduraków tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu. W końcu udało się, na forumrowerowym.org uzbierała się solidna ekipa i jeden z planów na ten rok został zrealizowany. Teraz mogę powiedzieć to i ja – jeśli jeszcze nie byłeś na Pilsku – jedź tam. Szczerze polecam. Mam nadzieję że widoczki w galerii przekonają wszystkich niezdecydowanych.

Trasa: Węgierska Górka – Żabnica – Hala Rysianka – Pilsko – Hala Miziowa – Hala Rysianka – Hala Boracza – Żabnica – Węgierska Górka

Ciekawe linki:
Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5346511227696742865
Galeria Kamila: http://picasaweb.google.com/kamo6061/11CzerwiecZywiecPilsko
Galeria Marcina: http://picasaweb.google.com/marcingilner/20090611
Relacja Kuby: http://bikefama.pl/blogs/entry/Herosi-na-Pilsku (uwaga: długie i trochę filozoficzne!)

Galeria (40 zdjęć):


W pociągu do Węgierskiej Górki Marcin relaksuje się z igłą i nitką, ponoć to tylko naprawa rękawiczek, jednak wprawa z jaką to robi sugeruje, że robótki ręczne to jego drugie hobby ;)


Po wyjściu z pociągu zaczyna się długi i nudnawy asfalt przez Żabnicę, który prowadzi nas do zielonego szlaku, wspinającego się stromym trawersem na Rysiankę. Czasem jednak da się jechać - i od razu widać różnicę między Beskidem Żywieckim a Śląskim.


Po drodze podziwiamy leżącą tuż obok Romankę, prezentuje się zacnie - trzeba się tam w końcu wybrać. Pogoda jak widać idealna...


My jednak wspinamy się dalej, schronisko na Hali Rysiance coraz bliżej.


W końcu jesteśmy. Tutaj realizuje swoje marzenie - zawsze chciałem zrobić zdjęcie słupkowi na którym jest pełno tabliczek ;)


Nie wspominałem jeszcze, że jedzie nas całe czternaście osób - na szczęście grupa dzieli się szybko na mniejsze podgrupki, które jadą różnym tempem, a nawet różnymi trasami - dzięki temu wszystko idzie bardzo sprawnie. Spotykamy się w charakterystycznych punktach trasy, więc na pogadanie także jest czas. Tutaj wycinaki z BT planują co robić dalej...


Widoki zapierają dech, choć dalej będzie tylko lepiej...


Mała Fatra w całej okazałości. Pojawi się jeszcze dziś kilka razy, nabieram na to pasmo coraz większej ochoty. Ponoć nie jest tam łatwo, ale... im gorzej, tym lepiej!


U góry kadru widać pierwsze ciemne chmury, na szczęście ta, oraz kolejna ulewa mijają się z nami o ładnych parę kilometrów - nie chciałbym na przykład być w tym dniu w Beskidzie Małym...


Zjazdy w Żywieckim można podzielić na dwa rodzaje - albo bardzo szybkie, albo bardzo trudne. Jako że nie lubię szybkościówek, zjazd z Hali Rysianki nie idzie mi zbyt dobrze, potem jednak udaje mi się przekonać do prędkości...


Gdzieś za szczytem, bodajże Trzy Kopce wyłania się przed nami taki przepiękny kawałek singla. Singiel okazuje się szeroką drogą, jedna mimo wszystko - piękna okolica, piękna pogoda i brak kamieni wynagradzają wszystkie braki.


Na drodze są dodatkowo wielkie koleiny, tak więc każda próba zmiany linii zjazdu może zakończyć się skokiem przez kierownicę. Tutaj na szczęście skoczyło tylko ciśnienie ;)


Piękna jazda. Dodatkowo, wielkie wrażenie robi fakt, że na próżno wypatrywać można jakichś zabudowań czy linii wysokiego napięcia. Wokół tylko góry. Czego chcieć więcej?


Jeden podjazd i jeden zjazd później wyłania się przed nami potężna ściana, z wąziutką wstążką niebieskiego słowackiego szlaku. Zaczyna się podejście na Pilsko.


Szlak doprowadza nach w górne partie Hali Miziowej, robimy tu przerwę na odpoczynek, oraz techniczną...


Już blisko, coraz bliżej :)


Babia Góra, widziana z innej niż zwykle strony. Królowa pełną gębą. Szkoda, że nie można tam wjechać legalnie. Pozostaje tam wje... a zresztą, co będę mówić :P


W czasie gdy znęcam się na widokami, Kamil znęca się na kołem, z którego, łutem szczęścia na podejściu, z wielkim hukiem zsuwa się opona UST. Swojego czasu zastanawiałem się nad tym systemem - już przestałem :)


W polskich górach pada, a nawet leje. Na zdjęciu widać uzupełnianie stanu wody w Jeziorze Żywieckim.


Pilsko!!! Wiatr i widoki urywają głowę. Jest bosko i zimno. Po lewej stronie kadru czają się Tatry...


Znów Babia, widoczna jak na dłoni. Zdjęcie pokazuje nawet nitkę szlaku na szczyt.


Szersza perspektywa pokazuje za to to, co zaczyna się dziać nad polskimi górami. Nerwowo przełykamy ślinę i coraz częściej mówimy, że trzeba by zjechać na dół...


...ale te widoki na Słowacką stronę... Tego miejsca nie można tak po prostu opuścić.


Cud miód malina. Dla takich widoków warto pchać rower pod największe wzniesienia.


W końcu na szczyt docierają wycinaki, którzy jechali nieco inaczej - i wspinaczkę na szczyt zaczęli pod schroniskiem na Miziowej. Ponoć siedzieli tam dość długo czekając na nas, ale my w to nie wierzymy ;)


Oto Keny. Chłopak miał groźny wypadek niedawno, więc lepiej nie przejmować się jego wyrazem twarzy :P


Rzut oka w stronę w którą będziemy jechać - i zapada decyzja - spadamy stąd i to jak najszybciej. Kilka zdjęć ze zjazdu cyknął jak zwykle niezastąpiony Kartonier.


Jakimś cudem jednak chmury znów nas omijają i pogoda szybko się poprawia. Wracamy czerwonym szlakiem na Rysiankę.


Gadu gadu, dreptu dreptu...


Aż w końcu zaczyna się zjazd, na którym jest nawet trochę kamieni. Jednak w porównaniu do Beskidu Śląskiego to i tak luksusowa nawierzchnia.


Na zjeździe jest też kilka maciupeńkiem uskoków z korzeniami, na jednym z nich podskakują widoczny w poprzednim kadrze Wooyek i widoczny w tym kadrze Marcin.


Znów to samo miejsce i ten sam widok. Jednak warunki pogodowe ciut inne. Zaczyna kropić.


Słowacja wciąż jeszcze skąpana w Słońcu.


Na nami warunki zgoła odmienne. Wielkość i kolor chmury nie pozostawiają złudzeń. Zmokniemy.


Deszcz łapie nas tuż przed schroniskiem. Pakujemy rowery pod drzewa a siebie do sieni schroniska i cierpliwie czekamy.


Po 15 minutach jakby się przejaśnia, więc ruszamy na Halę Lipowską. Tam łapie nas kolejna fala ulewy, która nie odpuszcza już tak łatwo. Po ponad 30 minutach czekania decydujemy się na jazdę w deszczu.


A zjazd z Lipowskiej to przepiękny kamienno korzeniasty singiel trawersujący zbocza Boraczego i Redykalnego Wierchu. Na mokrych korzeniach trzymanie boczne opony jest pojęciem czysto teoretycznym, o czym boleśnie przekonuje się Marcin, wypadając z trasy za jednym z zakrętów. Na szczęście nic mu się nie stało.


Gdy docieramy na Halę Boraczą, deszcz odpuszcza, i możemy nasycać się do woli beskidzkimi widokami na koniec dnia.


W końcu docieramy do Węgierskiej Górki gdzie zaopatrujemy się w cztery duże pizze, które pochłaniamy w 15 minut na peronie. Na zdjęciu klimatyczny zachód widziany już z pociągu.


Podróż mija dość szybko, w końcu towarzystwo pierwsza klasa. Do następnego!

Whistler.PL

Wtorek, 9 czerwca 2009 · Komentarze(9)
To była jak na razie najlepsza wycieczka sezonu. Prowadząca najlepszymi szlakami Beskidu Śląskiego. W zeszłym roku, mianem zjazdu roku ochrzciłem czerwony szlak ze Skrzycznego – ale tylko dlatego, że nie jechałem niebieskim z Baraniej Góry. Ze wszystkich szlaków które znam – zdecydowanie najlepszy, najtrudniejszy, najbardziej techniczny szlak Beskidu Śląskiego. Do tego gęsty las, mnótwo wody i zero ludzi. A końcówka… niesamowicie klimatyczna szybkościówka w tonach błota i ciemnym lesie. Skojarzenia z Whistler jak najbardziej na miejscu :)

Trasa: Wisła Dziechcinka – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Stecówka – Karolówka – Przysłop – Barania Góra – Wisła Czarne – Wisła Dziechcinka

Ciekawe linki:
Galeria Kartoniera: http://kartonier.lap.pl/gallery/album/5345048583667574961

Galeria mi się nie podoba, bo nie miałem weny do zdjęć. Mimo to – zapraszam (22 zdjęcia):


Druga górska wycieczka tego sezony miała być fajna, ale to co się działo przerosło wszelkie oczekiwania... Nic nie zapowiadało takich wydarzeń, a dzień zacząłem glebą przy nieudanym skoku z 3 schodków...


W końcu pod SCC podjeżdża czerwony bus, którym jedziemy do Wisły. Tam czekamy chwilę na Kartoniera i zaczynamy wspinaczkę na Stożek.


Droga jest długa, ale podjeżdżalna. Pogoda póki co nie rozpieszcza, ale nie tracimy humorów. Już w założeniach miało być ciężko.


W niedługim czasie można jednak zobaczyć odcienie błękitu.




Nawet podjazd robi się piękniejszy, szczególnie w takim prześwietlanym przez Słońce lasku...


Uśmiechy trzymają się gęb, nawet na fragmentach przygotowanych chyba dla matek z dziećmi w wózkach.


Enduro nie do końca na tym polega... Chcemy czegoś trudniejszego!


...więc trudniejsze spada na nas jak grom z jasnego nieba.


W końcu udaje się jednak dotrzeć na Stożek.


Ze Stożka jedziemy w stronę Kubalonki, czerwony szlak który nas tam prowadzi to jeden z lepszych kawałków w Beskidzie Śląskim. Rozryty przez leśników tylko w minimalnym stopniu - wśród kamieni nie mają na szczęście czego szukać.


Za Kubalonką podejmujemy dramatyczną, biorąc pod uwagę nastromienie terenu, decyzję dalszej jazdy szlakiem czerwonym. Jak się szybko okazuje był to strzał w dziesiątkę.


Cudowny singiel, wijący się między drzewami, praktycznie nie ruszony sprzętem... Co prawda tony błota nie umożliwiały stuprocentowo płynnej jazdy...


...ale zgodnie stwierdziliśmy że warto było go pokonać - nawet gdyby nie wiódł nas tam gdzie chcieliśmy dojechać.


A celem naszym była Barania Góra. Kiedy zdobywałem ją poprzednim razem przeklinałem na czym świat stoi - non stop pchanie. Ale wtedy byłem na hardtailu, no i nie jadłem pysznego rosołu na Przysłopie ;)


Tym razem udowodniłem sam sobie, że szlak z Przysłopu na Baranią jest całkowicie podjeżdżalny, nawet jeśli płynie nim strumień. Aby nie było tak pięknie, na wieży widokowej okazało się, że zapomniałem z domu filtra polaryzacyjnego...


...tak więc zamiast krystalicznych widoków są takie właśnie malarskie impresje...






Po niedługim czasie na szczyt dociera reszta naszej siedmioosobowej ekipy i pracowicie bierze się za odpoczynek. Przed nami bowiem punkt kulminacyjny - rewelacyjny trawers Baraniej szlakiem niebieskim, wiodącym najbardziej stromym, północnym zboczem.


Szlak momentami za trudny jak dla mnie, najgorsze fragmenty pokonywałem bez wstydu z buta - jednak ponad 90% to świetna techniczna jazda. Za rekomendację niech służy fakt, że ze zjazdu zdjęć nie ma ;)


Na koniec tylko grupowe foto, i pakowanie ubłoconego ma maksa sprzętu do auta. Pozdrawiam i do następnego :)

Rower, stan na koniec maja 2009

Piątek, 29 maja 2009 · Komentarze(14)
Pamiętam to jak dziś. Kiedy rok temu kupiłem rower i pochwaliłem się nim tutaj, na stronie, Sebas z G3R w jednym z komentarzy zapytał czy będą jakieś fotki sprzętu. Odpowiedziałem, że oczywiście, jasne że będą. Cóż... Minął już ponad rok od tamtego wydarzenia... I są fotki :) Pojawiło się odpowiednie miejsce, odpowiedni czas... Wrzuciłem do plecaka aparat z przykręconym stało ogniskowym słoikiem i pojechałem na Żabie Doły portretować rower. Seb, sorry że tyle musiałeś czekać :)

Galeria (14 zdjęć):


Całość prezentuje się całkiem zgrabnie, szczególnie na tle sugerującym używanie zgodnie z przeznaczeniem i w promieniach niskiego Słońca. Stonowana kolorystyka doprawiona subtelnymi dodatkami. Agresywności i szyku dodaje żywcem przeniesiony z motocykli enduro błotnik The.


Zawieszenie Maestro niczym nowym już nie jest, wersja 2007 wykorzystywała dziurę w ramie. Szczerze mówiąc, bardziej podobała mi się rama z kratownicą, ale cóż - brałem co było. Zawieszenie pracuje genialnie, po wejściu na rower nie czuć jego pracy - rower jest po prostu miękki.


Za tłumienie nierówności pod tylnym kołem odpowiada Fox Float R, nie jest to może tłumik najwyższych lotów ale jakoś daje radę. Ma 50.8 mm skoku, i w zestawieniu z łącznikami zapewnia 152 mm skoku całego zawieszenia. Jak łatwo się domyślić, przełożenie 3.0 oraz niewyłączalna platforma Pro Pedal upośledzają czułość na najmniejsze nierówności, jednak średnie i duże połykane są naprawdę elegancko. Właściwie im gorzej się ten rower traktuje na szlaku, tym praca tyłu jest lepsza.


Z przodu za tłumienie odpowiada Marzocchi Z1 FR SL, genialny swego czasu - i nadal - widelec. Oferuje 130 mm skoku, a dzięki systemowi Doppio Air można go dowolnie ustawić pod siebie. Widelec zapewne pójdzie w końcu do wymiany, na jego miejsce przyjdzie jednak na pewno coś z serii Z1, tylko ze sztywną ośką i 2 cm większym skokiem.


Kolejny ważny element - koła. Z tyłu nic specjalnego, piasta Formula, szprychy CN Spokes 1.8, i obręcz WTB LaserDisc Trail...


...przód za to jest jednym z jaśniejszych punktów roweru, piasta Hope Pro II, czarne szprychy DT Revolution z nyplami alu Prolock, obręcz identyczna jak z tyłu. Koła ubrane są w opony Kenda Blue Groove (P) / Nevegal (T) o szerokości 2.35". Opony radzą sobie bardzo dobrze niemalże na wszystkim, problemem są tylko cienkie warstewki piasku czy błota na twardszym podłożu - wtedy opona potrafi niespodziewanie ujechać. W oponach siedzą dętki Maxxis Ultralight.


Napęd to trochę mieszanina różnych firm i grup - korby Shimano XT, kaseta SRAM 7.0, łańcuch Shimano HG-73... Za przerzucanie odpowiadają Shimano LX z przodu i SRAM 9.0 z tyłu. Chodzi to wszystko w miarę składnie, za zacięcia zmiany biegów z tyłu winię raczej stare linki i pancerze - nowe leżą w domu, ale nie chcę mi się zmieniać ;)


Z korbą w ogóle jest ciekawa historia, oryginalnie był tutaj Race Face Ride XC, w którym łożyska w suporcie X-Type zajechałem w pół roku... Na allegro udało mi się kupić tą korbę z pakietem (stary dobry Octalink), a Race Face poszedł do ludzi... Nie powiem, ale jeszcze udało mi się na tym zarobić :)


Do ramion korby przykręcone są pedały najlepszego systemu jaki istnieje - Time, konkretnie model ATAC Alium. Odporne na błoto (nie tak jak Shimano), odporne na kamienie (nie tak jak Cranki), kiedy się zatarły rozebrałem i wyczyściłem i śmigają dalej. Do tego genialne bloki z kątem wypięcia 17 stopni i możliwość przesuwania wpiętej nogi na boki w zakresie jakichś 3 cm - kolana nie mają prawa boleć.


Rower jest spowalniany parą hamulców Shimano Deore LX, kupinych w dobrej cenie na Allegro. Mocą może nie powalają, ale zatrzymują mnie dokładnie tam gdzie chcę się zatrzymać - a z tego co wiem wystarczy wymienić w nich klocki na lepsze, aby pokazały pazur. Tarcze to Shimano XT, 180mm z przodu i 160 z tyłu.


Klamki przykręcone są (ale nie za mocno - muszą mieć trochę luzu, aby w razie upadku przekręciły się, a nie złamały) do leciwej już Tiogi FR. Jest szeroka, niska, i jak dla mnie wygodna. Ale w przypływie gotówki zmienię ją na coś nowego a przy okazji lżejszego ;)


Mostek absolutnie mało kultowy, Easton EA30 to nie jest coś co może śnić się po nocach, ale działa i nie ma z nim problemów. Kapsel Kinga to prezent od znajomego z forum. Dzięki Królik, jesteś wielki :)


Komplet na kierownicy uzupełniają manetki SRAM X-7, oraz przykręcane chwyty Dartmoora, z pomarańczowymi obejmami. Na końcach kierownicy czarne, aluminiowe korki.


Całości dopełniają świetna sztyca Roox S4 i siodło WTB Devo - wbrew pozorom dość wygodne, jednak wymagające częstej jazdy. Nie jest to może ta klasa wygody co Pure V, ale naprawdę można się przyzwyczaić i nie narzekać.

I to koniec już :)

9 km zabawy

Sobota, 23 maja 2009 · Komentarze(8)
Udało się! W końcu, po wielu przymiarkach znalazłem się w górach. Trasa co prawda nie była żadną nowością, ale ekipa, pogoda i samopoczucie dopisały wyśmienicie. Wróciłem do domu pełen pozytywnej energii. Co prawda tylko psychicznej, bo fizyczną chyba zgubiłem gdzieś w lesie, ale co tam. Wycieczka pokazała, że żółtym szlakiem można podjechać Salmpol, czerwony z Salmopolu na Malinów, czy zielony na Zielony Kopiec to także nic strasznego...

Trasa: Wisła Uzdrowisko – Ustroń Polna – Równica – Orłowa – Trzy Kopce Wiślańskie – Przełęcz Salmopolska – Malinów – Zielony Kopiec – Gawlas – Cieńków – Wisła Nowa Osada – Wisła Uzdrowisko

Galeria (33 zdjęcia):


Pierwszym wzniesieniem na naszej drodze jest Równica, zazwyczaj pchaliśmy się tam asfaltem, ale tym razem...


...wybieramy przecinający asfalt szlak czerwony. Bardzo dobry wybór, nigdy więcej asfaltu.


Szlak może nie jest najłatwiejszy - w szczególności dla Walaja, który przyjechał tu aż z Wielkopolski, ale...


...da się go pokonać na rowerach - a zawsze można powrócić do asfaltu. My jednak pozostajemy przy szlaku.


W końcu docieramy pod schronisko, gdzie za przewodnika obieramy szlak niebieski - początek klasycznej do bólu trasy w Beskidzie Śląskim.


Trasa ta jednak pozwala poczuć pod kołami wszystko co Beskid Śląski jest w stanie zaoferować - korzenie, kamienie, błoto, czy wreszcie stromizny.


Wielkopolski kolega wydaje się być bardzo zadowolony; co prawda z reguły zamyka tyły, ale przecież to nie wyścigi, tu liczy się fun.


A tego nie brakowało. Szybkie kamieniste zjazdy uzupełniane były soczystymi widokami - na przykład taką sielanką z motywem przewodnim w postaci starej syrenki.


Dla Kartoniera należy się pełen szacunek, skakał na wszystkim na czym się dało, podjeżdżał nawet tam gdzie się nie dało...


Może nie miał przy tym podjeżdżaniu uśmiechu na ustach - ale w zdobywaniu kolejnych metrów mu to nie przeszkadzało.


Walaj zdobywa te same metry w nieco inny sposób - niemniej tak samo skuteczny.


Po drodze znajduje się nawet miejsce gdzie można poćwiczyć co nie co przed Malauchowym EnduroTrophy - co prawda tu jest tylko jeden taki próg a nie cała seria, ale zawsze to coś.


Gdy docieramy na Trzy Kopce niebo, spowite do tej pory chmurami zaczyna się przecierać.


Robi się cieplej, pojawiają się coraz lepsze widoki, jedzie się coraz przyjemniej...


...Kartonier nabiera ochoty na wykonanie rzeczy niemożliwych - na przykład podjechanie Salmopolu żółtym szlakiem, dokładnie pod schody do asfaltu... Respekt.


Jakby mu było mało, podjeżdża jeszcze Malinów, czerwonym szlakiem z Salmopolu. Mi niestety ta sztuka się nie udaje, i fragmenty pokonuję z buta.


Na Malinów nie dał namówić się Walaj, który zjeżdża asfaltem do samochodu. Nie wie chłop co stracił...


...a stracił 9 km pysznej zabawy. Niestety aby zjechać trzeba podjechać, a na drodze staje nam Zielony Kopiec, który zazwyczaj kojarzy się z pchaniem...


...ale nie Kartonierowi, któremu chyba udaje się pokonać wszystko z siodła. Chyba, bo podczas gdy Karton z Robertem znęcali się nad podjazdem ja znęcałem się fotograficznie...


Na niebie pojawił się mój ulubiony gatunek chmur, musiałem więc zatrzymać się i obfotografować wszystko dokładnie...


W końcu docieram też na górę, stamtąd kolejna porcja zdjęć :)


Ze szczytu rozciąga się wspaniała panorama, kiedyś robiłem ją w całości, tym razem jednak skupiłem się na szczegółach.


Słońce grzało niemiłosiernie, jednak warto było trochę się spiec...


...choćby dla zrobienia takich zdjęć jak to.


Chmury błyskawicznie zmieniały kształty, łapię na matrycę każdą ulotną chwilę...




Spustoszenia w drzewostanie nie robią już takiego wrażenia jak w zeszłym roku. Dodatkowo, brak drzew otwiera nowe horyzonty...


...co w komplecie z bardzo dobrą tego dnia widocznością pozwala oglądać zębate ośnieżone szczyty na horyzoncie. Tatry? Przydało by się więcej zoomu...


Nasyciwszy się widokami zaczynamy grzać żółtym szlakiem przez Cieńków, niesamowita wprost zabawa przy której udaje mi się przesunąć nieco moją granicę bezpiecznej jazdy - widać progres :)


Korzystając z faktu, że na chwilę robi się pod górkę zatrzymujemy się pocykać kolejne zdjęcia...


Łąka jest niesamowita, światło może jeszcze nie najlepsze, ale kładzie już całkiem długie cienie - do tego to cudowne niebo.


Aż chce się wracać w takie miejsca.


W końcu zbieramy się i kończymy zjazd do Wisły. Potem jeszcze kilka km asfaltem i docieramy do oczekującego w wozie Walaja. Na ten dzień to już koniec, ale ile zostało w głowie i na kartach pamięci tyle nasze.

Do następnego :)

Cieszyńska setka

Niedziela, 10 maja 2009 · Komentarze(5)
Coś nie mogę się wybrać w góry w tym sezonie... Zawsze znajdzie się coś co przeszkodzi. Ale jeździć przecież trzeba, bo inaczej człowiek by się zastał :) W niedzielę miałem okazję strzelić prawdziwy maraton – 110 km po asfaltach i bezdrożach. Było ciężko ze względu na tempo, ale i przyjemnie. I z Ukochaną :*

Trasa: Cieszyn – Dębowiec – Ochaby – Zaborze – Goczałkowice – Pszczyna – Goczałkowice – Landek – Pierściec – Skoczów – Ustroń – Goleszów – Cieszyn

Galeria (10 zdjęć, czasu nie było ;)):


Endurowcy mają takie powiedzonko - "Po czym poznać dobry zjazd? Po tym, że nie ma z niego zdjęć". W przypadku krosiarzy pierwsza część mogła by brzmieć "Po czym poznać ostrą wycieczkę?"


Właśnie na taką wpadłem do Cieszyna. Duża trasa, duża grupa, do tego wszyscy kręcili mocno - nie było czasu robić zdjęć. Liczby mówią same za siebie - 34 wykonane zdjęcia kontra zwyczajowe 100 - 120...


Trasa wiodła z reguły asfaltami i szutrami, jechałem na Niebieskim Pomykaczu, z racji braku w nim jakiejkolwiek amortyzacji nadgarstki czuję do dziś... W szczególności, że oba już kiedyś mocno obiłem na rowerze ;)


Przejazd przez taki lasek, singlem na szerokość opony był niesamowicie miłą odmianą od tego co było przed nim i tego co było po nim. Urokliwe miejsce, ciekawa ścieżka, odrobina...


...hardkoru :) Można by rzec "nizinne enduro". Rowery i płeć piękna korzystają z asekuracji, płeć mniej (ale na swój sposób także) piękna wykazuje się większą samodzielnością ;)


Chodzenie po omszałych pniakach w butach spd ma w sobie coś ze sportu ekstremalnego, a fakt, że pniaki te były jakiś metr na strumykiem w którym woda sięgała kolan dodatkowo motywował wyobraźnię do generowania ciekawych wizji...


... niestety mimo trzymania kciuków, aparatu przy oku i rzucania zaklęć, nikt nie decyduje się skoczyć do wody, pokonujemy strumień sprawnie i pędzimy dalej, bo cel wycieczki coraz bliżej...


...a celem tym jest Pszczyna, z pięknym pałacem położonym w sporej wielkości parku. Co ciekawe, kiedy byłem tu ostatni raz, zarówno pałac jak i park wydawały mi się znacznie większe... Może dlatego że byłem wtedy w szkole podstawowej... bo o tym razie kiedy konsumowałem tu pewne ilości złocistego napoju nie będę wspominał ;)


Gdzieś po drodze mijamy Zbiornik Goczałkowicki - trochę żałuję, że nie zarządziłem przerwy na robienie zdjęć, bo jego ogrom robi spore wrażenie, ale jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze. Może jeszcze kiedyś tam zawitam.


Powrót to jedno wielkie darcie szutrami i asfaltami, bez jakichkolwiek większych odpoczynków. Po drodze zaliczamy Ustroń gdzie posilamy się w przydrożnej i nie najtańszej knajpie. Oddzielamy się z Kasią od reszty aby moc jeszcze trochę posiedzieć i wracamy do Cieszyna najkrótszą możliwą drogą. Podczas powrotu tylko rzut okiem za siebie... Ech ja chcę w góry...

Do następnego ;)

Ondraszki

Niedziela, 26 kwietnia 2009 · Komentarze(4)
W ostatnią niedzielę, w ramach jazdy na rowerze z moją Ukochaną, wybraliśmy się na wycieczkę organizowaną przez cieszyńskie PTTK, a dokładniej Turystyczny Klub Kolarski “Ondraszek” Cieszyn. Dla mnie uczestnictwo w takiej masowej imprezie było całkowitą nowością, dla Kasi już nie, choć zachowanie tłumu nieraz cisnęło jej przekleństwa na usta, co było czymś nowym ;) Generalnie wycieczka inna, bardzo lekka, ale przyjemna. Pogoda dopisała, humory również – czego chcieć więcej. Jak to czego?! Zdjęć!

Są i zdjęcia (29 sztuk):


Na cieszyńskim rynku, około godziny 10.00 w niedzielę, gołębie jak zapewne codziennie pożyczają wodę z fontanny. Oddają później w nieco innej formie...


Jednak formy oddawania wody zostawmy na boku, gołębie również. Rynek jest bowiem oblegany przez tłumy rowerzystów - szykuje się wycieczka z cieszyńskim PTTKiem.


Wśród całej ekipy, prócz rowerzystów cieszyńskich, są goście z Czech, Jastrzębia a nawet z Tychów - przyjechali na rowerach - wielki szacun.


Jesteśmy także i my - widoczna na poprzednim zdjęciu Kasia i ja. Jak widać nie bardzo wiem co tutaj robię, ale skoro powiedziało się A, to trzeba też powiedzieć "psik"...


W końcu cała ekipa - ponoć 88 osób - rusza przed siebie, biorąc pod uwagę tę liczbę rowerzystów prezentujących rozmaity poziom, można spodziewać się wszystkiego...


Są rowerzyści w wieku 10 lat, którzy jadą jakby mieli 18, są też tacy którzy w okolicach 40 zachowują się jakby pierwszy raz wsiedli na rower; jednym słowem - Sodoma i Gomora ;)


Na szczęście trasa jest bardzo widokowa, aż prosi się aby często się zatrzymywać i wyjmować cegłę z plecaka - dzięki temu wlokę się na końcu i mam trochę komfortu ;)


Często jednak jadę z moją Lubą, w końcu nie jestem tu sam. Tak czy siak - ile widziałem tyle moje ;)


Trasa wiedzie nas na górę Chełm, góra to może zbyt duże słowo jak na wzniesienie wystające 461 m npm, niemniej jesteśmy na Pogórzu Cieszyńskim, więc zupełnie płasko nie jest.


Wiosna w pełni, a jako że krajobrazy tam są typowo rolnicze widać to pełnej krasie... i tak samo wyraźnie czuć. Jednak naturalne nawozy są bardzo rozpoznawalne ;)


Gdzieś po drodze mijamy Kisielów, gdzie jeszcze nie tak dawno temu mieliśmy okazję bawić się z Kasią na weselu koleżanki. Góry cały czas gdzieś tam niedaleko, aż czuć ten zew....


Może w końcu wszystko ułoży się tam że będę mógł w nie wyskoczyć, w końcu nie po to kupowałem rower ze 150 mm skokiem aby tłuc się po asfaltach ;)


Na szczęście tutaj byłem niejako incognito, na rowerze siostry, stalowym sztywniaku na którym pokonywanie równych dróg to przyjemność - o ile jazdę asfaltem można rozpatrywać w ramach przyjemności...


W końcu docieramy na Chełm, widoczność powala, posiadacze sokolego wzroku zauważają "tę wielką elektrownię w Jaworznie" moje okulary ani aparat niestety tego nie potrafią.


Cieszymy z Kasią oczy bliższymi okolicami, a też jest co podziwiać.


Tymczasem ciężarowcy zasiedli do piwa, ciekawą opcją było by zawiadomienie policji o grupie pijanych rowerzystów, panowie wyrobili by chyba normę z całego miesiąca ;)


Nam bardziej niż piwo smakuje Mountain Dew, oraz pyszne widoki. Focimy więc ;)


Na szczycie Chełmu stoi pomnik, nie bardzo wiem co ma sobą przedstawiać, żadnej tabliczki też nie znaleźliśmy.


Jako że PTTK u celu każdej wycieczki organizuje konkursy, tym razem było to zwijanie sznurka i jazda na rowerze wg wytyczonej linii, ten pan szykuje się na pobicie rekordu na odcinku slalomu... ;)


Tłum, tłum i jeszcze raz tłum, a powiadają, że najlepszą ilością osób na wycieczkę rowerową jest 3.


To chyba psiak jakiegoś pieszego, nie pamiętam aby ktoś przemycał go na bagażniku czy w sakwie, jakkolwiek, jemu tak wielka ilość osób bardzo się podobała :)


Wreszcie zwijanie sznurka, aby nie było zbyt łatwo sznurek miał na końcu obciążnik, który ciągnął się po trawie. Na zdjęciu ręce Kasi, ja w swojej kategorii zrobiłem trzeci czas - dostałem za to śmierdzące gumy do montowania bagażu, made in China. Do wyboru był jeszcze bidon, nie chcę wiedzieć czy też śmierdział...


Widok na południe sponsorowała Republika Czeska, ale prawdę mówiąc nie było to nic specjalnego, polskie Beskidy widziane z tego rejonu znacznie ładniejsze.


Czeskie góry mają oczywiście ogromy potencjał, jednak trzeba w nie trochę wjechać aby go docenić - przyczyną może być to, że najbliższe czeskie pasma ukryte są za polskimi ;)


Ze zbocza próbował startować glajaciarz, ale nie szło mu to zbyt dobrze - może złapał tremę, widownię miał sporą ;)


Koniec końców impreza się zamyka, i pora rozjechać się do domów. Na szczęście powrót we własnym zakresie, wybieramy więc czarny szlak pieszy który prowadzi bardzo ciekawymi okolicami.


Może nie jest nie trudny technicznie, ale jazda w takim bukowym lesie dostarcza pięknych wrażeń.


Niestety fragment terenowy jest krótki, potem kilka wyasfaltowanych pagórków i docieramy do Cieszyna. Tam frytki, rundka na drugą stronę miasta i powrót do domu.


Podsumowując - inaczej niż zwykle, ale całkiem przyjemnie.

Do następnego ;)

Powrót do piaskownicy

Niedziela, 19 kwietnia 2009 · Komentarze(3)
Postanowiłem (z lenistwa oczywiście) wprowadzić małą rewolucję w opisach wycieczek – zamiast pisać tutaj kupę tekstu przedstawię tylko ogólny zarys tego co się działo, a cały opis wycieczki będzie przy fotkach – do tej pory opisy fotek, pozostawiały, moim zdaniem, nieco do życzenia. Wycieczka do piaskowni to pomysł Roberta, który chciał zobaczyć na żywo wielką zwałowarkę. Udało się i muszę przyznać, że machina robi faktycznie niezłe wrażenie. Dodatkowo cała wycieczka bardzo udana i – ze względu na wszechobecny piach – nieco inna niż pozostałe.

Galeria (23 zdjęcia):


Pierwsza wycieczka opisana w ten sposób - zobaczymy co z tego wyjdzie... ;) Miałem jechać do Lipowca, ale nikomu nie chciało się ruszyć tyłka, niejako w zamian Robert zaproponował poszukiwania zwałowarki w piaskowni, jak się okazuje nie ma tego złego...


Tak właśnie wygląda sprawca tego zamieszania, umówieni jesteśmy u niego około 16.30, po drodze robię jeszcze małe kółeczko po "ziemi ojców", Chorzów gdzie mieszkam obecnie, wypada przy niej dość blado...


Początkowo jedziemy szerokimi wygodnymi duktami, później też jest szeroko, choć już nie tak wygodnie - pojawia się piach.


Pewnym zaskoczeniem była dla mnie obecność Kamila, myślałem że będzie na uczelni. Kamil, brat Roberta, to ten w spodenkach w ciapki i szaro żółtym plecaku - wiecie już który? :D


W końcu docieramy do pierwszego, nieczynnego już wyrobiska, rośnie tu już mały lasek, za paręnaście lat może to wyglądać tak jak las na pierwszym zdjęciu :)


Ciekawym rozwiązaniem jest posadzenie brzóz tuż przy drodze, jak drzewa urosną będzie to świetny, jasny dukt, ze ścianą świerków (?) za brzozami.


To jest właśnie Kamil - jeśli jeszcze nie poznaliście ;)


Wracając do duktu, póki co lasek jest niziutki i widać jak destrukcyjny wpływ na otoczenie ma odkrywka. Niestety piasku nie da się wydobywać inaczej, a przecież nawet zasłużone po rowerze piwo lepiej smakuje ze szklanki...


Kominy w tle to Elektrownia Siersza, trochę psują widoki, ale taki już urok tego rejonu...


Oto i cel wyprawy. Właśnie po to tu przyjechaliśmy. Olbrzymia zwałowarka. Bliżej nie podchodziliśmy, bo kilkumetrowa piaskowa skarpa uniemożliwiła by wyjście z powrotem do góry.


Krajobrazy jak na Saharze. Trochę szkoda, że piasek nie układał się prostopadle do zachodzącego Słońca, fałdki rzucały by piękne cienie...


Z pozdrowieniami dla użytkowników forum EMTB.pl :)


A to z dedykacją dla Ukochanej (serduszko to jest, tylko troszkę koślawe ;) )


Pora zjeżdżać do domów, perspektywa prysznica i kolacji sprawia, że jedziemy aż się kurzy ;) Zjazd wcale nie był stromy, jednak gdy pokonywaliśmy go w drugą stronę piasek przysporzył trochę problemów - to nie schody :)


Dodatkowo światło pozwalało pokazać wszystko w pięknych barwach... No dobra, niektóre zdjęcia nieco podkręciłem :P


Jazda najlepiej wychodziła po zupełnie dziewiczym fragmencie zbocza, jakakolwiek próba powtórzenia czyjejś linii kończyła się zakopywaniem roweru :)


Rzut oka na horyzont... Co ciekawe, do koparki stojącej w oddali wsiadł jakiś facet i ją uruchomił. W sobotę, o godzinie 18:20. Nudziło mu się w domu? Żona go wyrzuciła?


To zdjęcie popełnił Robert. Trzeba mu przyznać, wyszło bardzo dobrze.


To również jego praca. Dusza artysty się w nim chyba odezwała ;)


Pustynny zachód.


Podczas powrotu trzeba było zarzucić bluzę, kwietniowe temperatury wczesnym rankiem jak i wieczorem nie rozpieszczają jeszcze, lecz szczerze mówiąc wolę te paręnaście stopni, niż prawie 30 - a to niechybnie nas czeka już za 2 miesiące - obym się mylił.


Gdzieś w okolicach kamieniołomów załapujemy się jeszcze na resztki zachodu nad miastem, zaraz po tym zapada noc.


W zupełnych ciemnościach (ale z oświetleniem) wracamy do domów. Na kolejny night ride przyjdzie jeszcze czas :)

Pozdrawiam i do następnego razu.

Nocne manewry

Sobota, 4 kwietnia 2009 · Komentarze(5)
Zawsze kiedyś przychodzi taki czas, że jazda na rowerze staje się nieco nudna. Kiedy człowiek pomyśli o jeździe na rowerze to momentalnie się tego odechciewa. Aby rozwiązać ten problem widzę trzy sposoby. Pierwszy – najbardziej oczywisty – zmienić teren do jazdy. Niestety nie zawsze to jest możliwe, warunki pogodowe, ramy czasowe, zobowiązania wobec innych osób, czy choćby ilość gotówki w portfelu nie zawsze pozwalają wyrwać się gdzieś dalej by pojeździć. Drugi sposób to zmiana towarzystwa – pomysł spala na panewce, bo z reguły na wycieczki jedzie się ze zgraną ekipą i choćby dla tych ludzi warto czasem ruszyć tyłek z domu. I wreszcie ostatnie rozwiązanie, może niezbyt oczywiste – zmiana godziny wyjazdu – i nie mówię tu o przełożeniu wycieczki z 10:00 na 14:00. Właśnie na taki pomysł wpadł Nemo organizując ostatni wypad. Zbiórka pod halą MCKiS w Jaworznie o godzinie 22:00. Już samo to było chyba tak ekscytujące, że wszyscy przybyli parę minut przed czasem. Skład – 8 osób – Nemo, Robert, Kamil, Świerszczu, Lama, Tomek, Van i ja. Trasa bardzo dobrze znana, jednak nigdy nie przejechana w takich warunkach. Dokoła ciemno jak w przysłowiowej dupie. Zwykłe lampki i kilka niskobudżetowych czołówek (z wyjątkiem Kamila, świeżo upieczonego posiadacza Bocialarki), ale podczas jazdy w grupie nie jest najgorzej. Jedziemy przez Chrząstówkę na zalew Sosina. Na Pieczyskach spotykamy pierwszych zdumionych lokalesów (“Ja pi..., co to jest?”). Na Sośce mała przerwa na sesję foto i zabieramy się za objechanie bajora wokoło. Najpierw piach, potem sakramenckie błoto – zalanie błockiem tarczy 160 nie jest w tych warunkach żadną abstrakcją. Jakimś cudem nie pływam w butach, tylko do jednego dostaję się parę kropel zimnej wody. Z Sosiny ścieżkami na przestrzał dojeżdżamy do kamieniołomów na Warpiu, skąd, odstawiając po drodze Kamila do domu (od tej pory jest znacznie ciemniej :P), jedziemy do sklepu nocnego na Podwalu celem uzupełnienia zapasów. Tutaj druga porcja zadziwionych (“Ooo, UFO!”, “Patrzcie, górnik! I jeszcze jeden!” – to o posiadaczach czołówek ;) ) Niestety kolejka do sklepu przywodzi na myśl PRL, więc ewakuujemy się do centrum i postanawiamy zajrzeć na tor do 4×4 w okolicach Grodziska, po drodze zahaczając o kolejny sklep nocny – gdzie jak się okazuje nie ma takich kolejek. Część ekipy wymięka na wskutek chłodu, ale udaje się ich zapędzić do jazdy – i bardzo dobrze, w okolicach Grodziska inwersja, u góry temperatura odczuwalna zdaje się być o 10 stopni wyższa. Dodatkowo piękna panorama miasta sprzyja piknikowi i pogawędkom. W końcu zaczynamy się zbierać, ostatni terenowy zjazd i... snejk – na szczęście nie mój. Tym razem wąż atakuje dętkę Vana. Kiedy Van łata, reszta zajmuje się okolicznymi schodami. W końcu jednak zbieramy się i wracamy pod halę, skąd rozjeżdżamy się do domów. W domciu prysznic, kolacja, szybki rzut oka na fotki... w łóżku melduję się około 3:30...

Galeria (15 zdjęć):


Ekipa prawie w komplecie, od lewej: Kamil, Van, Tomek, Robert, ja i Świerszczu. W głębokim cieniu Lama, za obiektywem Nemo.


Zalew Sosina, hotel Wodnik o dobrze oświetlony parking przy nim.


Atmosfera jak widać panowała wesoła. Wbrew opisowi fotkę robił Nemo. Zastanawia mnie tylko co chce swoim gestem przekazać Tomek stojący u góry kadru... ;)


Ratownicy Nemo i Robert pilnują szpeju zgromadzonego na dole ;)


...


Zabawa z cieniasami. Pierwszy raz widzę określenie "Kalarepa" zastosowane do nielubianej drużyny.


Chwilę później wpadamy w misterną zasadzkę która bardzo spowalnia jazdę i zostajemy zaatakowani przez setki żab. Chcąc nie chcąc dziesiątkujemy szeregi wroga (bo prawie ich nie widać pod kołami) i uciekamy.


Tutaj miła pani ze stróżówki straszyła mnie terenem kolei, ale zdjęcie i tak cyknąłem. Dobrze, że SOKistami nie straszyła ;)


Piknik pod sklepem nocnym. Może mało romantycznie, ale praktyczności nikt nie może odmówić...


Romantyzmem tchnęło pod Grodziskiem. Niestety panoramy miasta cyknięte z kolana nie nadają się do publikacji. Polecam galerię Vana (link na dole).


Sjesta o 1:30 AM.


Chwilę później pssss... i kolejna przerwa. Tym razem techniczna.


Nemo z Vanem szukają dziury. Sprawna dętka nadciąga z odsieczą.


Chłopaki odsyłają ją do właściciela stwierdzeniem "Co, my nie damy rady?" i biorą się za klejenie.


W tak zwanym międzyczasie Kuba buja się na swoim nowym nabytku na okolicznych schodach. Tuż po tym zwijamy się do domów...

Polecam także:
Relacja Vana: http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=161556
Filmik (też Vana): http://vanhelsing.bikestats.pl/index.php?did=162242

Do następnego!

Dobry początek

Niedziela, 15 marca 2009 · Komentarze(2)
Sezon rozpoczął się dość późno i co najmniej mocno podejrzanie. Dość późno, bo warunki pogodowe oraz inne tzw. “siły wyższe” nie pozwoliły wcześniej: była dobra pogoda – działały siły wyższe, siły odpuszczały – lało, waliło śniegiem etc... Podejrzanie, bo jak wytłumaczyć fakt, że w jednym miesiącu cztery doskonale znające się osoby kupują sprzęt na łączną kwotę niemalże 25k PLN? Nie mam w domu telewizora – ale może tvn czy inny polsat informował o zuchwałym obrobieniu jakiegoś banku przez bandę czterech napastników w buffach na gębach? ;) Żarty żartami, ale sytuacja wesoła nie jest. Jest 16 marca, a ja mam przejechane raptem około 70 km, z czego tylko 23 w terenie... Na szczęście, jako że do testowania były 3 nowiutkie fulle (czwarty się dopiero składa) wybraliśmy najciekawsze miejscówki “AM” w Jaworznie – czyli kamieniołomy na Pieczyskach, oraz położony niedaleko nich tor dla samochodów terenowych. Pogoda nie rozpieszczała zanadto, od mniej więcej połowy wypadu kropiło, były tony błota i niedobitki śniegu, ale było bosko. Na tyle bosko, że zaklinałem się że moje siodło (WTB Devo) jest wygodne; tyłek boli do teraz, więc wypada mi to odszczekać ;) Oby wiosna przyszła jak najszybciej bo kolejny tydzień zapowiada się także ciekawie...

Zapraszam do galeryjki (22 zdjęcia):


Teren doskonale znany i lubiany. Woda przez nurków, ścieżki wysoko nad wodą przez rowerzystów :)


Nadciąga Świerszczu, na swojej Konie, która po niecałym roku (?) idzie na emeryturę. Rama spod znaku listka klonu i widelec z lisią kitą już czekają na złożenie...


Następnie Lama. Nie wygląda przyjemnie, i na pytania czemu nie jeździ w kasku odpowiada coś niekulturalnego o carach i pewnej części ciała ;)


Robert i jego 17 kg. W terenie poczynają sobie bardzo przyzwoicie.


Świerszczu once again.


Jumping Lama :)


Nemo. Z rowerem zaszalał, w terenie takoż.


Bazarowe szpejstwo. Czego to ludzie do lasu nie wyrzucą...


Uśmiech proszę, jesteś w ukrytej kamerze :P


Haha! Załapałem się na foto! Ewenement!


Kolejne foto ze mną. Zaczyna mi się to podobać ;)


Zjazd tą rynną wyglądał masakrycznie. Kask nałożyliśmy Lamie niemal siłą.


Aparat bardzo wypłaszcza, a zjazd był krótki ale bardzo stromy. Robert wygląda jak ludzik LEGO.


Przy wytachaniu roweru do góry trza było chłopu pomóc...


To już na torze dla terenówek. Zjazdy w grząskiej ziemi. Nachylenie 40 - 45%


Lama wygląda tu jak dresiarz, który właśnie zajumał rower :P


Kuba pozwolił sobie na mały skok...


... i bardzo szybko ewakuuje się z kadru.


Robert woli ujęcia a'la Nasza-Klasa... :D


Deszcz padał coraz mocniej, obiektyw lekko zaparował...


Kolejny raz ja, po tylnym kole widać ilość ziemi :)


the End ;)

PS. A tak w ogóle, to witam po długaśnej przerwie i zapraszam do śledzenia co się tu dzieje i komentowania :)