Wpisy archiwalne w kategorii

Blog

Umarł król, niech żyje król!

Środa, 4 listopada 2009 · Komentarze(7)
Kategoria Blog, Sprzęt
W końcu stało się. Rzutem na taśmę, na dwa dni przed końcem, wypatrzyłem aukcję allegro. Szybki kontakt ze sprzedawcą, czy nie pozbędzie się widelca od ręki, po odmowie ustawienie snajpera i wyczekiwanie końca... 3 sekundy przed końcem aukcji otarłem się o maksymalną kwotę jaką mogłem na ten niecny cel sprzeniewierzyć, szybko ustaliłem ze sprzedającym sposób wysyłki i wreszcie jest. 150 mm skoku, sztywna oś, sprężyna wspomagana śladowymi ilościami powietrza. Z1 Light ETA. Kiedyś, podczas którejś z kolei rozpiski sprzętu idealnego przykręciłem w myślach ten widelec do posiadanej ramy i stwierdziłem, że w tej materii kompromisów nie będzie.

Opinie znajomych, wysoka ocena na mtbr.com (4.94!) czy w końcu dyskusja na forum emtb.pl tylko utwierdzały mnie w słuszności swojego wyboru. Niestety, Z1 Light ETA to biały (nomen omen) kruk aukcji internetowych, pojawia się niezmiernie rzadko i wywołuje skrajne emocje, które przekładają się na wysokie ceny sprzedaży. Tym razem i ja popuściłem nieco trzymane na wodzy emocje i... w końcu stało się.

Dla mniej zorientowanych (są tacy?) wstawiam informacje producenta:

Marzocchi Z1 Light ETA

- 150mm Travel
- NEW Dual Hydraulic Compression & Rebound Damping RC2
- One Side: ETA
- Open Bath Lubrication
- External Air Preload
- RC2 System for Compression (Bottom) & Rebound (Top)
- One Side: Air
- One Side: Coil
- Forged FR Crown w/ Cryofit “M” Design
- Magnesium FR Monolite One Piece Arch & Sliders
- ø32mm Alloy Stanchions
- Alloy FR Steer Tube
- Disc Brake INTL STD
- NEW 20mm Drop-Outs
- Through Axle
Optional Features:
- Integrated Fender



Pierwsze jazdy terenowe już były, niebawem solidne testowanie w górach... A czemu tytuł wpisu taki a nie inny? Otóż montując Z1 Light pożegnałem starego Z1 FR SL z 2003 roku – zainteresowani wiedzą co to był za widelec ;)

I na koniec galeryja, jak mój świniak z tym wygląda (świniak może nie z wyglądu, ale z masy pomału i owszem...):





Chill out

Niedziela, 10 sierpnia 2008 · Komentarze(3)
Zupełnie inny teren. Uderzający swoją łagodnością. W miejsce wysokich gór głębokie jeziora. Zamiast kilometrów podjazdów kilometry szutrówek. Hektary gęstych lasów zastąpione hektarami pól i pastwisk. Tylko kamienie zostały. Ale także zupełnie inne, nie ostre skalne odłamki, lecz wyszlifowane przez lodowiec otoczaki. Szare, pomarańczowe, czerwone...

Zupełnie inna jazda. Zamiast fulla o sporym skoku stalowy sztywniak. Ale nie o to tutaj chodziło. W końcu czas urlopu to czas odpoczynku. Rower przeplatany z grillowaniem i pływaniem łódką. Wszystko okraszone jakże innymi od wszystkich znanych, widokami. I może przez to tak pięknymi.

Jeden obraz to więcej jak tysiąc słów – zapraszam do najdłuższej w historii tego bloga galerii zdjęć:


Pensjonat Aura, śmiało mogę polecić.












Kot gospodarzy.








Jezioro Szelment Wielki - średnia głębokość 45 metrów, zdradzana przez podejrzanie czarną wodę...






Kościół w Kaletniku, wszystkie kościółki mają tam charakterystyczne dwie wieże.


Mała awaria haka. Od tej chwili ponad 50 km na singlu.




Skubaniec stukał dziobem w pomost domagając się czegoś do zjedzenia :)






Klasztor Pokamedulski na Jeziorze Wigry.




Widok na jezioro z wieży zegarowej.




Uśmiechnął się i pomachał :)








Sprytny sposób na zbieranie żywicy.


Rosiczki.


Chatki dla rzadkich gatunków owadów żyjących w glinie.


Grill w okolicach godziny 23 :)


























Jezioro Szurpiły.












Suwalski Park Krajobrazowy - rezerwat "Rutka".






Świetny singiel, długości około 4 km, w większości łatwy, ale mocno eksponowany, z kilkoma sekcjami technicznymi, pokonany w całości nielegalnie - jest na nim całkowity zakaz ruchu rowerowego, a nawet aby wejść pieszo trzeba dokonać opłaty.


Wszyscy lubią Nestea :)




Malutka cerkiew w Wodziłkach.

Ognisko integracyjne

Czwartek, 22 maja 2008 · Komentarze(5)
Miałem ambitny plan. Wyjechać z domu, pokręcić przez Lipowiec, Tenczynek, i jakieś dolinki do Krakowa, wrócić pociągiem. W tym momencie odezwał się do mnie Keny z Biker Trzebinii:

keny (BT):
czesc, robimy ognicho i prawdopodobnie pieczone nad zalewem chechlo jutro jak bedzie pogoda, moze wpadniesz/wpadniecie ? :>

Plan się posypał. Wpadniemy. Na szczęście szybko powstał plan B – wstanę rano, zbiorę jakąś ekipę, pojedziemy na Tenczynek i w drodze powrotnej wpadniemy na ognisko. Start zakładałem o 10.00, potem przestawiłem na jedenastą, koniec końców ekipa nie wyrażała chęci, a ja wstałem o dwunastej z minutami.

Plan się posypał. Jednak nie było tak dobrze, trochę jazdy musiało być. Wymyśliłem, aby pojechać sobie do Byczyny, tam wsiąść w zielony rowerowy szlak i dojechać aż nad Chechło, tak aby zminimalizować ilość asfaltu na trasie. Wyszło niestety tak, że sztywniaki z którymi jechałem (fajna nazwa dla właścicieli hardtaili :D), gdy tylko zobaczyli asfalt, zaczęli tak ciąć, że szlak momentalnie zgubiliśmy. Potem się znalazł, niestety jakoś tak wyszło że pojechaliśmy w złą stronę i rezultacie zrobiliśmy kółko. Nad Chechło dojechaliśmy w końcu szosą.

Plan się posypał. Może wreszcie dwa słowa o samym ognisku – z inicjatywy BT miało integrować BT z jaworznickimi riderami i z KTK Chrzanów. Z naszej strony integracja wyszła, przyjechaliśmy w cztery osoby, KTK stawiło się w nieco mniejszym składzie. Impreza jako taka była bardzo przyjemna. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, pojedliśmy. Zbierać zaczęliśmy się około godziny 22.00, z zamiarem spokojnego dojechania do domów, niestety po drodze, niejako przy okazji, zatrzymała nas policja.

Plan się posypał. Na szczęście skończyło się na pouczeniu ;)

Zapraszam do ogniskowej (ognistej?) galerii:


Pomimo godziny spóźnienia załapujemy się na rozpalanie ognia... a myśleliśmy, że przyjedziemy na gotowe :)


Jak widać nie tylko my przybyliśmy na rowerach.


Wreszcie udało się - w ogniu ląduje pierwszy gar.


Nad garem złowrogo pochylają się kiełbaski...


Ramtamtam tamtam tam :) Pełna prędkość wsuwania pieczonych ziemniaków.


Ja postanawiam jeść dopiero z drugiej porcji, fotografuję więc Chechło.




Wojtek.


Keny i Gosia.


Rozwell w kontekście (szczegóły później). W tle mistrz drugiego planu, Robert.


Gosia once again :)


Świerszczu aka Kuba Lolski ;)


Annihilator kombinuje z pieczeniem kiełbasy. W ognisku dochodzi moja porcja pieczonych :)






Rozwell wyrwany z kontekstu :)


Kiełbaska Gosi... Jakkolwiek to brzmi...


Gosia: "Przez sekundę wiele może się zdarzyć". Zgadzam się :)


Feel da heat - ale zupełnie w innym znaczeniu.




Chechło wieczorową porą. Powrót wąskimi dróżkami z mnóstwem zakrętów z lampką tylko na kierownicy to jest coś czego się nie zapomina :)

Trasa: Jaworzno – Jaworzno Byczyna – Chrzanów – Chrzanów – Piła Kościelecka (zalew Chechło) – Chrzanów – Jaworzno (~53 km)

6.0

Sobota, 5 kwietnia 2008 · Komentarze(11)

Powiadają, że wystarczy bardzo chcieć, a cały świat po cichutku pomaga realizować to co się chce. Od dłuższego już czasu chciałem stać się wreszcie szczęśliwym posiadaczem fulla. Dodatkowo, po tym jak miałem okazję pobujać się na Giancie Trance wiedziałem już czego chcę – Maestro. Jednak ceny zawsze były zbyt zaporowe. Aż w końcu… Trafiła się okazja, właściwe miejsce właściwy czas. Od kilku dni posiadam rower z wymarzonym zawieszeniem i to nie byle jaki – Reign 2. Może skończę na tym, bo po dzisiejszym docieraniu sprzętu w kamieniołomach sam miód leje mi się z ust w stronę roweru. Zamiast pierwszych wrażeń zacytuję dialog z kumplem, z którym spotkałem się dziś w sklepie rowerowym:

Po dokładnym zgnojeniu roweru (“męskich nie było?” itp.) wychodzimy na zewnątrz – Ja i Marek:

M: Czterozawiasy są kijowe, szybko luzy łapią.
J: …
M: Daj się przejechać.
J: Masz.
M (po chwili): Ty, no fajnie ci ten tył pracuje.

Kijowe są ;)

Jeszcze fotka całości:

Hala Radziechowska

Sobota, 6 października 2007 · Komentarze(8)


Najwyraźniej na świecie nie tylko ja ulegam urokowi tego miejsca. W ostatnim wpisie przytaczałem fotkę Bodźka, a dziś (w zasadzie wczoraj) dostałem maila od niejakiego Grubego z Będzina, który również zachwyca się Halą Radziechowską: “super miejsce i super zjazd singletrack’iem i zero ludzi”. Co więcej, przysłał mi piękną fotkę (ta wyżej) z pozwoleniem zamieszczenia na stronie – co niniejszym czynię. Fotkę zmniejszyłem, aby się tutaj zmieściła. Takie widoki z pewnością przydadzą się na nadchodzące długie jesienno zimowe wieczory... Macie jakieś ładne zdjęcia z gór? Wysyłajcie, a nuż znajdzie się tutaj na nie miejsce ;)

Urlop – dzień 9 i 10

Niedziela, 12 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Dwa ostatnie dni nie prezentowały sobą nic ciekawego. Przedostatni poświęciliśmy w większości na pakowanie i jazdę do Cieszyna. Jechaliśmy w miarę głównymi drogami, oczywiście bez możliwości ominięcia Salmopolu. Na szczęście cały czas lekko mżyło, więc nie wypociliśmy całej wody z organizmu na tych 7 km serpentyn. Na przełęczy spotkaliśmy rowerzystów z Łodzi, którzy rozbrajająco zapytali czy w tych górach zawsze pada, bo oni nigdy jeszcze nie trafili na słońce… Pogawędziliśmy trochę, ja nie mogłem się powstrzymać od przejechania się na jednym z ich rowerów. Stalowoniebieski Giant Trance... Ludzie, jak to chodzi... Cud miód i co tam jeszcze. Rowerzysta jest niemalże idealnie izolowany od podłoża, nic nie wybija z rytmu, a zakręty – to jest dopiero bajka. Jeździłem po trawie, z powodu mżawki była mokra jak diabli, a rower szedł jak po papierze ściernym. Delikatna praca hamulcami i można składać się w zakręt niemalże na kolano – zawieszenie _wybitnie_ pomaga w ciasnych łukach. Dodatkowo, w rowerze tym właścicielka miała siodełko WTB Rocket V, które po nawet tak krótkim czasie jazdy uznałem za najwygodniejsze siodło pod słońcem. W końcu pojechaliśmy dalej. W Wiśle pogoda była już całkiem do rzeczy, i taki stan utrzymał się do samego Cieszyna – nie było ani za gorąco, ani za zimno. Ostatni dzień to już podróż pociągiem do Katowic, i dalej rowerem do Jaworzna. Nuda. Na domiar złego przez cały czas, który spędziłem w pociągu lało. Jedynymi atrakcjami byli rowerzyści jadący z Bratysławy, a dokładniej ich rowery, tak obładowane sakwami, że nie przechodziły przez drzwi. Nie rozumiem sakwiarzy. Łyżką miodu w tej beczce dziegciu była noc z soboty na niedzielę, podczas której jeszcze w urlopowym nastroju bawiliśmy się z Kaśką w Cieszyńskim klubie...


Praktycznie przez całą drogę powrotną lało...


Mijały mnie wściekłe rozpędzone pociągi...


Aż w końcu aparat zaparował...

Urlop - dzień 8

Piątek, 10 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Przedostatni dzień spędzony w Szczyrku upłynął w lekkiej i przyjemnej atmosferze, częściowo w domu, częściowo przy stole bilardowym. Wybraliśmy się spacerkiem do knajpki w centrum, gdzie również stał stół – z jakichś przyczyn nie zauważyliśmy jej wcześniej. Pogoda był nie najgorsza, ale czuć było, że coś wisi w powietrzu. Konkretnie – wisiała chmura, bardzo dokładnie przykrywająca królujące nad Szczyrkiem Skrzyczne. Gdy dotarliśmy do lokalu okazało się, że bilard kosztuje tam 2 złote za grę. Ciut drogo, ale nie planowaliśmy grać cały dzień i wcale nie chciało się nam lecieć do zajazdu, w którym graliśmy ostatnio. Lokal był udekorowany olbrzymimi ilościami soli, solne lampy, solne świeczniki, wszystko z soli… Na szczęście kanapy były miękkie – bardzo miękkie, aż przyjemnie było się zanurzyć. Pograliśmy nieco, wypiliśmy po piwku i ruszyliśmy dalej. Znaleźliśmy dobrze zaopatrzony sklep sportowy, w którym kupiliśmy sobie po podróbce Buffa. Oryginał jest dość drogi, podróba kosztowała 15 zł i jest bardzo przyzwoita – zachowuje wszystkie właściwości oryginału – przynajmniej mechaniczne, jak jest z oddychalnością oryginalnego materiału nie wiem. Dla niewtajemniczonych – link. Podczas pobytu w sklepie na zewnątrz rozpętało się istne piekło – na ziemię runął olbrzymi deszcz, ulice momentalnie przemieniły się w rzeki. Deszcz nie chciał ustąpić, więc uzbroiliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy do domu. Wróciliśmy doszczętnie zmoknięci...


Dzień zacząłem od robienia dziwnych fotek. A łyżka na to - niemożliwe...


Los tej kropli wody waży się na ostrzu noża...


Eksperymentowałem też z lampką rowerową.


Efekty jakie są, każdy widzi.


Szybko po wyjściu z domu okazało się, że wyjazd na Skrzyczne nie byłby dziś dobrym pomysłem.


Idąc dalej spacerowym krokiem spotykamy coś dziwnego. Jak to interpretować?


W końcu docieramy do knajpy ze stołem bilardowym. Innej niż poprzednio, położonej znacznie bliżej. Niestety bilard droższy...


Jednak w grze to nie przeszkadzało, a cudownie miękkie kanapy wynagradzały wszystko.


Que pasa, amigo? ;)

Urlop - dzień 6

Środa, 8 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Znów lekki i przyjemny dzień, który upłynął pod znakiem bilarda i burzy. Ale od początku. Wybraliśmy się na spacer, i po jakimś czasie Kasia zaproponowała bilard. Czemu nie. Ale niestety, po 15 minutach spaceru stołu ani śladu. W końcu doszliśmy do jakiejś większej knajpy, w której rozmawiający z barmanem gość powiedział, że na początku Szczyrku jest zajazd i tam mają stół. Owszem, mieli, ale o tym przekonaliśmy się dopiero po 30 minutach spaceru. To był naprawdę sam początek Szczyrku. Bilard okazał się być bardzo tani, więc wzięliśmy po piwku, kije i bile zapłaciliśmy za godzinę gry i zeszliśmy do sali bilardowej mieszczącej się w piwnicy. Stół nie był najwyższych lotów, ale dało się wytrzymać. Podczas gry wpadłem na pomysł robienia ciekawych fotek, czego efektem jest galeria do tego wpisu. W końcu wyszliśmy z lochów, a na górze okazało się, że… leje i to mocno. Postaliśmy trochę czekając aż przejdzie, ale niestety deszcz tylko zelżał. Poszliśmy więc w stronę przystanku autobusowego i chyba nie muszę mówić, że po kilkunastu krokach deszcz znów zaczął wściekle lać. Zmokliśmy lekko. Po kilku minutach podjechał autobus i zabrał nas do skąpanego w słońcu centrum Szczyrku, gdzie poszliśmy znów na pizzę. W drodze powrotnej do domu zdążyliśmy zupełnie wyschnąć.


Zaraz na początku spaceru na jednym z podwórek zauważamy samochód. Hand-made...


Idąc dalej mijamy ciekawy stragan...


...oraz wypucowaną do granic Toyotę Hilux. Ta przynajmniej jest użyteczna. Tylko zbyt wysoko aparat trzymałem.


W końcu dochodzimy do celu wędrówki - knajpy ze stołem bilardowym.


Cena: 5 zł za godzinę. Jak za darmo. Gramy więc...








...gramy...










...pijemy markowe piwo...


...i w końcu docieramy do restauracji, tej co poprzednio. Znów na pizzę. Tylko siadamy w innym miejscu - też uroczym.


Lampion wiszący nad stołem. Pobieżny rzut okiem pozwolił stwierdzić, że nad każdym stołem wisi nieco inny. Hand-made...

Urlop - dzień 4

Poniedziałek, 6 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Poniedziałek był dniem bardzo lajtowym. Długie spanie, późne śniadanko i wycieczka – tym razem piesza. Było ciepło, świeciło słoneczko (co miało swoje skutki ale o tym później). Plan zakładał wjazd na Skrzyczne, zresztą cóż w Szczyrku innego ;) Doczłapaliśmy do kolejki, zapłaciliśmy 18 zł za bilety na samą górę, przy okazji pytając panią w okienku jak wygląda kwestia jazdy z rowerami. Otóż rower jedzie za darmo, na odpowiedzialność ridera. Trzeba go sobie trzymać, najlepiej mocno – podobno komuś już spadł ;) Na Skrzycznem widoki takie sobie, wszystkie góry za mgłą. Ze szczytu wybraliśmy zielony szlak, jako najdłuższy wariant i zaczęliśmy iść na dół. Właśnie podczas tego spacerku obudziła się ukryta moc słonka, które przez dwie i pół (może 3) godziny przygrzewało mi cały czas z jednej strony w kark. Piekąca sprawa... Szlak zielony jest po prostu kapitalny, w przynajmniej połowie prowadzi wąskim technicznym singletrackiem, w pewnych miejscach jak na moje umiejętności nieprzejezdnym – tak ciasne switchbacki widziałem do tej pory jedynie na plakatach ze znanymi freeriderami… (dla mało zorientowanych co to switchback – link). W okolicach Lanckorony zaczęliśmy wyraźniej odczuwać głód, więc przyspieszyliśmy kroku i dotarliśmy do restauracji w centrum Szczyrku, gdzie rzuciliśmy się na pyszną pizzę...

PS. Przesyłam niezobowiązujące pozdrowienia dla kelnerki, którą nazwałem wredną, ponoć nieco głośniej niż mi się zdawało :P


Dolna stacja wyciągu na Skrzyczne wita właśnie w ten sposób. Do ubrań brudnych na inne sposoby najwyraźniej nie mają zastrzeżeń ;)


To już regulamin schroniska na Skrzycznem. W sumie całkiem słuszny, jednakże zwracam uwagę na pisownię.


Panorama ze Skrzycznego nie powaliła nas w tym dniu. Babiej prawie nie widać. Aczkolwiek rolnicze tereny w bliższym sąsiedztwie prezentują się bardzo uroczo.


Czy wspominałem już, że kiedyś tak muszę spróbować?


Wolność w czystej postaci...






Start. Bez huku, kurzu, spalin i innych czynników szkodliwych dla środowiska. Czysta (dosłownie) poezja.


Ten pan ma brzydszą paralotnię, dlatego ma tylko dwa zdjęcia.


Szlak zielony. Szalenie widokowy, wąski i techniczny. 2 albo 3 _bardzo_ ciasne switchbacki. Rowerem? Będzie ciężko, ale... koniecznie.


To widok z zielonego szlaku, bardzo interesujący.


A to już 3 godziny później. W samym sercu Szczyrku, w zalatującej orientem restauracji. Potrawy były jednak mniej orientalne niż wystrój. Oczekujemy na pizzę.


... :*

Trasa: Szczyrk – Skrzyczne – Szczyrk (pieszo, szlak zielony ~5km)

Urlop - dzień 2

Sobota, 4 sierpnia 2007 · Komentarze(1)
Drugi dzień urlopu zaczął się gdzieś w środku nocy i w całości prawie upłynął na podróżowaniu. Najpierw pociągiem do Cieszyna a stamtąd po krótkiej przerwie na jedzonko i kawkę już na rowerach do Szczyrku. Jechaliśmy raczej z ominięciem najgłówniejszych dróg, przez Goleszów, w Ustroniu trawersem Lipowskiego Gronia (szła tamtędy trasa Bike Maratonu, tylko że w drugą stronę, nie zazdroszczę ;) ), Brenną i przełęcz Karkoszczonkę co zaowocowało pchaniem rowerów pod górę. No ale cóż – bez przygód byłoby nudno! Nie obeszło się bez złapania gumy, ale cóż – jw. Na szczęście była to jedyna guma podczas całego urlopu. Na ścieżce trawersującej Lipowski Groń jakiś na oko ponad 70cio letni dziadek pogratulował nam formy – my jemu skrycie też… Ciekawe czy i mnie będzie się chciało w tym wieku z kijkiem po górach łazić. A może jeszcze będę na jakimś trekkingu ciupał po terenie??


Początki jak zwykle bywały trudne...


Ale szczęśliwie dowlokłem się na dworzec PKP w Szczakowej i z przesiadką w Katowicach pomknąłem w stronę Cieszyna. Pociąg do Katowic cały był dla mnie ;)


W okolicach Cieszyna (dopiero) na horyzoncie pojawiły się góry. Jakieś takie zamglone mocno...


...i jeszcze mocniej...


Na szczęście mgła miała tendencję do opadania, więc nic złego z niej nie wyszło. W okolicach Goleszowa.




Znudzony zamglonymi górami zmieniłem okno pociągu i zacząłem oglądać pofalowane łagodnie Pogórze Cieszyńskie.


W tą stronę widoczność była znacznie lepsza.


Pola...


...pola...


I łatanie dętki. To już na początku żółtego szlaku na Karkoszczonkę w Brennej. Gumę złapałem standardowo jak na siebie - na równiutkim asfalcie.




Przełęcz Karkoszczonka. Żółty szlak z Brennej nie był najlepszym wyborem, okazał się bardzo stromy, ale za to zaoszczędził jazdy głównymi drogami. Widok na Skalite z przyległościami.

Ta przyległość nie zmieściła się w poprzednim kadrze. Skrzyczne - czyli nasz cel. Baza noclegowa znajdowała się pod Czyrną u podnóża tej wielkiej góry.

Trasa: Cieszyn – Goleszów – Ustroń – Brenna – Przełęcz Karkoszczonka – Szczyrk (~42 km) + dojazd rano na dworzec PKP (~6 km)