Wpisy archiwalne w kategorii

Cieszyn i okolice

Koniec pewnego etapu...

Niedziela, 31 października 2010 · Komentarze(3)
Dziś mała wycieczka z Ukochaną. Tor jej się nie spodobał, więc padło na małe kółeczko w okolicy Cieszyna, uzbierało się łącznie około 20 kilometrów. Koniec października zafundował naprawdę piękną pogodę, żal było nie skorzystać.

Zapraszam do galerii:


Pierwsza przerwa po pierwszym solidnym podjeździe. Kasia coś marudziła że nie da rady, koniec końców wjechała pierwsza ;)


Kiedyś już tu siedziałem, w nieco innych warunkach krajobrazowo - rolniczych. To miejsce to świetny punkt widokowy.


Dobra pogoda i dobre miejsce zawsze sprawiają, że widoki urywają głowę. Tym razem do widoków swoje trzy grosze dorzucił wiatr :)


Pokonuję ze swoją towarzyszką doli zwanej jazdą na rowerze i niedoli zwanej życiem, króciutki fragment terenowy.


Kiedy ostatnio robiłem tu zdjęcie było chorobliwie zielono, teraz pozostaje cieszyć się, że mam to na fotografii... przez najbliższe kilka miesięcy zdjęcie będzie musiało wystarczyć.


Trudno jednak odmówić jesieni uroku.


Stąd już dosłownie parę minut drogi do Cieszyna, jednak zatrzymujemy się tutaj aby...


...sfotografować drzewo :)


No dobra, tak naprawdę nie chodziło o drzewo tylko o ten widok. Fotografuję go ilekroć tędy przejeżdżam. Uzbiera się ze 20 fotografii to będzie można zobaczyć jak zmienia się to miejsce :)


A tytuł wpisu? Zagadka ;)

Jak jest po czesku "pump track"?

Sobota, 30 października 2010 · Komentarze(1)
Pump track, czy w zasadzie bardziej tor dla bmxów... W Czeskim Cieszynie, rzut beretem od domu jest bardzo fajny obiekt sportowy - skatepark, ścianka "wspinaczkowa" - do chodzenia w bok, boisko, bieżnia, tor dla rolkarzy i tor dla BMXów. Można się fajnie wyszaleć, przejechanie tego pełną mocą naprawdę daje popalić.

Galeryjka:


Lecimy. Znaczy Szuwar leci. Kilka muld, banda, 2 muldy, banda, kilka muld, banda, duża mulda, banda i kilkanaście muld :) Jest gdzie poszaleć.


Przejechanie toru to kwestia minuty, może dwóch... na oko. Ale w tym czasie można się solidnie zmęczyć :)


To już kolega zaliczał skokiem, niestety żadne skakane zdjęcie nie wyszło za dobrze...


Banda.


I jeszcze ja na koniec. Coś czuję, że będę to miejsce częściej odwiedzał :)

Podgórskie eksploracje

Niedziela, 3 października 2010 · Komentarze(13)
Ostatnio na rowerze jeździłem tak dawno, że musiałem zajrzeć na bloga, by przypomnieć sobie kiedy to było (dojazdów do pracy nie liczę). Masakra. Ponad miesiąc przestoju. Potrzebę ruchu zaspokaja mi teraz karate, choć muszę przyznać, że poza przyspieszoną regeneracją po zmęczeniu plusów treningu nie widzę. Wręcz przeciwnie, kolana bolą, biodra bolą... mam nadzieję, że do wiosny się to odwróci i wsiądę na rower pełen energii.

Tymczasem fotorelacja z małej wycieczki z soboty, eksplorowałem okolice Małej Czantorii. Planowałem co prawda zaliczenie Małej i Wielkiej i potem zjazd na Czechy, ale nie chciało mi się pchać roweru, postanowiłem zobaczyć dokąd prowadzi pewna ścieżka, a dalej to już poszło... :)


Na początku standardowo - schronisko pod Tułem. Na górce ciepło, aż za bardzo. Strzeliłem sobie autoportret, ale wstyd pokazywać taki obraz nędzy i rozpaczy.


Następnie skierowałem koła w stronę Małej Czantorii. Tułu nie podjechałem z trzech powodów, po pierwsze primo brak formy, po drugie primo połączenie gliniastej ziemi z oponami na ukończeniu nie działa i po trzecie primo - ubłocone buty do chodzenia po górach nadspodziewanie dobrze ślizgają się na moich platformach. Zamówiony sprzęt ma sporo więcej pinów niż to co mam teraz, zobaczymy jak będzie wtedy. Póki co - zawiodłem się, jest wręcz niebezpiecznie.


Już kawałem za Tułem widok na Czechy i dymiący Trzyniec (po prawej).


To samo, tylko w większym zbliżeniu. I bez Trzyńca.


Tuł jako taki, z widokiem na moją metropolię w oddali :D


W końcu docieram pod samą Małą Czantorię. Szutru na szczyt nie odkryłem, a szlak idzie do góry dość stromo. Pchanie / noszenie konieczne.


Chyba żeby... ścieżka w lewo wydawała się interesująca.


Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i musiałem wziąć się z rowerem za bary. 1cm nad prawym końcem kierownicy jest na fotce jasne miejsce - to ścięte, okorowane już drzewa, stamtąd szedłem.


Trzy minuty spaceru wyżej - taka piękna ścieżka. Przeszedłem się trochę i wypatrzyłem linię zjazdu z kilkoma agrafkami, prowadzącą do miejsca w którym zaczynałem wspinaczkę. Teren w ogóle zacny, na pewno coś by się tam ułożyło - niestety miejsce jest w bezpośredniej bliskości leśników, więc ingerencja w teren mogła by się im nie spodobać. Tak czy siak - skierowałem się ścieżką do góry, z zamiarem trawersowania szczytu. Nie do końca się to udało, ponieważ ścieżyna zaczęła po kilkuset metrach opadać i dotarłem w miejsce gdzie szuter wiodący na szczyt przecina żółty szlak turystyczny - też wiodący na szczyt.


Posiedziałem, zjadłem bułkę, i po konsultacjach z zegarkiem i mapą postanowiłem zjechać w dół i dalej wrócić już do domu. Zjazd szybki, aż zanadto ;) Aby nie powtarzać zupełnie trasy pojechałem szlakiem przez Cisownicę. W Puńcowie przerwa na picie tam gdzie zwykle...


...i ostatnie kilka kilometrów do chaty.

Pogoda wypaliła, wycieczka udana - jedynie śliskość butów mnie przeraża - szczególnie że za dwa tygodnie planuję jechać na zlot EMTB.pl, a nie mam ochoty wybierać między zrobieniem sobie krzywdy a jazdą z wodą w letnich adidaskach ;) Mam nadzieję, że za tydzień przetestuję już zestaw z nowymi pedałami, zmiana butów musi niestety nieco poczekać.

Garść liczb jeszcze, wyszło całkiem fajne 37 km :)

http://www.cykloserver.cz/tipy-na-vylety/detail/?d=36703&akey=307df9b44667d1460703ffe3926ea285

Pozdrawiam i do następnego :)

Cieszyński singiel po raz wtóry

Niedziela, 1 sierpnia 2010 · Komentarze(3)
Miało być super, wyszło jak zwykle. Plany gór wzięły w łeb razem z budzikiem, a dokładniej jego brakiem. Po prostu, godzinę budzenia ustawiłem - ale nie sprawdziłem czy alarm będzie aktywny także w niedzielę... Okazało się - 2 godziny po planowanej pobudce - że te alarmy co mam zdefiniowane działają od poniedziałku do piątku... Potem nie mogłem się zebrać, ułożyłem nieco krótszą trasę i jak już miałem wychodzić z domu zadzwoniła moja Luba z radosną informacją, że wróci jednak wcześniej niż wieczorem :) Pozostało mi więc eksplorować okolicę po raz kolejny - na szczęście wczorajsze odkrycie pokazało że jest co.

Szybko się okazało, że wczoraj przejechałem cały singiel, ale tylko od połowy w dobrą stronę. Dziś zacząłem wszystko od początku i powiem jedno - miód :)


Kołyska :) Jedna z 22 (jeśli się nie pomyliłem) na trasie. Ta jest akurat średniej wielkości, jest trochę mniejszych, a także kilka naprawdę solidnych, zarówno jeśli chodzi o wysokość ścian jak i wielkość wypłaszczenia.


Tak to wygląda od strony najazdu, rower pozuje ustawiony w złą stronę. Aparat spłaszcza. Tą trzeba było brać bez hamowania na początku - inaczej rower nie dojechał do góry po drugiej stronie.


W ogóle, singiel zaczyna się niepozornie, zwykła lekko opadająca ścieżka. Potem mała hopka, dwie bandy i rząd kołysek. Potem znów trochę ścieżki i taki właśnie grzbiet, którym dojeżdżamy...


...do duuużej kołyski :) Tak, tak - mimo swoich rozmiarów to dalej taki sam rodzaj przeszkody. Droga w lewym górnym rogu kadru idzie mocno do góry, i żeby tam wjechać trzeba się rozpędzić. A na to pozwala tylko jedna z dwóch widocznych linii zjazdu - ta po prawej stronie. Z tym, że miedzy dwoma drzewami zaczyna się krótki, ale treściwy spadek, nachylenie takie, że bieda tam wyjść. Wybieram linię lewą - miedzy dwoma drzewkami w tle zakręt w prawo, potem znów w lewo, rzeczka... i do góry z buta.


Za wzniesieniem kolejny wąwóz. Na zdjęciu nie wygląda źle, ale trzeba do niego odpowiednio podejść. Ścianki są strome i dość długie, a wypłaszczenie w środku bardzo małe - zmiana kierunku jazdy jest bardzo szybka. Do tego jest na tyle stromo, że próby zsuwania się na hamulcach kończą się jak na poniższym zdjęciu.


Pierwsze podejście i ratowanie się przed glebą. Przytarłem się o oponę. Za drugim podejściem poszło lepiej, choć trochę za daleko wysunąłem się za siodło - na dole przywaliłem tyłkiem w oponę tak mocno, że na chwilę rozszczelniłem oponę... Zeszło chyba z połowę powietrza, bo koło zrobiło się dość miękkie, ale na szczęście mleczko zadziałało i od razu uszczelniło wszystko z powrotem. Strzał był niezły :) Wyjechałem 2/3 przeciwstoku. Kolejnym razem pójdzie mi lepiej - mam nadzieję ;)

Na koniec, sytuacja w miejscu ze zdjęcia nr 4... Jak wracałem (singiel jest jednokierunkowy, podczas wracania nie powalczyłem za wiele - kołyski nie do podjechania, za 3/4 trzeba ostatnie metry atakować z buta) spotkałem tam dwóch gości na rowerkach typu Giant za 1200 zł. Pogadaliśmy trochę, po czym jeden śmignął mi linią po lewej a drugi linią po prawej... Czyli tą dla mnie nieprzejezdną póki co :/ Fakt, że to było zjeżdżanie na zablokowanym tylnym kole, ale jednak - na rowerze. Ratuje mnie tylko to, że z rozmowy wynikło, że to oni są w zasadzie pomysłodawcami tej linii i śmigają tu niemal co tydzień...

Zdjęć mało, bo nie było ani widoków ani nikogo do fotografowania. A takie ścieżki w obiektywie wyglądają po prostu źle - ani stromizny, ani wielkości się nie odda.

Do następnego, i mam nadzieję, że będzie to wcześniej niż ET w Brennej...

Eksploracja okolic, część kolejna

Sobota, 31 lipca 2010 · Komentarze(8)
Po Enduro Trophy na Czarnej Górze naszła mnie myśl, by wrócić do pedałów platformowych. W ciężkim terenie spd sprawiały za dużo problemów. Dokonałem więc stosownej zmiany w konfiguracji roweru - na szczęście mam stare platformy Fishbone na których śmigam zimą. Przy okazji wymieniłem linki i pancerze, puszczając pełne pancerze od manetek aż do przerzutki tylnej i ostatniej przelotki w przypadku przerzutki przedniej. W pancerzach śmigają linki Dura Ace. Pancerza poszło dość sporo (2.5m) ale efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Manetki jeszcze nigdy tak płynnie nie pracowały. Co to będzie, jak przyjdą kilka klas wyższe... ups, wygadałem się?

Wracając do jazdy. Padło na okolicę toru MX, w szczególności że Szuwar wspominał coś o rewelacyjnych singlach w lasach za torem. Pojechałem więc.


Widok jak zwykle - by był, ale światło kiepskie a przejrzystość powietrza na dłuższą metę tragiczna. Niebieskie niebo widzę teraz nad sobą, przez okno. 20 po ósmej. Mam nadzieję, że przełoży się to na dobrą pogodę jutro, bo plany śmigania są...


Moja fanaberia. Platformy to żaden wypas, ale dałem sobie miesiąc. Jak się przekonam do jazdy to kupię coś lepszego, bardziej przyczepnego. I z niższym profilem. Pierwsze spostrzeżenie jest takie - na podjazdach masakra. Baaardzo brakuje wpięcia, noga sama próbuje ciągnąć a tu niestety nie da się (szczątkowo da się - ale to spostrzeżenie z końca wycieczki) przez co podjeżdżanie ścianek nie jest wcale przyjemne. Łatwiej o uślizg koła gdy trzeba siłować się i szarpać z rowerem. Jedyną strategią wydaje się być grzeczne siedzenie na siodełku i mielenie z najmiększych przełożeń - ale tu z kolei zdarza się, że przód podrywa się do góry...


W końcu znalazłem to o czym mówił Szuwar. Tu wygląda niewinnie no nie? Bo to nie to, tylko jedna z bocznych ścieżek ;) Tak naprawdę singiel mocno daje w kość. Cały czas trzeba coś robić, a do tego ze względu na rodzaj ziemi jest miejscami pierońsko ślisko.


Jak ktoś nie lubi kołysek - nie polecam. Jest tu każdy ich rodzaj, małe, duże, z korzeniami, z uskokiem na początku, z rzeczką w środku, z zakrętem... A łącznie grubo ponad 20 sztuk. Niektóre podnoszą ciśnienie, a z kolei hamowanie kończy się co najmniej wychodzeniem po drugiej stronie na piechotę. Pierwsza na którą trafiłem wyzwoliła kolejną rzecz związaną z platformami - blokadę "nie jestem wpięty, nie zjadę". Zsuwałem się na hamulcach, potem popuściłem i prawie skończyło się to glebą. Do kołyski z uskokiem podchodziłem jak pies do jeża, w końcu strawersowałem uskok i zjechałem. Blokada na szczęście ustępuje pomału, i wychodzą plusy platform - możliwość błyskawicznego podparcia i dobre trzymanie stopy opartej jakkolwiek na pedale.

Na koniec okazało się, że możliwe jest nawet ciągnięcie pedału go góry - oczywiście nie tak jak ma to miejsce w przypadku SPD, ale zawsze trochę. Wystarczy odpowiedni ruch stopy. Coś czuję, że rozruszam sobie dzięki tym pedałom zapomniane przy jeździe w spd stawy ;)

Jutro wypad w góry, więc wrażeń będzie jeszcze więcej...

Aha, aby nie zapomnieć - zapiszę tu dojazd na start singla - a może i komuś się przyda... Z ulicy Frysztackiej skręcamy w Majową, dalej w Dziką i następnie w Sarnią. Na końcu Sarniej w lewo, w ulicę Gajową. Tą ostatnią do końca i jak skończy się asfalt to w las, lekko w prawo, odchodzi niepozorna ścieżka...

i Tam i Tu(ł)

Piątek, 9 lipca 2010 · Komentarze(9)
Przez własną sklerozę znów przepadnie mi wypad w góry... Umówiłem się na ten sam dzień z trzema różnymi osobami, w trzy różne miejsca... Dwie z tych rzeczy uda się połączyć, całodniowy wypad w góry nie jest niestety ani jedną ani drugą z tych spraw. Trudno, do końca sezonu daleko na szczęście.

Głód na jazdę jest, pogoda ostatnio dopisuje, wybrałem się więc na małą przejażdżkę po okolicy. Padło na Tuł, nie byłem tam już dość długo. Cykloserwer pokazał 31 km i ponad 500 m przewyższenia - nie jest źle. Namiastki opisu i kilka fotek poniżej.


Zaczynam dość nietypowo - zamiast od razu na Puńców skręcam na Cieszyn - Mnisztwo. Z Kasią zawsze omijamy ten fragment "bo tam jest pod górę". No cóż... pod górę to jest dopiero potem, pierwszy podjazd zasługuje na miano ściany. Pokonanie go na średnim blacie powoduje herzklekot i ochotę na dłuższą posiadówkę...


Na szczęście roztacza się z tego miejsca piękna panorama na czeskie (poprzednie) i polskie (to zdjęcie) Beskidy, jest więc okazja aby sobie odpocząć ;)


Dobra, pora ruszać dalej, do celu jeszcze daleko a na dobrą sprawę nie wyjechałem jeszcze z miasta.


Za drugim wzniesieniem kończy się na chwilę asfalt i droga przybiera postać szerokiej szutrówki wiodącej wśród solidnej wielkości pól. Ukształtowanie teren przypomina nieco Suwalszczyznę, co zresztą już przy innej okazji gdzieś tu na blogu zauważyłem.


W końcu docieram do celu. Krótka przerwa w schronisku i jazda w stronę Czantorii. Podjechałem niemalże cały podjazd, w tym mocno korzenistą stromą ściankę :) Odpuścić musiałem na sam koniec - korzenne schodki przy wyjeździe z lasu były zbyt śliskie jak na moją zużytą oponę... Na Czantorię nie jadę, rozsiadam się w cieniu na skraju pola.


Rzeczona Czantoria, a na drugim planie po lewej jakaś inna góra, której nie pamiętam. Ale dam sobie rękę uciąć, że na niej byłem - po prostu dla mnie każda taka góra wygląda tak samo... Zupełnie po lewej wystaje jakiś okrągły szczyt - Równica?


Zaraz tam pojadę :)


No i pojechałem. Za mną Tuł w pełnej okazałości. Jeszcze nigdy nie byłem na samym szczycie, nie wiem nawet czy prowadzi tam jakaś ścieżka. Zresztą, jak widać szczyt jest zalesiony, więc widoków bym się stamtąd nie spodziewał. No ale może choć jakiś zjazd... Trzeba kiedyś spróbować.


Jeszcze spory kawał łąki przede mną, potem łąka ustępuje mocno stromemu zjazdowi szutrem i betonowymi płytami, wprost do Cisownicy.


Stamtąd już prosto do Cieszyna, na początku spokojnie, bo...


...słońce jest już dość nisko i wszystko nabiera pięknych kolorów. Przyjemnie jest wlec się i podziwiać widoki. Za tym zakrętem mocno dociskam, i pędzę do samego Cieszyna. Na co większych pagórkach mam ochotę odpuścić tempo, które sobie narzuciłem, ale jakoś udaje się przepchnąć wszystko z blatu. Ostatnie 2km to spokojne kręcenie, aby nogi nieco odpoczęły.

Pozdrawiam i do następnego!

Skoczów na okrętkę.

Niedziela, 4 lipca 2010 · Komentarze(8)
Dziś wycieczka do Skoczowa, cokolwiek okrężnymi drogami z finałem na działce przy grillu. Uzbierało się 50 km jazdy po pagórkach, było miło. Foty przeszły ponadprzeciętną (jeśli chodzi o ostatnie moje standardy) obróbkę, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w godzinach 10 - 15 totalnie nie ma światła, szczególnie gdy słońce co chwilę chowa się za jakimiś chmurami. Do tego przy przepaku do mniejszego plecaka zapomniałem polara. Ech ;)

Zapraszam na 14 zdjęć.


Wczoraj miały być góry, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Miałem jeździć gdzieś z Kasią, ale też nic z tego nie wyszło. Temperatura nie nastrajała pozytywnie. Dziś budziki na 8.00 i o 9.30 (szybko, nie? ;) pchamy się już Przepilińskiego do góry.


Cel - Skoczów, cały czas żółtym szlakiem rowerowym. Po drodze widoki na mniej atrakcyjną pionowo część kraju.


Pogoda niezła, choć momentami słońce nieźle przypieka. Niebo zasnute jakimś byle czym, światło paskudne. Dopiero teraz, gdy piszę tą relację, pogoda zrobiła się fotograficzna. Pewnie jak jutro będę siedział w pracy będzie bosko...


Na polach pojawiają się takie obrazki. Też mieliście w dzieciństwie skojarzenia z papierem toaletowym? :)


Widoki. Jedziemy na północ, więc póki co trzeba się za nimi odwracać za siebie.


Dojeżdżamy na stawy, ostatnio cyknąłem tu kilka fajnych zdjęć.


Tym razem przejeżdżamy bez zbędnych postojów. Mimo środka dnia nad wodą tną komary...


No dobra, jak już zlałem z rowery by cyknąć foty Kasi to i widok sobie cyknąłem ;)


Już prawie prawie Skoczów. Wystarczy podjechać górkę...


...i zaczynają się urywające łeb (u samej... ;) widoki, na pasmo Błatniej, Skrzyczne i okolice. Z Cieszyna tego nie widać.


Mają tu ludzie widoki, nie ma co...


W Skoczowie małe jedzonko i ruszamy dalej. W końcu jesteśmy dopiero w połowie drogi.


Podkręcamy tempo, pędzimy w stronę Goleszowa.


Z Goleszowa przez Puńców do Cieszyna. I to już wszystko...

Trasa: Cieszyn - Zamarski - Dębowiec - Skoczów - Kozakowice - Goleszów - Puńców - Cieszyn (~50 km)

100% po czesku i 10% z buta

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 · Komentarze(8)
Korzystając z pięknej, a przy tym niezbyt upalnej pogody w niedzielę, wybraliśmy się z Kasią na wycieczkę. Początkowo miałem jechać sam, ale w ostatniej chwili moja lepsza połowa zdecydowała się dołączyć. Ruszyliśmy na południe, korzystając cały czas ze szlaków rowerowych - czyli w 100% były to asfalty. Jedynymi fragmentami terenu były wybrane przez nas skróty. Trasa bardzo widokowa, a przy tym raczej wymagająca kondycyjnie - stąd wzięło się to 10% z buta ;)

Zapraszam do galerii:


Zaczynamy jazdę. Jest ciepło, asfaltowo i pod górę. W tle majaczą...


...polskie Beskidy. Ale dziś raczej się od nich oddalamy.


Przez całą drogę towarzyszą nam sielskie widoki. Pod tym względem jazda jest bardzo przyjemna.


Cel - czyli Beskidy czeskie, zbliża się dość szybko - w końcu do podnóża tych gór mamy 18 km - i to szlakiem a nie najprostszą możliwą drogą.


Czeskie asfalty mają to do siebie, że są bardzo kręte, bardzo wąskie i bardzo równe. Zupełnie jakby nie jeździły tam samochody. I prawdę mówiąc, niemalże nie jeżdżą. Czesi wolą drogi szybkiego ruchu i autostrady (może dlatego, że je mają?)


W końcu docieramy do miejscowości Komorní Lhotka, gdzie po spożyciu lokalnego hamburgera (bez musztardy, za to z wielką ilością zieleniny i plastrem sera) zaczynamy wspinaczkę. Ciągle asfaltowo, ale miejscami zdrowo stromo.


Zaczynają się też widoki. Zupełnie odmienne od polskich - tam w górach rosną drzewa!


Coś wystaje, ale nie wiem co :)


Pojawiają się też widoki na depresyjnie płaskie fragmenty kraju...


Na szczęście te fragmenty są od nas bardzo daleko ;)


Jest już dość późno, dlatego decydujemy się na skrócenie trasy. Wybieramy żółty szlak pieszy. Żółty jak to żółty - szeroka droga dość stromo opadająca do najbliższej cywilizacji. Niemal każdy żółty szlak taki jest.


Lądujemy w uroczym miasteczku Řeka, gdzie w uroczej knajpce z bardzo uroczą kelnerką jemy smaczną i wściekle pikantną momentami pizzę, popijając sokiem i Kofolą. Kofolę piłem pierwszy raz w życiu - dziwny ma to smak, ale daje się połknąć.


Droga do domu mija jakby szybciej, wydłużają ja tylko przerwy na zdjęcia. Robi się dobre światło na fotozabawę :)




Dla mojej dzielnej Towarzyszki :)




Gdzieś po drodze robimy sobie jeszcze przerwę przy okazji sprawdzania z mapą pewnego skrótu. Widoki powalają.


Ostatni większy podjazd.


Z pięknymi widokami - niestety z tyłu. Jadąc "tam" pędziliśmy tu w dół - trzeba było uważać, bo można się zapatrzeć :) Na szczęście dziur w drodze nie trzeba omijać - po prostu ich nie ma.


Widoki za plecami, ale okolica równie ciekawa - tutaj okoliczne szychy zabijają czas - to pola golfowe :)


Na koniec jeszcze fotka jakiejś chyba strażnicy (stało toto na szczycie wzniesienia) i spadamy do domu. Pod drzwiami meldujemy się w okolicach 20.00...

Łącznie wyszło 47 km i 940 metrów w pionie, nie najgorzej. Dla zainteresowanych - mapka i profil trasy.

Do następnego!

Czasem trzeba się zgubić

Piątek, 18 czerwca 2010 · Komentarze(9)
Jakiś czas nie jeździłem na rowerze, najwyższa pora nadrobić zaległości. Dobra pogoda motywowała do jazdy, fakt zakupu nowego aparatu takoż - trzeba przecież przetestować. Z głupia frant wyszła mi jedna z lepszych wycieczek po okolicy - cztery godziny toczenia się leniwym tempem, z czego jedna czy półtorej pod jako taką kontrolą... Reszta czasu to jazda gdzie oczy poniosą, bez szlaku, nierzadko bez drogi, w dowolnie wybranym kierunku. Co z tego wyszło prezentuje poniższa galeria:


Zaczynam od podjazdu. Specjalnie dużo nie ujechałem, a już zatrzymałem się w celu robienia zdjęć. Cała wycieczka będzie tak wyglądać, w sumie kilkanaście (góra 30) kilometrów i kilkadziesiąt klapnięć lustra...


Początek to szlak rowerowy, więc większość prowadzi jako takimi asfaltami. Chciałem dotłuc się nimi w okolice Tułu. Nie wyszło, ale nie uprzedzajmy faktów.


W zasadzie to ostatnie miejsce gdzie kontrolowałem gdzie jestem. Potem była już tylko jazda przed siebie...


Ostatki asfaltu, który zaraz potem zamieniam na szutry i polne drogi.


Krajobrazy podobne do tych na Suwalszczyźnie, jedyne różnice to brak jezior i góry na horyzoncie.


Dojeżdżasz na rowerze do środka niczego, rozglądasz się dokoła czy nikt nie widzi...


Wchodzisz ostrożnie pomiędzy zboże, przymierzasz się, naciskasz spust... i świat przestaje istnieć.


To nie samobójstwo, to fotografia :)


Po drodze załapuję się na rewelacyjny singiel szerokości opony, przelatujący przez całe 3 pola. Piękna jazda, szkoda że tak krótka...


W tym miejscu sprawdziłem na mapie gdzie jestem i czy mam jakieś szanse na Tuł. Wyszło że nie...


Celem została więc najbliższa góra.


Tu nawet drogi zabrakło. Koleina na środku pola pozostawiona przez jakiś traktor jako jedyna szła w stronę, w którą chciałem jechać. Dno było zaskakująco równe, a uczucie jak niezliczone ilości kłosów biją po dłoniach na kierownicy - bezcenne :)


Dzień chyli się ku końcowi, zaczynam kierować się w stronę domu. Na azymut oczywiście, bo nie mam pojęcia gdzie zrobiłem to zdjęcie.


Za mną góry chowają się w różach i fioletach...


Nade mną delikatne chmurki i księżyc...


Jak tu jechać do domu :)


Przede mną kolorystyczne piekło.


To już obrzeża Cieszyna. Po godzinie, już wykąpany, oglądam zdjęcia na kompie...

Do następnego!

Ostatni dzień wolności

Wtorek, 8 czerwca 2010 · Komentarze(10)
Wczoraj miałem ostatni dzień związanego ze zmianą pracy urlopu. Pogoda dopisywała - trzeba było to jakoś wykorzystać. Początkowo zakładałem eksplorację czeskich gór, jednak 70 km po nieznanym terenie przegrało w zderzeniu z rzeczywistością (ech te obowiązki domowe ;) ). Zmodyfikowałem trasę, tak by obejmowała tereny tylko mi znane, też góry, ale w większości po polskiej stronie, lub tuż przy granicy. Wystarczył rzut oka na profil trasy ( /\/\/\ ) by zakwalifikować ją do tras "na kiedy indziej" - przy takich przewyższeniach nie dałbym rady przejechać tego w rozsądnym czasie. Skończyło się na modyfikacji trasy przejechanej wcześniej, w dodatku na rower wyszedłem dopiero wieczorem... Cóż, lepszy rydz niż nic. Poniżej kilka ujęć prezentujących rydza.


Zaczynam. Pogoda wyśmienita, już nie tak gorąco jak w południe, choć słońce jeszcze daje czadu. Światło nawet niezłe jak na robienie zdjęć.


Widoki dopisują, w tle góry, na pierwszym planie pola, niebieściutkie niebo i delikatne chmurki... rozmarzyć się można.


Potem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Oznaczającemu pogratulować ułańskiej fantazji. Musiałem sprawdzić przebieg szlaku z mapą.


Jakiś czas później słońce chowa się za chmurami, i gdzieniegdzie tylko przebijają się resztki promieni. Niby ładnie, ale kompaktem który nie wie co to RAW ciężko wychwycić te subtelne różnice kolorów.


Chmury jednak gdzieś znikają i ni z tego ni z owego zaczyna się złota godzina. Nie muszę chyba mówić jak dramatyczny wpływ na moją średnią miało to wydarzenie? ;) Wszystko wygląda cudnie, nawet "szlak żółty" nabiera w takim świetle nowego wyrazu.


Wiejskie urokliwe widoczki zmuszają wprost do częstego wyciągania aparatu. Dla równowagi, w innych miejscach wiejskie zapachy zmuszają do szybkiego kręcenia korbami ;)


Szczegół...


...ogół. Szukajta drzewa ;)


W końcu docieram nad stawy w Dębowcu. Słońce schowane za zalesionym wzniesieniem, klimat fot zupełnie inny - wieczorny już. Komary tną niemiłosiernie.


Cykam kilka zdjęć i jadę dalej.


Zatrzymuje mnie telefon od mojej lepszej połowy. Chyba dobrze, bo podczas rozmowy cykam chyba najlepszą fotę z tego miejsca :)


Robi się ciemniej i chłodniej, czas zacząć cisnąć nieco mocniej. Jak na złość najgorsze podjazdy są właśnie na koniec. Widoki na szczęście wynagradzają trud.


Słońce, które jest już tuż nad horyzontem koloruje chmury niesamowitymi barwami.


Fotografuję zachód, zakładam lampki i kręcę do domu. Wycieczkę kończę o 21.30...

Trasa i profil do obejrzenia tutaj.

Pozdrawiam i do następnego ;)