Wpisy archiwalne w kategorii

Beskid Śląski

9° Celsjusza

Niedziela, 15 czerwca 2008 · Komentarze(1)
15 czerwiec Anno Domini 2008. Sześciu śmiałków w milczeniu pedałuje pod górę. Cel jest jeden – zdobyć Przysłop pod Baranią Górą. Podjazd nie jest ciężki, ale przejechane już dziś kilometry powoli dają o sobie znać. Pogoda także nie rozpieszcza – od 40 minut pada deszcz. Jest 9° Celsjusza… Zanim jednak sprawy przybrały tak dramatyczny obrót, pokonaliśmy jeden z najprzyjemniejszych odcinków w Beskidzie Śląskim. Czerwony szlak pieszy wiodący z Przełęczy Beskidek, przez Soszów, Stożek i Kiczory na Przełęcz Kubalonka zapewnia absolutnie wszystko co można spotkać w Beskidach – szerokie szutry, zjazdy wysypane fliszem, wąskie kamienisto-korzenne single, lite skały wystające z ziemi i wreszcie sporą ilość błota. Pomysł wycieczki zrodził się w głowie założyciela emtb.pl Malaucha, który na co dzień śmiga po Górach Izerskich, a przy okazji maratonu w Ustroniu chciał poznać nieco beskidzkie szlaki. Na odzew odpowiedziało właśnie sześć osób, osoby znające teren zaproponowały trasę, i… przed Kubalonką łapie nas deszcz. Plan zakładał zdobywanie Baraniej Góry, jednak warunki pogodowe i coraz mniejsza ilość czasu zmusiły nas do odłożenia tego wariantu na później. Baranią trawersujemy nudnawym szutrem, który prowadzi nas do ostatniej przyjemności – zjazdu żółtym szlakiem przez Cieńkowy, do Wisły Nowa Osada. Szlak bardzo przyjemny, dość szybki, z kilkoma miejscami na lekkie skoki – coś w sam raz na koniec. Do centrum Wisły zjeżdżamy idealnie, około 30 minut przed odjazdem pociągu. Po zajęciu miejsca w przedziale na niebie pokazuje się słońce...

Zapraszam do galerii.


Ustawka na forum EMTB zaowocowała sześcioma osobami chętnymi na jazdę - od lewej: Malauch, Marciniak i Kartonier...


...a z lasu nadciągają Harry i Dezerter. Za aparatem stałem ja :)


Widoki nieprzesadnie ładne, ale cieszymy się że chociaż nie pada - na razie...




Malauch wyraźnie zadowolony, beskidzkie szlaki musiały mu przypaść do gustu. Jeszcze o tym nie wie, ale najlepsze dopiero przed nami.




Na szarym końcu nadciąga Harry, z zagadką rozgrzewającą umysły - co w rowerze jest niepotrzebne, a ma śrubkę taką samą jak adapter hamulca?


Odpowiedź jest prosta - kapsel! Śruba co prawda nieco dłuższa, ale kilka podkładek i nakrętka rozwiązują sprawę. Swoją drogą śruby od hamulca to nie chciałbym zgubić ;)


Już po naprawie, można pędzić dalej.




Podjazd na Kiczory.








Tuż za Kiczorami, siedzę i czekam z aparatem na resztę. W międzyczasie fotografuje widok. Ścieżyna w dole kadru to nasz super zjazd...


Wreszcie doczekałem się na ekipę...


...jeźdźców bez głowy - tutaj Malauch.


Kolejny lekkozbrojny jeździec bez głowy - Dezerter...


Harry - ciężkozbrojny i z głową, ale za to bez spodni ;) Więcej fot z jazdy nie mam - możecie mi tylko na słowo uwierzyć, że z dalszej jazdy wszyscy byli zadowoleni.


Jak wszyscy, to wszyscy! :D

Trasa: Wisła – Wisła Jawornik – Przełęcz Beskidek (684) – Soszów: Mały (762), Wielki (885) – Stożek: Mały (843), Wielki (978) – Kiczory (989) – Przełęcz Kubalonka (761) – Stecówka – Przysłop – trawers Baraniej Góry – Cieńków: Wyżni (957), Postrzedni (867), Niżni (720) – Wisła Nowa Osada – Wisła.

Ciekawe linki:
Relacja i galerie (a nawet film!) na emtb.pl: http://emtb.pl/ustron.html

Bagna i mgły

Niedziela, 25 maja 2008 · Komentarze(4)
Zawsze chciałem pojeździć w górach przy niezbyt sprzyjającej pogodzie. Nie mówię tu o deszczu, ale o niezbyt wysokiej temperaturze i chmurach. O ile niskie temperatury można spotkać dość często, choćby jesienią, to chmury które spowijały by szczyty, a jednocześnie nie powodowały deszczu nie są zbyt powszechne – przynajmniej tak mi się zdaje. W końcu jednak udało się trafić na taką pogodę. Jako, że mieliśmy busa wycieczkę zaczęliśmy wcześnie rano – już około 6 rano wyruszyliśmy z Jaworzna, sporym, 6-cio osobowym składem. Pogoda była tu bardzo ładna, ale wiadomo – w górach może być zupełnie inaczej. Nie ujechaliśmy daleko, a zaczęła się niewielka mgiełka. Kawałek dalej, w rejonach zbiornika Goczałkowickiego widoczność spadła do około 50 metrów, później było tylko trochę lepiej. W Brennej, chmury podniosły się nim dobrze rozpakowaliśmy auto, ale nie odeszły zbyt daleko – utrzymywały się przez niemalże połowę dnia na wysokości sporo poniżej 1000 metrów. Nie pozwalało to na oglądanie widoków, ale za to tworzyło niepowtarzalny klimat. W takich bajkowych okolicznościach dotarliśmy poprzez Błatnią na Klimczok. Stamtąd zjazd do Szczyrku niesamowicie błotnistą, przypominającą bagno drogą – im bliżej miasta tym większe wątpliwości czy uda się wbić na wyciąg, który miał nas zawieźć na Skrzyczne. Jak się okazało, martwiliśmy się całkiem słusznie – na szczęście uprzejma pani z kasy pożyczyła nam miotłę, którą potraktowaliśmy nasze rowery, ubłocone tyłki zapakowaliśmy w duże worki na śmieci i jazda do góry. Ze Skrzycznego szybki zjazd w stronę Malinowskiej Skały, niestety około 1/3 tego odcinka była całkowicie zniszczona ratrakiem – zamiast gładkiej i szybkiej drogi koleiny jak po czołgu. Na szczęście z boku zaczęła już klarować się ciekawa, mocno korzenna ścieżka. Za namową spotkanych bikerów wdrapujemy się na Malinów, zamiast omijać go superszybkim, choć nudnawym trawersem. Góra wynagradza trud piękną panoramą i niebagatelnym zjazdem po korzeniach, niestety dość krótkim. Wylatujemy wprost w drzwiach knajpy na Salmopolu – tam pakujemy w siebie pyszne naleśniki z serem i czerwono czarnym szlakiem przez Grabową wracamy do Brennej. Na jednym z ostatnich fragmentów zjazdu – w stromo opadającej naszpikowanej kamieniami rynnie udaje mi się skasować tylną przerzutkę X-7. Na szczęście nie całkowicie – muszę jedynie wyprostować wózek (niestety pogięty zbyt mocno aby dał się wyprostować w terenie). Do domu wracam mając 5 biegów z tyłu, i pilnując się, by nie kręcić do tyłu korbami :)

Zapraszam do galerii:


Wycieczkę zaczynamy około 6 rano, w drodze do Brennej towarzyszą nam lekkie mgły...


...które niebawem zmieniają się w coś takiego. Mgły towarzyszyć nam będą przez połowę dnia...


Aby nie było zbyt sielankowo awarie muszą być. Serię rozpoczyna Lama.


Yyy... ciężko jest nawet wymyślić komentarz do tego zdjęcia :D


Widoki z Błatniej - bardzo klimatyczne.




Na każdej odkrytej przestrzeni intensywnie przewalały się chmury. Zdjęcie nie oddaje w pełni klimatu, mgiełka nad Nemem pędziła, i to konkretnie.




Tuż przed zjazdem z Klimczoka. Naszym celem jest domek widoczny w oddali - schronisko. Sam zjazd super - 58.50 km/h :)


Nemo z zainstalowanym patentem mającym umożliwiać filmowanie podczas jazdy. Efektów nie widziałem, ale ponoć nie wyszło to zbyt dobrze.


Po zjeździe z Klimczoka wszystko jest ulepione błotem... Seria awarii rośnie - łapię gumę.




Dzięki uprzejmości pani z kasy i zakupowi sporych worków na śmieci dostajemy się wyciągiem na Skrzyczne. Widoki mało porywające...


...ale jakieś są, i fotki trzeba zrobić ;)


Na Malinowskiej Skale spotykamy po raz drugi w tym dniu znajomych rowerzystów - oddają się tam właśnie zabawom uwieczniając to kamerą.


Za ich dobrą radą wdrapujemy się na Malinów. Wcześniej zawsze omijaliśmy go szybkim trawersem.


Na ciężkich fulach - ale jadą - respekt. Mój przeciętnie 2 kg lżejszy a ciężko było wyjechać. Zupełnie z tyłu moja ekipa pcha sztywniaki - wstyd panowie!


Panorama z Malinowa skutecznie wpaja mi, że o szybkim trawersie należy jak najszybciej zapomnieć. Dodatkowo czeka na nas pyszny zjazd na Salmopol.


Czerwono - czarny szlak z Salmopolu, przez Grabową, do Brennej jest wyśmienitą propozycją na powrót. Cały czas płasko lub lekko pod górę, na koniec serwuje wspaniały zjazd.


Widoki także niczego sobie.


Wracamy już wieczorkiem. W domu melduję się około 22...

Trasa: Brenna – Górki Wielkie – Zebrzydka (577) – Błatnia (917) – Klimczok (1117) – Szczyrk – Skrzyczne (1257) – Malinowska Skała (1152) – Malinów (1117) – Przełęcz Salmopolska – Grabowa (907) – Horzelica (797) – Brenna (~55 km)

Potrójne dostrajanie

Niedziela, 27 kwietnia 2008 · Komentarze(10)
Pierwsza trasa w górach w tym sezonie! To było coś na co czekałem całą zimę. Na objazd cząstki Beskidu Śląskiego wybrałem się ze znanym mi tylko z sieci Bodźkiem i jego kolegą. Wyszło tak, że każdy z nas był w górach pierwszy raz w sezonie i pierwszy raz na nowym sprzęcie – przez pewien czas każdy dostrajał pod siebie swój rower upuszczając czy dobijając powietrza w amortyzatory. Na dobry początek sezonu łatwa trasa – niezbyt wymagająca zarówno technicznie jak i kondycyjnie, ale dająca mnóstwo frajdy z jazdy. Zaczęliśmy w Ustroniu Polanie, skąd asfaltową drogą podjechaliśmy pod schronisko na Równicy. Za schroniskiem, na niebieskim szlaku jest świetny kawałek, lekko pod górkę, a cała droga (jaka droga?) jest zasłana różnymi, raczej sporymi korzeniami. Podjeżdżając tam zrozumiałem po co kupiłem taki a nie inny rower. Zresztą pozwolę sobie zacytować słowa Bodźka, które chyba najlepiej oddają radość z jazdy na fullu tym odcinkiem: “Wy też wybieraliście te największe korzenie?”. Dalej kilka zjazdów i podjazdów, i znaleźliśmy się na Trzech Kopcach Wiślańskich. Zjazd żółtym szlakiem w stronę Przełęczy Salmopolskiej jest rewelacyjny – szybki i gładki, niestety kończy się pchaniem roweru a końcówka tego pchania, ze względu na nachylenie daje solidnie popalić. Na przełęczy podjęliśmy decyzję o przejechaniu czerwonego szlaku przez Kotarz na Karkoszczonkę, i dalej na Klimczok. Szlak jest bardzo fajny, jednak noga już nie podawała tak jak rano, i przy większych górach po prostu pchaliśmy rowery. Szczególnie dobijający był zielony szlak z Karkoszczonki na Przełęcz Siodło (pod Klimczokiem) – niby łatwy i niezbyt stromy, lecz tak monotonny, ze po prostu nie chciało się tam jechać. Dodatkowo za plecami rozciągały się wspaniałe widoki na Skrzyczne i jego okolice. Koniec końców wylądowaliśmy w schronisku, a następnie zaczęliśmy szaleńczy zjazd niebieskim szlakiem – co prawda był zniszczony zwózką drzewa, ale… na początku trochę śniegu i błota, generalnie dość grząsko. W dalszej części super szeroka, raczej gładka droga na której można było puścić klamki i po prostu grzać przed siebie. W ramach urozmaicenia szlak na chwilę zamienił się jeszcze w wąską kamienistą ścieżynę w lesie, po czym znów przyjął postać lekko opadającej szerokiej drogi. I tak niemalże do dworca PKP w Wilkowicach gdzie zakończyliśmy wycieczkę...

Zapraszam do galerii zdjęć z wycieczki:


Widoczek z pierwszego punktu wycieczki - Równicy. W dolinach jeszcze mgły...


Równica jako taka. Sam szczyt sobie odpuściliśmy, wjeżdżanie tam było by po prostu sztuką dla sztuki...


Sprzęt relaksuje się po podjeździe ;)


Jeden z uczestników - Marcin.


Drugi uczestnik - Bodziek. Trzeci byłem ja.


W połowie podjazdu na Orłową jest chwila na odsapkę i łapanie widoczków na matrycę.


Za Orłową jest to, co rowerzyści lubią najbardziej ;)


Cytując Bodźka - właściwe rowery na właściwym miejscu.




Ostatnie metry przed Telesforówką na Trzech Kopcach Wiślańskich.


Panoramka z Trzech Kopców Wiślańskich.


Skrzyczne po raz pierwszy.


Żółty szlak za Trzema Kopcami - coś pięknego.


Końcówka żółtego szlaku - całe piękno gdzieś uciekło... ;)




W cieniu zalega jeszcze śnieg...


Południowe stoki skąpane z kolei w słońcu.




Tuż po mocnym kamienistym zjeździe - z dołu góra (po prawej) robi niezłe wrażenie.




Skrzyczne po raz drugi.


Skrzyczne po raz trzeci - nieco szerzej.


Końcówka cieplejszej części dnia, godzina 19. Do cywilizacji wciąż daleko...

Zapraszam także do obejrzenia galerii Bodźka na jego stronie.

Trasa: Ustroń Polana – Równica – Orłowa – Trzy Kopce Wiślańskie – Przełęcz Salmopolska – Kotarz – Przełęcz Karkoszczonka – Przełęcz Siodło (pod Klimczokiem) – Wilkowice Bystra (~47 km)

Ostatnie 50 metrów

Niedziela, 14 października 2007 · Komentarze(2)
Planowałem odświeżyć starą trasę, którą ostatnio pokonywałem z kumplami w rejonach roku 2003. Wycieczka miała prowadzić czerwonym szlakiem z Bielska-Białej na Szyndzielnię, potem w okolicach Klimczoka, przez Przełęcz Karkoszczonkę, Hyrcę, aż na Przełęcz Salmopolską. Stamtąd z ominięciem lub nie Malinowa miałem udać się na Zielony Kopiec i puścić się szalonym zjazdem do Wisły przez Cieńkowy (żółty szlak). Wyszło jak wyszło, ale zacznę od początku. Przede wszystkim w połowie października przed szóstą rano to zimno już jest ;) I ciemno do tego. W pociągu ze Szczakowej do Katowic napotykam na konduktora służbistę, który nie omieszkał ochrzanić mnie, że zamiast go szukać czekałem aż sam przyjdzie (o tej porze kasa na stacji jest jeszcze nieczynna), za to nie dosłyszał, że chcę bilet do B-B Leszczyn, i wypisał do samego B-B – trudno już podjechałem ten kawałek. Podjazd na Szyndzielnię nie jest wcale taki najgorszy – ot godzinka kręcenia z małego blatu. W sumie zastanawiałem się nad kolejką, bo wcale mi się nie chciało tyle pedałować, ale zrezygnowałem. Jak się okazało dobrze zrobiłem bo kolejka nawaliła. Na górze zjadłem bułkę, popiłem herbatą i przeciskając się między turystami ruszyłem dalej. Szlaki w okolicy Szyndzielni są strasznie kamieniste, ale z tego co pamiętałem, dalej miało być już tylko lepiej. Pierwsze rozczarowanie przyszło pod Klimczokiem. Szlak, który dawniej trzeba było sobie samemu wyznaczyć kierując się kreseczkami na drzewach (nawet najmniejszej ścieżki nie było) został kompletnie zniszczony ciężkim sprzętem, bo jakiemuś pajacowi przyszło do głowy, że należało by tam wyciąć drogę. Dalej miał być świetny trawers gładką ścieżką z małymi progami – a było zaorane coś, zaśmiecone dodatkowo resztkami ścinanych drzew. Dodatkowo mniej więcej w połowie, w poprzek szlaku była wycięta droga – w półmetrowym wąwozie. Przedarłem się w końcu przez tą ruinę i dotarłem do zjazdu na Karkoszczonkę. Zjazd sam w sobie jest bardzo nieprzyjemny, luźna ziemia i luźne wielkie kamienie (ale nie głazy, tak wielkość ni w 5 ni w 9) – kiedyś spokojnie można było jechać bokiem, między drzewami. Teraz warunki atmosferyczne były nieco inne i wszystko tam było niesamowicie wilgotne, jechałem więc po ściance wąwozu w którym szła droga. Szlak opadał raz stromiej, raz łagodnej, i na jednym z tych bardziej stromych momentów, jakieś 50 metrów przed przełęczą stało się coś w wyniku czego w tempie natychmiastowym opuściłem rower, by znaleźć się w powietrzu obok niego a już na ziemi pod nim. Na szczęście skończyło się na ogólnych potłuczeniach i solidnym potrzaskaniu kasku. Po jakichś 30 – 40 minutach kontemplowania co robić dalej i łatania dętki postanawiam zjechać do domu. Kasy na nowy kask nie mam, bo kupiłem kompa, więc sezon chyba mam już zakończony...


Peron w Szczakowej jakiś taki odświeżony... Podobno na przejazd premiera. Chory był, nie przejeżdżał...


W pociągu do Bielska luksusowe warunki, cały przedział dla mnie.


Po drodze mijam zaspane zupełnie jak ja wioski...




W Bielsku wsiadam na czerwony szlak i kręcę na Szyndzielnię. Nad kolejką się zastanawiałem, ale przy robieniu tej foty jak na zamówienie - stanęła. I stała długo.


Widoki ze szlaku nie najwyższych lotów, przez chmury. Za to inne niż jak zwykle.


Bielsko Biała. Wyraźnie widać warstwę smogu nad miastem...


Pora kręcić dalej - dalej pod górę niestety.


Jeszcze rzut oka za siebie, na panoramę B-B...


I już jestem pod Klimczokiem :-) tak naprawdę to to nieco dłużej trwało. Zwróćcie uwagę na drzewa po prawej stronie. Zima się zbliża...


Ten kawałek jeszcze 4 lata temu był rewelacyjnym kawałkiem trawersu. Teraz jest na tyle zaśmiecony gałęziami itp. że praktycznie nieprzejezdny.


Na szczęście dalsza część jest bardziej do ludzi. Ale to nie jest łatwa ścieżka, tylko ostra walka z korzeniami. Niejednokrotnie trzeba odpuścić.


Za to widoki wynagradzają wiele - to dolina Szczyrku z górującym na nim Skrzycznem.


Było pięknie, aż tu nagle - DUP! Ostra gleba na ostatnich metrach zjazdu na Karkoszczonkę.






Po 30 minutach siedzenia i latania dętki podejmuję decyzję o wycofaniu się. Nie najkrótsza, ale najprostsza droga (bez podjazdów) jest do Skoczowa...


I tyle...

Trasa: Bielsko Biała – Szyndzielnia – Siodło pod Klimczokiem – Przełęcz Karkoszczonka – Brenna – Skoczów (~43 km + dojazdy 12 km)

Hala Radziechowska

Sobota, 6 października 2007 · Komentarze(8)


Najwyraźniej na świecie nie tylko ja ulegam urokowi tego miejsca. W ostatnim wpisie przytaczałem fotkę Bodźka, a dziś (w zasadzie wczoraj) dostałem maila od niejakiego Grubego z Będzina, który również zachwyca się Halą Radziechowską: “super miejsce i super zjazd singletrack’iem i zero ludzi”. Co więcej, przysłał mi piękną fotkę (ta wyżej) z pozwoleniem zamieszczenia na stronie – co niniejszym czynię. Fotkę zmniejszyłem, aby się tutaj zmieściła. Takie widoki z pewnością przydadzą się na nadchodzące długie jesienno zimowe wieczory... Macie jakieś ładne zdjęcia z gór? Wysyłajcie, a nuż znajdzie się tutaj na nie miejsce ;)

Święto Pieczonego Ziemniaka*

Sobota, 29 września 2007 · Komentarze(1)
Kiedyś w głowie zaświtała mi myśl, którą szybko przelałem markerem na laminowaną mapę. Idealna trasa w Beskidzie Śląskim. Długa, wymagająca, naładowana zjazdami i technicznymi odcinkami (technicznymi zjazdami również ;) ) Trasa zawiera najpiękniejsze odcinki jakie znam w tych górach, połączone w jedną całość. Projektowanie było proste, gorzej z wykonaniem – trasa musi być przejezdna w jeden dzień, tak aby dało się załapać na transport do domu. Sobotnia wycieczka była swojego rodzaju sprawdzeniem okolic Baraniej Góry – jakoś do tej pory udawało mi się omijać to potężne wzniesienie. Aby nie było nudno wycieczka obejmować miała połowę idealnej trasy – fragment od Wisły do Węgierskiej Górki. Wyszło jak wyszło. Zaczęliśmy w Wiśle Kopydło, malutki przystanek, ale za to w bezpośrednim sąsiedztwie interesujących nas szlaków. Z pomocą asfaltu i równiutkich szutrówek (w większości) docieramy na Stożek – gdzie panuje istne piekło, Sajgon, Sodoma i Gomora i inne katastrofy. Tłumy wrzeszczących turystów ze średnią wieku poniżej 16 lat wsuwają kiełbaski na gorąco i za nic mają piękno otaczającej przyrody. Nasz plan zakłada przejazd czerwonym szlakiem na Kubalonkę – jest to moim zdaniem najciekawszy odcinek do kwalifikowanej turystyki górskiej w całym Beskidzie Śląskim. Niestety nie dzisiaj. Cały szlak jest zapchany kolorowymi ludkami wołającymi “Dobrze panu idzie”, “Dajesz dajesz”, “Ciężko się tu jeździ na rowerze?” czy “A daleko jeszcze na Stożek?”. Na szczęście dość szybko zostawiamy turystów za sobą, na pocieszenie zostaje nam techniczny podjazd po korzeniach i walka z olbrzymimi kałużami. Fragment między Kubalonką a Przysłopem jest dość nudny, najprawdopodobniej zastąpię go czymś innym – jakaś propozycja była w bikeBoardzie z bodajże 2000 roku. Za to za Przysłopem zaczyna się masakryczne podejście na Baranią Górę. Jechać tamtędy się nie da, trzeba pchać rower przez 45 minut. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że ten kawałek będzie bardzo dobry w przeciwną stronę. Na szczęście widoki ze szczytu Baraniej rekompensują wszystkie niedogodności, dodatkowo, czeka tam nie byle jaki zjazd czerwonym szlakiem. Zjazd jest z gatunku technicznych, jest raczej dość trudny – bez bicia przyznam, że w kilku miejscach odpuściłem. Niestety, na Hali Baraniej zgubiliśmy szlak i zamiast na Magurkę Wiślańską i Radziechowską, po kilkunastu km zjazdu dotarliśmy do Milówki... Trochę żałuję, a że jest czego udowodnił mi Bodziek tym zdjęciem – moim zdaniem jedna z lepiej oddających magię turystyki górskiej fotek. Odnośnik do jego stronki jest na dole w menu.


Wschód słońca to zupełnie inna jakość, niż zachód - mocniejsze kolory, ostrzejsze przejścia... Tylko światła znacznie mniej i trudniej jest zrobić dobrą fotkę - szczególnie jeśli stoi się okrakiem nad rowerem.


Za około 30 minut, już na stacji PKP, niebo prezentuje się o wiele łagodniej. Niestety my łagodniejsi nie jesteśmy - miła pani o metalicznym głosie powiedziała, że nasz pociąg jest opóźniony o 15 minut...


...co bardzo zmniejsza nasze szanse na złapanie pociągu do Wisły po dojechaniu do Katowic. Z nudów robię zdjęcie pociągowi do Krakowa i miotam pod nosem znane tylko sobie zaklęcia ;)


Koniec końców udało się. Jedziemy do Wisły. Zbiornik Goczałkowicki mijamy za każdym razem na tej trasie, i za każdym razem jego ogrom robi ogromne wrażenie ;)




Nareszcie na szlaku, można z radością w oczach i śpiewem na ustach... pchać rower. Stromo tam nie było, jedynie łańcuch odmówił współpracy.


Po łańcuchowych perypetiach i szlakach, które wiodły płasko/pod górę docieramy do stóp Stożka - teraz będzie pod górę/bardzo pod górę ;) Stożek cały w jesiennych klimatach...


...które prezentują się co najmniej urodziwie. Pięknie jest.


Ale dość patrzenia na listki i szyszki, pora brać się do pracy. Na szczęście żółto czerwony szlak na Stożek tylko z pozoru jest nie do pokonania. Wspinaczka idzie bardzo sprawnie.


Widok ze szczytu taki sobie, góra jest mocno zalesiona. Dodatkowo z okazji zakończenia lata pełno tutaj turystów.


Przedzierając się slalomem między dziećmi docieramy na Kiczory. Stamtąd pędzimy na Kubalonkę.


Niestety, tym razem nie udało się odczuć całej siły, jaką ma w sobie odcinek Stożek - Kubalonka. Piesi skutecznie utrudniali jazdę. Pozostał tylko pewien niesmak... jak po muchomorku.


Widok chyba z Kubalonki. Nie mam pojęcia co jest na tym zdjęciu :)


Baobab w okolicach Stecówki :)


Kawałek pasma Baraniej Góry...


...i pasmo jako takie. Gdybyśmy wiedzieli co nas czeka...


Kolejny bliżej nieokreślony widok.


Czarna Wisełka.


A to już podejście na Baranią. 45 minut pchania rowerów po korzeniach, przy których te ze Stożka wydają się niczym.


Dobrze, że południowe stoki są mocno zalesione, przynajmniej nie piecze nas całkiem mocne słońce.


Na Baraniej Górze nie ma dosłownie nic, oprócz wieży widokowej. I bardzo dobrze, w spokoju można gapić się na cudowną panoramę...


...obejmującą niemalże 360 stopni.


Niemalże, ponieważ po jednej stronie drzewom się ciut za mocno urosło ;) Ta panorama wynagrodziła cały trud włożony w dotarcie na szczyt.


Zjazd z Baraniej nie należy do najłatwiejszych - przynajmniej na hardtailu. Jest za to całkiem długi...


...i widokowy. Z Hali Baraniej doskonale widać Babią Górę. Węziej...


...i szerzej.


Niestety gubimy szlak i po kolejnych nastu kilometrach non stop w dół lądujemy w Milówce. Po 2.5 godzinie czekania ładujemy się w wygodny pociąg i wracamy do domu.

Trasa: Wisła Kopydło – Stożek Wielki – Kiczory – Przełęcz Kubalonka – Przełęcz Przysłop – Barania Góra – Hala Barania – Milówka (~48 km + dojazdy ~30km)

* Święto Pieczonego Ziemniaka, jest to impreza z rozmaitymi konkursami, oraz co najważniejsze wspólnym jedzeniem pieczonych na ognisku ziemniaków, organizowana z reguły dla dzieci w wieku przedszkolnym.

Urlop – dzień 9 i 10

Niedziela, 12 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Dwa ostatnie dni nie prezentowały sobą nic ciekawego. Przedostatni poświęciliśmy w większości na pakowanie i jazdę do Cieszyna. Jechaliśmy w miarę głównymi drogami, oczywiście bez możliwości ominięcia Salmopolu. Na szczęście cały czas lekko mżyło, więc nie wypociliśmy całej wody z organizmu na tych 7 km serpentyn. Na przełęczy spotkaliśmy rowerzystów z Łodzi, którzy rozbrajająco zapytali czy w tych górach zawsze pada, bo oni nigdy jeszcze nie trafili na słońce… Pogawędziliśmy trochę, ja nie mogłem się powstrzymać od przejechania się na jednym z ich rowerów. Stalowoniebieski Giant Trance... Ludzie, jak to chodzi... Cud miód i co tam jeszcze. Rowerzysta jest niemalże idealnie izolowany od podłoża, nic nie wybija z rytmu, a zakręty – to jest dopiero bajka. Jeździłem po trawie, z powodu mżawki była mokra jak diabli, a rower szedł jak po papierze ściernym. Delikatna praca hamulcami i można składać się w zakręt niemalże na kolano – zawieszenie _wybitnie_ pomaga w ciasnych łukach. Dodatkowo, w rowerze tym właścicielka miała siodełko WTB Rocket V, które po nawet tak krótkim czasie jazdy uznałem za najwygodniejsze siodło pod słońcem. W końcu pojechaliśmy dalej. W Wiśle pogoda była już całkiem do rzeczy, i taki stan utrzymał się do samego Cieszyna – nie było ani za gorąco, ani za zimno. Ostatni dzień to już podróż pociągiem do Katowic, i dalej rowerem do Jaworzna. Nuda. Na domiar złego przez cały czas, który spędziłem w pociągu lało. Jedynymi atrakcjami byli rowerzyści jadący z Bratysławy, a dokładniej ich rowery, tak obładowane sakwami, że nie przechodziły przez drzwi. Nie rozumiem sakwiarzy. Łyżką miodu w tej beczce dziegciu była noc z soboty na niedzielę, podczas której jeszcze w urlopowym nastroju bawiliśmy się z Kaśką w Cieszyńskim klubie...


Praktycznie przez całą drogę powrotną lało...


Mijały mnie wściekłe rozpędzone pociągi...


Aż w końcu aparat zaparował...

Urlop - dzień 8

Piątek, 10 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Przedostatni dzień spędzony w Szczyrku upłynął w lekkiej i przyjemnej atmosferze, częściowo w domu, częściowo przy stole bilardowym. Wybraliśmy się spacerkiem do knajpki w centrum, gdzie również stał stół – z jakichś przyczyn nie zauważyliśmy jej wcześniej. Pogoda był nie najgorsza, ale czuć było, że coś wisi w powietrzu. Konkretnie – wisiała chmura, bardzo dokładnie przykrywająca królujące nad Szczyrkiem Skrzyczne. Gdy dotarliśmy do lokalu okazało się, że bilard kosztuje tam 2 złote za grę. Ciut drogo, ale nie planowaliśmy grać cały dzień i wcale nie chciało się nam lecieć do zajazdu, w którym graliśmy ostatnio. Lokal był udekorowany olbrzymimi ilościami soli, solne lampy, solne świeczniki, wszystko z soli… Na szczęście kanapy były miękkie – bardzo miękkie, aż przyjemnie było się zanurzyć. Pograliśmy nieco, wypiliśmy po piwku i ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy dobrze zaopatrzony sklep sportowy, w którym kupiliśmy sobie po podróbce Buffa. Oryginał jest dość drogi, podróba kosztowała 15 zł i jest bardzo przyzwoita – zachowuje wszystkie właściwości oryginału – przynajmniej mechaniczne, jak jest z oddychalnością oryginalnego materiału nie wiem. Dla niewtajemniczonych – link. Podczas pobytu w sklepie na zewnątrz rozpętało się istne piekło – na ziemię runął olbrzymi deszcz, ulice momentalnie przemieniły się w rzeki. Deszcz nie chciał ustąpić, więc uzbroiliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy do domu. Wróciliśmy doszczętnie zmoknięci...


Dzień zacząłem od robienia dziwnych fotek. A łyżka na to - niemożliwe...


Los tej kropli wody waży się na ostrzu noża...


Eksperymentowałem też z lampką rowerową.


Efekty jakie są, każdy widzi.


Szybko po wyjściu z domu okazało się, że wyjazd na Skrzyczne nie byłby dziś dobrym pomysłem.


Idąc dalej spacerowym krokiem spotykamy coś dziwnego. Jak to interpretować?


W końcu docieramy do knajpy ze stołem bilardowym. Innej niż poprzednio, położonej znacznie bliżej. Niestety bilard droższy...


Jednak w grze to nie przeszkadzało, a cudownie miękkie kanapy wynagradzały wszystko.


Que pasa, amigo? ;)

Urlop - dzień 7

Czwartek, 9 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
W jednym z ostatnich dni urlopu góry pokazały pazur. Potężna burza z gradem przetoczyła się tuż nad naszymi głowami. Wszystko zaczęło się standardowo – kolejka na Skrzyczne, dalej zielonym przez Malinowską Skałę w stronę Baraniej Góry. Zjazd zielonym szlakiem z Malinowskiej Skały jest kapitalny – techniczny, ale pozwala na rozwijanie rozsądnych prędkości. Niestety dalej zaczęliśmy pchać się na Zielony Kopiec, zamiast ominąć go maratońskim trawersem. Jedynie widoki wynagradzały nasz trud. Po drodze spotkaliśmy trzech rowerzystów pokonujących tę trasę w przeciwną stronę – pytali nas czy uciekamy przed deszczem. My niestety posuwaliśmy się w stronę deszczu. Hardkor rozpętał się w rejonach zabudowań pod Cieńkowem Wyżnim – całe szczęście, że znaleźliśmy dach nad głowę, nie chciałbym skończyć jak widziane wcześniej Nieźle Pieprznięte Drzewo… Dalszy zjazd do Wisły bardziej przypominał spływ pontonem niż wycieczkę rowerową. W Wiśle Czarne pyszny obiadek w molochowatym schronisku PTTK i powrót asfaltem do bazy. Przez Salmopol... :/


Ten dzień okazał się naprawdę hardkorowy. Niestety, nieświadomi niczego, ignorując oczywiste znaki (wyschnięte groźne badyle) brnęliśmy ku przeznaczeniu.


A było przez co brnąć. Przez połowę wycieczki mroczny cień rzucał na nas Zielony Kopiec. Tutaj jedna z panoram ustrzelona po drodze na tą górę.


Im wyżej, tym ciekawiej...


...ale tylko w stronę Skrzycznego. Południowo zachodnia strona nie prezentowała się ciekawie. Cel naszej wycieczki przykryty chmurami, z których pada deszcz przy akompaniamencie grzmotów.


Niemniej jednak na drugą stronę warto popatrzeć. To już widok ze szczytu.


Niestety, nadeszło nieuniknione. Szczęściem w nieszczęściu byliśmy akurat przy jedynych zabudowaniach w okolicach Cieńkowa Wyżniego...


W końcu burza minęła a my doturlaliśmy się do Salmopolu i dalej do domu...

Trasa: Szczyrk – Skrzyczne – Malinowska Skała – Zielony Kopiec – Cieńków Wyżni – Cieńków Niżni – Wisła – Przełęcz Salmopolska – Szczyrk (~36 km)

Urlop - dzień 6

Środa, 8 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Znów lekki i przyjemny dzień, który upłynął pod znakiem bilarda i burzy. Ale od początku. Wybraliśmy się na spacer, i po jakimś czasie Kasia zaproponowała bilard. Czemu nie. Ale niestety, po 15 minutach spaceru stołu ani śladu. W końcu doszliśmy do jakiejś większej knajpy, w której rozmawiający z barmanem gość powiedział, że na początku Szczyrku jest zajazd i tam mają stół. Owszem, mieli, ale o tym przekonaliśmy się dopiero po 30 minutach spaceru. To był naprawdę sam początek Szczyrku. Bilard okazał się być bardzo tani, więc wzięliśmy po piwku, kije i bile zapłaciliśmy za godzinę gry i zeszliśmy do sali bilardowej mieszczącej się w piwnicy. Stół nie był najwyższych lotów, ale dało się wytrzymać. Podczas gry wpadłem na pomysł robienia ciekawych fotek, czego efektem jest galeria do tego wpisu. W końcu wyszliśmy z lochów, a na górze okazało się, że… leje i to mocno. Postaliśmy trochę czekając aż przejdzie, ale niestety deszcz tylko zelżał. Poszliśmy więc w stronę przystanku autobusowego i chyba nie muszę mówić, że po kilkunastu krokach deszcz znów zaczął wściekle lać. Zmokliśmy lekko. Po kilku minutach podjechał autobus i zabrał nas do skąpanego w słońcu centrum Szczyrku, gdzie poszliśmy znów na pizzę. W drodze powrotnej do domu zdążyliśmy zupełnie wyschnąć.


Zaraz na początku spaceru na jednym z podwórek zauważamy samochód. Hand-made...


Idąc dalej mijamy ciekawy stragan...


...oraz wypucowaną do granic Toyotę Hilux. Ta przynajmniej jest użyteczna. Tylko zbyt wysoko aparat trzymałem.


W końcu dochodzimy do celu wędrówki - knajpy ze stołem bilardowym.


Cena: 5 zł za godzinę. Jak za darmo. Gramy więc...








...gramy...










...pijemy markowe piwo...


...i w końcu docieramy do restauracji, tej co poprzednio. Znów na pizzę. Tylko siadamy w innym miejscu - też uroczym.


Lampion wiszący nad stołem. Pobieżny rzut okiem pozwolił stwierdzić, że nad każdym stołem wisi nieco inny. Hand-made...